Jak wyglądał Marsz Śmierci? Wspomnienia więźniarki.

Maria Kowalska przebyła długi szlak bojowy wiodący przez konspirację, walkę w Powstaniu Warszawskim i niemieckie obozy koncentracyjne. Zwieńczeniem jej tułaczki była ewakuacja obozy Stutthof. O tym, jak wyglądał Marsz Śmierci opowiedziała po latach Wiktorowi Krajewskiemu, który w rozmowie-rzece spisał wspomnienia „Myszki”. Poniżej, dzięki uprzejmości Wydawnictwa Prószyński i S-ka, obszerny ich fragment. 

[Tekst stanowi fragment książki Wiktora Krajewskiego pt. „Kobiety pistolety”]

Pomału zbliżał się moment wyruszenia na marsz śmierci.

Przyszedł styczeń, a pogłoski o tym, że już niebawem przetransportują nas w inne miejsce, przybierały na sile. Odgłosy wystrzałów artyleryjskich, które dochodziły do nas z oddali, zwiastowały rychłe transporty z KL Stutthof i ewakuację obozu. Dokąd? Tego nikt nam nie powiedział.

Nasza czterdziestka została rozdzielona, ponieważ część z nas była w szpitalach. Niektóre się rozchorowały i nie dałyby rady maszerować w mrozie, inne z kolei tam pracowały. Byłyśmy nieświadome tego, co się za chwilę stanie, i że czeka nas harówka w śniegu po pachy. Męska część obozu doskonale zdawała sobie sprawę, co się święci, i mimo że atmosfera była gorąca i napięta, nie zapomnieli o nas. Dostałyśmy ciepłe cywilne ubrania, które miały nas uchronić przed mrozem. Było cholernie zimno. Na naszych ubraniach nie było śladów farby, które mieli inni więźniowie. Poprzypinałyśmy sobie oczywiście opaski z numerami, żeby nie denerwować Niemców.

Rozpoczął się wymarsz z obozu.

25 stycznia 1945 roku ewakuacja trwała od samego rana. Najpierw wsadzono nas do kolejki wąskotorowej. Kiedy dojechałyśmy do wyznaczonego miejsca, przesadzono nas do barek, ponieważ obóz był otoczony siatką zbiorników wodnych. Gdy przedostaliśmy się do kolejnego punktu, popędzono nas pieszo. Niemcy, wiedząc, jakie ciężkie warunki nas czekają, dali nam po bochenku chleba i po czymś, co przypominało kiszkę pasztetową.

To, że miałam na nogach własne buty, uratowało mnie. Widziałam kobiety idące w obozowych drewniakach po lodzie i śniegu. Ledwo dawały radę stawiać kolejne kroki. Często dochodziło do sytuacji, że ktoś upadł i już nie wstawał. Byliśmy przemarznięci, wycieńczeni i zestresowani do granic możliwości. Niemcy pędzili nas wszystkich i nie było szans, by wziąć nogi za pas i uciec. Gdy szłam, zauważyłam, że w rowach leży coraz więcej ludzi. Trup ścielił się gęsto, a my kroczyliśmy, licząc na to, że niebawem dojdziemy do celu. Nie byłam w stanie patrzeć na starsze kobiety, które upadały na śnieg. Nigdy, do końca swojego życia nie zapomnę błagalnego wyrazu ich twarzy. Wiedziały, że jeżeli nie wstaną, to Niemcy, którzy szli za nami, dobiją je strzałem z pistoletów. Nawet teraz, gdy sobie o tym przypomnę, skóra mi cierpnie.

Padał na nas gęsty śnieg i wiał porywisty wiatr, który bardzo utrudniał marsz. Ale szłam dalej. Stawiałam kolejny krok i w duchu modliłam się, by nadeszła chwila, w której skończy się to wszystko. Za plecami słyszałam strzały, które oznaczały, że zabijano kolejne więźniarki.

W strachu i głodzie doszliśmy w okolice Pruszcza. Tam mieliśmy postój. Gdy rozejrzałam się po naszej grupie, widać było, że się wyludniła.

Kolejnego dnia wszystko rozpoczęło się od nowa. Niemcy rozkazali nam uformować się w kolumny i iść dalej, przed siebie. Iść bez sił i bez jedzenia, bo przydział, który każda z nas dostała na samym początku, miał wystarczyć już do końca marszu. Wiele kobiet nie dało rady wstać i iść z nami. Zostały, licząc na to, że dołączą do kolejnego transportu, który już niebawem miał ruszyć naszym śladem. Pokonałyśmy kolejny odcinek trasy. Zapędzono nas do ogromnej stajni i oznajmiono, że tam mamy kolejny nocleg. Stajnia należała do dworku, który przejęli Niemcy, ale pracowały tam Polki. Dziewczęta przyszły do nas jeszcze tego samego wieczoru i przyniosły ugotowane ziemniaki oraz mleko do popicia. Ja jakoś nie miałam okazji skosztować tych dobroci. Część moich koleżanek uciekła. Ja nie. Poddałam się temu, co się działo, i z jeszcze jedną koleżanką z obozu szłyśmy, jak nam nakazywano. Na kilka dni trafiliśmy po drodze do opuszczonego obozu. Następnie dotarliśmy do lotniska pod Gdańskiem. Tam również był przystanek w naszym marszu i wielka niewiadoma, czy teraz nas rozstrzelają, puszczą czy wywiozą gdzieś w nieznane.

W trakcie marszu śmierci, gdy szliśmy kolumną, podszedł do mnie Niemiec i wręczył mi bańkę z mlekiem. Byłam głupia, bo pomyślałam, że dając mi ciężki pojemnik, chce mnie tylko obciążyć i ułatwić sobie marsz. Zniknął szybko, a ja po jakimś czasie doszłam do tego, że dał mi to mleko, żebym się go napiła. Był to jedyny ludzki odruch ze strony Niemców, jakiego doświadczyłam.

Łebno było miejscem, w którym wydarzyło się coś ważnego.

To był już 13 lutego 1945 roku. Dotarliśmy do Łebna. Miejscem naszego noclegu był kościół. Wszyscy się tam tłoczyli. Na ołtarzu spały Żydówki, bo już nigdzie nie było wolnego miejsca. Na podłodze ludzie leżeli pokotem. Mężczyźni, kobiety i wszystkie narodowości z obozu. Byliśmy przemieszani. Brudni, głodni, wycieńczeni. Kaszubi przyjeżdżali wozami z jedzeniem i karmili więźniów. Było to robione legalnie. Niemcy nie mieli możliwości dania nam jedzenia, więc godzili się na dokarmianie nas przez lokalną ludność. Moja przyjaciółka i ja nie zjadłyśmy nic, bo do nich nie zeszłyśmy.

Nocowałyśmy na chórku i wlazłyśmy schodami na dzwonnicę, która chyba była akurat w trakcie remontu, bo w pomieszczeniu leżało dużo desek. Ukryłyśmy się za nimi. Przeczekałyśmy noc i gdy rano zwoływano zbiórkę na apel, postanowiłyśmy zostać. Nie miałyśmy już siły i nie widziałyśmy sensu, by iść dalej. Podjęłyśmy ryzyko, które mogło się zakończyć na dwa sposoby: albo nam się uda, albo przepadniemy z kretesem. Szczęście chyba nam sprzyjało. Słychać było szczekanie psów, ale nikt nie postanowił, by po opuszczeniu kościoła sprawdzić, czy aby na pewno nikt się nie ukrył. Odgłosy zamieszania na dole stawały się coraz cichsze. Dudniło mi serce, bo to oznaczało jedno, że właśnie teraz, w tym momencie stałam się wolnym człowiekiem. Cisza. Zapanowała cisza…

I…?

Minęło trochę czasu, aż rozległy się kroki. Ktoś zbliżał się do nas i gdy był już w dzwonnicy, usłyszałyśmy kobietę, która mówiła po polsku: „Dziewczynki, czy wy tu jesteście?”, zapytała. Wyszłyśmy. Okazało się, że więźniowie, którzy szli dalej w marszu, poinformowali Kaszubki, że w kościele zostały dwie dziewczyny i żeby może zainteresowały się nami, bo pewnie przyda się nam pomoc i jedzenie.

Maria Kowalska w czasie wojny. Źródło zdjęcia: Onet.pl, prawa autorskie Prószyński i S-ka.

Poczuła pani ulgę?

Nigdy w życiu nie poczułam większej ulgi i radości. Kaszubki, domyślając się, że pewnie od dłuższego czasu głodujemy, przygotowały dla nas kanapki, które wzięły ze sobą. Chleb był własnoręcznie wypieczony. Pamiętam, że bochenek miał kwadratowy kształt. Miałyśmy na sobie cywilne ubrania. Odpięłyśmy numery z rękawów. To był moment, gdy na nowo stałam się Marią Chytrowską, a nie numerem 101494. Moja tożsamość, imię oraz nazwisko wróciły do mnie. Kobieta przyszła do nas z kuzynką i powiedziała, że zabierają nas do swoich domów. Najpierw poszłyśmy do domu kuzynki, pani Gretki. Tam przygotowano dla nas obiad. Długi stół czekał już nakryty. W domu było wiele osób, a nauczyciel, który nie przyjął angedojczostwa, przywitał nas i złożył propozycję, której żadna z nas się nie spodziewała.

Co wam zaproponował?

Powiedział, że zdaje sobie sprawę, że jesteśmy wygłodniałe, ale zanim coś zjemy, nalał nam po kielichu wódki. Zauważył, że normalne jedzenie może być dla nas szokiem, i żeby nasz organizm nie zwariował, musimy go „odkazić”. Wypiłyśmy alkohol duszkiem i wtedy podano rosół. Gorący rosół.

To musiało być dziwne wrażenie, bo z koszmaru nagle przeniosła się pani do świata, który jeszcze przed chwilą mógł się wydawać tylko wspomnieniem.

Jeszcze niedawno stałam z michą do koryta po brudną breję, a teraz… Teraz już wszystko wskazywało na to, że może być tak, jak było dawniej. Danusia została w tym domu, a mnie Gretka zabrała do swojej siostry. Mieszkała w Zemblewie, niedaleko. Poszłyśmy do niej pieszo. Marynia Formella przyjęła mnie wyjątkowo. Jej mąż Jan był wojskowym na froncie. Mieli czwórkę dzieci: trzech synów i córkę. Jeszcze tego samego dnia się wykąpałam. Dla Maryni nie było problemem, że będę spać z nią w jednym łóżku. Domek był mały. Składał się z jednego pokoju i kuchni. Było ciasno, ale czułam się jak w prawdziwym pałacu. Spędziłam u nich dwa miesiące.

Czemu tyle czasu spędziła pani u Kaszubów?

Szedł front. Raz szli Ukraińcy, raz Niemcy, raz Rosjanie. Co chwila przechodziło inne wojsko. Gdy w połowie kwietnia weszli tam Rosjanie, mogłam śmiało się stamtąd wydostać. Z Danusią doszłyśmy na piechotę do Kartuz, a później zapakowałyśmy się do pociągu, który jechał do Warszawy. Nasza podróż trwała trzy dni. Jechałyśmy na lokomotywie, na dachach wagonów, w pustych pojemnikach po amunicji, nawet na stopniach lokomotywy. Marynia dała mi walizkę, ubrania i wsadziła do torby drobną kwotę pieniędzy. Zostawiłam jej palto, by przydało się jej mężowi. Od niej dostałam futrzaną kurtkę. Raz zasnęłam w tłoku na stojąco, a gdy wysiadłam, zorientowałam się, że ktoś z pasażerów ukradł mi torebkę. Miałam w niej pieniądze i zaświadczenie od sołtysa, że wracam z obozu. Zostałam z niczym.

Tekst stanowi fragment książki „Kobiety pistolety” autorstwa Wiktora Krajewskiego Publikacja ukazała się w Polsce nakładem Wydawnictwa Prószyński i S-ka.

Zdjęcie tytułowe: Maria Kowalska ps. „Myszka”. Zdjęcie za: Onet.pl, prawa autorskie Prószyński i S-ka.