Kucharz pod wodą – wspomnienie o Grzegorzu Połchowskim

Grzegorz Połchowski przeszedł niezwykle ciekawy podwodny szlak drugowojenny. Jego historia jest odbiciem historii wielu Polaków, którzy – czasem w zaskakujących dla siebie okolicznościach – wylądowali w samym sercu walki. W przypadku Połchowskiego… pod wodą.

Grzegorz Połchowski w roku 1938 poszedł na ochotnika do marynarki wojennej. Służył we flotylli mającej bazę w jego rodzinnym mieście. Znaczy Pińsku ukochanym. Potem trafił na Syberię. Gdy w 1941 podpisano układ Sikorski-Majski, na pokładzie krążownika pierwszym transportem dotarł do Anglii. Chudziną strasznym był. Ważył tylko 32 kilogramy. Ale kiedy nabrał sił, natychmiast popłynął na Maltę, bo tam baza marynarki wojennej była. A przede wszystkim: „Sokół”, mała łódz podwodna z 36 załogantami, przekazana nam przez Brytyjczyków. Słynny „Orzeł” mieścił 120 osób. „Jastrząb” – podobnie. „Wilk”, „Sęp”, „Żbik” i „Ryś” zabierały na pokład po 60 marynarzy.

Starszy marynarz Grzegorz Połchowski wspomina Zadumany, zamyślony, w innym świecie ze swoją pamięcią pod rękę wędrujący. Wracali tylko po to, by załadować torpedy, amunicję, żywność i z powrotem w morze. Gdy dowódca zobaczył przez peryskop nieprzyjacielską jednostkę, brał namiar i wydawał odpowiednie rozkazy. A torpedy odpalało się kolejno: pierwszy aparat, drugi aparat, trzeci, czwarty…

Bo „Sokół” miał cztery aparaty torpedowe. Jednego razu wracali z morza i zauważyli, że niemiecka łódz podwodna, chce zatopić „Dzika”. Wystrzelili torpedę, trafili wroga i uratowali przyjaciół. Starszy marynarz Połchowski wcale, ale to wcale nie ukrywa, bo niby z jakiego powodu miałby to robić, iż na wszystkich okrętach, na których służył, był kucharzem. Mięso rozdzielał, mąkę kombinował, chleb piekł – wszystkich załogantów nakarmić musiał. I to dobrze. Bo wojna i sił trzeba każdemu morskiemu wojakowi.

Szedł też do działa, gdy było trzeba. Jak każdy ładowniczy. Grzegorz Połchowski najbardziej kocha łodzie podwodne Tam mało ludzi i jeden drugiego zna na wylot. Tylko jest tak, że pod wodą nie można gotować. Ano „powietrze wtedy się psuje i ciśnienie niebezpiecznie rośnie”. Dlatego kolacja była śniadaniem, a obiad serwowano o dwunastej w nocy. Ale czy to takie ważne?

Żeby opisać wszystkie dramatyczne chwile, które starszy marynarz przeżył w czasie bitew morskich, nie starczy morza, co tam – oceanu atramentu. Przecież nie od noszenia marynarskiej czapki wyłysiał, lecz z nadmiaru emocji i nerwów, co się strzępiły strasznie.

W grudniu 1946 roku starszy marynarz Połchowski Grzegorz przypłynął transportowcem z Anglii do Polski. Do Szczecina. I zobaczył Rosjan bijących ludzi i kradnących co się dało. Pół roku przesiedział w lochach budynku Urzędu Bezpieczeństwa przy ulicy Małopolskiej. Tylko i aż za to, że powrócił do Polski.

Wszystko, nawet ubranie mu zabrano. Nagiego zostawiono samemu sobie. Grzegorz Połchowski po latach mówił: Wolałbym być w moim domu. Ale żona moja umarła. A piękna i dobra była. I znowu jestem sam, tak jak kiedyś w Pińsku sercu mojemu drogim. To co, że gotować umiem? Stale tęsknię. Gdybym teraz mógł wypłynąć łodzią podwodną w rejs?

Boże drogi. Płynąłbym. Natychmiast. Najpierw Odrą na wynurzeniu. Potem w morze: daleko. Głęboko. Na tym chciałbym, aby wszystko się skończyło. Ale co to dziś innych obchodzi? Starszy marynarz Grzegorz Połchowski nie żyje. Odpłynął w rejs ostatni. Może do Pińska ukochanego i kolegów najlepszych, których na łodzi podwodnej poznał na wylot.

Podczas rozmowy w Domu Kombatanta przy ulicy Kruczej 17 w Szczecinie był w stanie głębokiej jak morska otchłań depresji. Gdy skończyliśmy rozmowę, a właściwie, gdy jego monolog dobiegł końca – nastała przenikliwa cisza. Nie odpowiedział na słowo pożegnania. Był już daleko… Tak zostało.

Lech Galickiur. 29 I 1955, z ojca Władysława (więzień Fort VII w Poznaniu i niemieckich obozów koncentracyjnych KL Auschwitz – Birkenau i KL Mauthausen – Gusen) i matki Stanisławy Galickich w domu rodzinnym przy ulicy Stanisława Moniuszki 4 (Jasne Błonia) w Szczecinie. Syn: Marcin. Dziennikarz, prozaik, poeta. Polonofil. Reportaże i felietony Galickiego dotyczą zawsze minionej i najbliższej rzeczywistości: ułamki rozmów, wspomnień wielu ludzi i spotkań w tramwaju, migawki spostrzeżeń, codzienność w jej często przytłaczającym wymiarze.