Jak Sowieci zareagowali na amerykańskich żołnierzy? „Wielkie wrażenie”.

Spotkania żołnierzy radzieckich i amerykańskich, mimo iż walczyli w sojuszniczych armiach, zdarzały się na frontach II wojny światowej rzadko. Do najsłynniejszego doszło oczywiście w Torgau nad Łabą, gdy nacierające z dwóch stron armie zetknęły się szpicami. Mimo iż niektórzy obawiali się, iż wobec narastających animozji między USA i ZSRR może dojść do konfrontacji, nic takiego nie miało miejsca – spotkanie przeszło do historii i było źródłem licznych propagandowych fotografii. Ba, 75 lat później wspólne oświadczenie rocznicowe wydali prezydenci W. Putin i D. Trump, pisząc niezbyt szczerze o „przezwyciężaniu podziałów dla wspólnego dobra”. Torgau nad Łabą jest przypadkiem najbardziej znanym, ale warto pamiętać też o innych przykładach spotkań radziecko-amerykańskich. Niecały rok wcześniej do radzieckiej bazy w Połtawie przybyli amerykańscy lotnicy. Ich zachowanie, zwyczaje, wyposażenie zrobiły na Sowietach spore wrażenie, nawet jeśli część radzieckich żołnierzy z pogardą patrzyła na „kapitalistów z Zachodu”, którzy bezczelnie żuli gumy, trzymali ręce w kieszeniach w trakcie rozmów z przełożonymi i nie salutowali starszym stopniem…


W tekście wykorzystano fragmenty książki „Most nad piekłem” Serhiego Plokhy


Amerykanie przybywają do Połtawy

Przyjazd Amerykanów do Połtawy był przedmiotem wielomiesięcznych konsultacji i przygotowań. Sowieci ostatecznie zgodzili się na utworzenie amerykańskiej bazy lotniczej na kontrolowanych przez siebie terenach, by umożliwić przeprowadzenie operacji zmasowanych bombardowań niemieckich obiektów w ramach operacji „Frantic”. Mieli w tym oczywisty interes militarny. Politycznie także sporo było do ugrania, zwłaszcza z punktu widzenia propagandy.

Baza w Połtawie została uruchomiona w lutym 1944 roku, co wiązało się też ze stopniowym obsadzaniem jej amerykańskim personelem. Zasadnicza część amerykańskiej grupy przybyła w maju 1944 roku. Większość z przyjezdnych nie została wcześniej poinformowana o celu długiej i wyczerpującej podróży (przed Egipt, Iran do Związku Radzieckiego) – ten trzymano bowiem w ścisłej tajemnicy, by przyszła operacja nie została zdekonspirowana przed Niemcami. 11 maja 1944 roku Amerykanie wsiedli do pociągu w Tebrizie, skąd zostali zabrani do Połtawy. Ostatni etap podróży trwał pięć dni.

Sowieci bacznie przypatrywali się przyjazdowi Amerykanów. Przydzielili im zresztą sporą obstawę, której zadaniem była nie tyle ochrona sojuszników, co raportowanie kontrwywiadowi wojskowemu Armii Czerwonej. Pamiętajmy, iż mówimy o państwie totalitarnym, które ściśle kontrolowało każdy aspekt życia obywateli, nie wspominając o obcokrajowcach. Nawet jeśli Amerykanie nie byli jeszcze uważani za śmiertelnego wroga, a obie nacje łączył sojusz wymierzony w nazistowskie Niemcy, na przybyszów z Zachodu patrzono podejrzliwie. Utożsamiali bowiem to, co zaciekle zwalczała sowiecka propaganda. Niezależnie od pewnego rodzaju pogardy, Sowieci musieli przyznać, że Amerykanie mają styl:

Zobaczywszy Amerykanów po raz pierwszy w życiu, wielu sowieckich oficerów było pod wielkim wrażeniem. Z pewną zazdrością dostrzegli, jak dobrze wyposażeni i zaopatrzeni są przybysze: każdy z nich, oficer czy żołnierz, miał plecak o wadze do 36 kilogramów, a ponadto jedną lub dwie walizki z rzeczami osobistymi, co w warunkach sowieckich stanowiło niesłychany wprost luksus. Sowieci byli również zaskoczeni demokratycznymi stosunkami panującymi między amerykańskimi oficerami i szeregowcami. „Widoczna na zewnątrz dyscyplina nie jest w pełni zadowalająca; rzadko można zobaczyć, aby podwładni pozdrawiali przełożonych czy okazywali im posłuszeństwo. Amerykański żołnierz rozmawia z oficerem z rękami w kieszeniach, z papierosem w ustach i tak dalej” – zanotował zdumiony oficer Armii Czerwonej, przyzwyczajony do odziedziczonych po armii carskiej zasad, które nakazywały żołnierzom salutować i stawać na baczność, gdy zwracali się do wyższych stopniem. Także amerykańskie podejście do bezpieczeństwa Sowieci uznawali za zbyt swobodne. Byli zbulwersowani tym, że podczas podróży przez nieznane terytorium Amerykanie nie wystawili wart, a po przybyciu do Połtawy pozostawili swoją broń bez opieki w wagonach.

Ta relacja tylko częściowo bazuje na dokumentach archiwalnych sporządzonych przez samych Sowietów. Plokhy posiłkował się przede wszystkim relacjami Amerykanów obserwujących reakcje Sowietów – te być może nie były w pełni obiektywne, ale sporo uwag znalazło odzwierciedlenie w oficjalnych raportach.

Amerykański bombowiec B-17 i radziecki Jakowlew Jak-9 – oba bazowały w Połtawie. Zdjęcie za: Wikipedia, domena publiczna.

Wychowanie polityczne – „niewyrobieni ideologicznie Amerykanie”

Wychowanie polityczno-ideologiczne odgrywało w Armii Czerwonej wyjątkowo ważną rolę. Politrucy – specjalni oficerowie kierujący odpowiednim wychowaniem (przez „odpowiedni” rozumiemy absolutne podporządkowanie ideologii komunizmu i bezwzględną lojalność wobec stalinowskiego reżimu) – byli dołączani do jednostek i uprawiali intensywną propagandę, przed którą trudno było uciec. W jej ramach kształtowano odpowiednie postawy miłości i przywiązania do ojczyzny, gotowości do poświęceń (w Związku Radzieckim to jednostka była stworzona dla państwa, a nie odwrotnie), osiągnięć ZSRR na polu gospodarczym, społecznym i politycznym, ale także woli walki. Wszystko to podsycano intensywną indoktrynacją o charakterze stricte politycznym. U krasnoarmiejców budowano nienawiść do faszystów, ale i niechęć do kapitalizmu stojącego w sprzeczności z marksistowsko-leninowskim wyobrażeniem świata bezwzględnej równości. Politrucy prowadzili apele, pogadanki, spotkania indywidualne z żołnierzami, kolportowali propagandowe pisemka. Trudno się dziwić, iż dla Sowietów  stosunkowo beztroskie podejście do kwestii ideologicznych u przybyłych do Połtawy Amerykanów było szokiem.

Być może najbardziej zaskakiwało jednak gospodarzy to, jak swobodnie ich amerykańscy goście sięgają po sowieckie publikacje i wyrażają swoje poglądy polityczne. „Bez ograniczeń czytają nasze gazety, czasopisma i inną literaturę, a także bardzo interesują się biuletynami Radzieckiego Biura Informacyjnego” – pisał sowiecki dowódca odpowiedzialny za ten etap podróży. Jemu samemu surowo nakazano, aby powstrzymał się od czytania jakiejkolwiek oferowanej mu przez Amerykanów „burżuazyjnej propagandy” i uniemożliwił to swoim podwładnym. Przyzwyczajony do nadzoru sprawowanego przez sowiecką tajną policję oraz funkcjonariuszy kontrwywiadu nad kontaktami z obcokrajowcami, oczekiwał tego samego w przypadku Amerykanów i był zaskoczony, że pełniący funkcję łącznikową kapitan Sił Powietrznych USA „nie ma żadnego szczególnego wpływu na [swoich] oficerów ani nawet na szeregowych”. Zdaniem sowieckiego dowódcy kapitan nie wywiązywał się ze swoich obowiązków w zakresie nadzoru politycznego.

Oficerowie sowieccy uważali się za bardziej wyrobionych ideologicznie od Amerykanów. Ich zdaniem goście z kapitalistycznego świata byli ślepi na światło komunistycznej prawdy. „Ich horyzonty polityczne – zarówno oficerów, jak i żołnierzy – są wąskie” – można przeczytać w jednym z raportów kontrwywiadu. Sowieci dostrzegali też rasizm w postawie niektórych oficerów i szeregowych. „Ci z południa [Stanów Zjednoczonych] są negatywnie nastawieni do Murzynów i mówią [o nich] bardzo źle” – raportował ten sam oficer Armii Czerwonej. „W rozmowie pewien podpułkownik z południa USA otwarcie wyrażał niezadowolenie z prezydenta Roosevelta, twierdząc, że jeżeli zostanie on ponownie wybrany, będzie pełnić urząd dożywotnio i całkowicie wyzwoli Murzynów”. Sowieci byli przeświadczeni, że wszystkie problemy świata, w tym etniczne i rasowe, może rozwiązać jedynie komunizm.

Wszyscy bez wyjątku zwracali natomiast uwagę na pozytywne nastawienie gości. Amerykańscy wojskowi znali nazwiska czołowych sowieckich dowódców, takich jak marszałek Gieorgij Żukow, i byli wstrząśnięci ogromem zniszczeń wojennych w ZSRR. Do Sowietów odnosili się przyjaźnie, natomiast ich stosunek do brytyjskich sojuszników wydawał się zaskakująco wrogi. Kiedy w Tebrizie oficer Armii Czerwonej wzniósł toast za Stalina, Roosevelta i Churchilla, zauważył, że oficerowie amerykańscy z entuzjazmem wypili zdrowie pierwszych dwóch, lecz okazali obojętność trzeciemu. „Nastawienie do Anglii jest ogólnie nieprzyjazne” – relacjonował jeden z sowieckich tłumaczy przydzielonych do transportu. „Wymieniając sojuszników, stawiają ją na ostatnim miejscu: Rosja, Chiny, a dopiero potem Anglia”.

Dowodzący drugim oddziałem w ramach czwartego transportu major Ralph P. Dunn był zadowolony z przyjęcia, z jakim on i jego podwładni spotkali się ze strony oficerów Armii Czerwonej, a także cywilów na stacjach kolejowych. Porównywał je do tego, z czym Amerykanie zetknęli się na Bliskim Wschodzie – według sowieckiego tłumacza, który rozmawiał z Dunnem, zdarzały się tam „przypadki kradzieży i grubiańskiego zachowania ze strony miejscowych”. Na koniec podróży Dunn wręczył sowieckiemu oficerowi nadzorującemu transport jego oddziału prezent dla żony – kościaną bransoletkę – oraz list z podziękowaniami dla jego zwierzchników. „Wszyscy Amerykanie byli bardzo dobrze nastawieni do naszych oficerów, co znalazło wyraz we wzajemnej wymianie prezentów” – relacjonował sowiecki dowódca transportu. „Po dotarciu do Połtawy co pół godziny przychodzili do naszego wagonu, by powiedzieć nam, jak im przykro, że musimy się tak szybko rozstać”.

Zwróćmy uwagę, co sowiecki kontrwywiad wynotował – Amerykanie byli beztroscy (nie przykładali się do wychowania politycznego), lekkomyślni (krytykowali swojego prezydenta), a do tego nie lubili Anglików i ewidentnie mieli rasistowskie podejście do Afroamerykanów. Nie była to być może bardzo dokładna charakterystyka, ale już pobieżne kontakty pozwalały wynotować szereg cech, które Sowietom musiały dać do myślenia…

Załoga amerykańskiego bombowca pozuje na tle rosyjskiego samolotu „Gwiazda Polarna”. Zdjęcie za: Wikipedia, domena publiczna.

Codzienność, zaskoczenia, różnice kulturowe i… pierwsze przyjaźnie

Przez dłuższy czas współpraca Amerykanów z Sowietami układała się co najmniej nieźle. Gospodarze starali się umilać czas gościom, organizując liczne wydarzenia quasi-kulturalne. Animowanie kontaktów międzyludzkich nie było jednak łatwe, głównie ze względu na reżim wprowadzony przez sowieckie służby i wciąż sporą podejrzliwość względem przybyszów z Zachodu, którzy mieli tak inne zwyczaje i zapatrywania polityczne. Niektóre anegdoty świadczyły o głębokiej przyjaźni, a nawet i rodzących się uczuciach, choć „przysadziste Rosjanki” z Armii Czerwonej chyba nie zrobiły aż takiego wrażenia na lotnikach jak przedstawicielki miejscowej ludności.

Gdy emocje związane z ich przybyciem opadły, a zła pogoda wciąż nie pozwalała na kolejne misje, Amerykanie w bazach zaczęli popadać w rutynę. Sowieci starali się zabawiać gości, organizując potańcówki oraz koncerty, na których występowali wykonawcy z Armii Czerwonej i lokalne zespoły ludowe. Piszący oficjalną historię 15 Armii Powietrznej major James Parton, który przybył do bazy lotniczej w Połtawie 2 czerwca i jak wszyscy inni utknął tam na dziewięć dni, stwierdził, że nie mając wiele do roboty, załogi wylegiwały się w ciepłym słońcu, grały w piłkę w gęstej koniczynie, z ciekawością przyglądały się ruinom miast, flirtowały z nielicznymi amerykańskimi pielęgniarkami, nieśmiało próbowały podchodzić do nieco przysadzistych młodych Rosjanek, narzekały na nieciekawe jedzenie i wcześnie kładły się spać.

Amerykanie, którzy pracowali w obsłudze naziemnej lotnisk, mieli więcej czasu i okazji do zapoznania się z miejscowym życiem niż piloci. Ci, którzy pochodzili ze wsi, jak Palmer Myhra, z zainteresowaniem porównywali warunki życia i pracy w gospodarstwach rolnych na Ukrainie z panującymi w domu. „Domy były zazwyczaj małe, może dwa pokoje ze spaniem na górze” – pisał Myhra kilkadziesiąt lat później. „Na ścianach często wisiały obrazy lub ikony”. Myhra dodał, że w domach widział też portrety Lenina, Stalina, Engelsa czy Marksa, zakładając, że wynika to z państwowego nakazu.

Sporym zaskoczeniem dla Amerykanów była grubość ukraińskiego czarnoziemu. Przyjaciel Myhry Donald Barber, który dorastał w Południowej Dakocie, opowiedział mu ze zdumieniem, że widział „mężczyzn kopiących dół głęboki na metr czy półtora – wszystko do dna było czarne”. Teraz pojął, dlaczego Ukrainę nazywano „spichlerzem Europy”. Jednak ani Myhra, ani Barber nie byli zachwyceni podejściem lokalnej ludności do uprawy tej bogatej gleby. „W systemie kołchozowym rolnicy nie wkładali tyle zainteresowania i wysiłku, ile włożyliby, gdyby ziemia była ich własnością” – pisał Myhra. Kolejnym zaskoczeniem był brak mechanizacji rolnictwa. Obserwując miejscowe kobiety, które każdego ranka maszerowały na pola z motykami na ramionach, Myhra nie mógł powstrzymać się od porównań z własną farmą. „Myślałem o swoim ojcu, który ze swoim niewielkim ciągnikiem Forda produkował w Wisconsin więcej niż wszyscy ci tutaj z motykami” – napisał. Pewnego razu zobaczył, jak miejscowi używają do orki zreperowanego niemieckiego czołgu.

Do tego dochodziły różnice kulturowe. „Amerykańscy lotnicy – pisał Parton – byli nieco zaskoczeni, widząc, jak rosyjscy żołnierze tańczą ze sobą, a Rosjan w równym stopniu dziwił amerykański jitterbug”. W codziennych kontaktach obie strony odkrywały podobieństwa i różnice. Sowieci przekonali się, że Amerykanie są otwarci, przyjaźni i gotowi wymieniać niemal wszystko, co mają, na pamiątki: czerwoną gwiazdę z żołnierskiego munduru, metalowe guziki z sowieckimi symbolami, zapalniczki oraz papierośnice. Niektórych Amerykanów zaskoczył miejscowy sposób picia alkoholu. „Wydawało się, że im więcej możesz wypić i im dłużej ustać na nogach w takim stanie, tym bardziej uznają cię za prawdziwego mężczyznę, zwłaszcza jeżeli wypijesz więcej niż oni” – pisał Myhra. To był dopiero początek nawiązywanej stopniowo znajomości.

Dwiema grupami alianckich żołnierzy, które współpracowały najściślej, byli obsługujący samoloty mechanicy. Każdy sowiecki zespół składał się z trzech mechaników (asystenta szefa zespołu i dwóch pomocników) przypisanych do danego samolotu. Polecenia wydawał im amerykański szef zespołu. Ściśle współdziałały także inne grupy pracowników technicznych, w tym operatorzy radarów i meteorolodzy. Niektórzy Amerykanie byli rzeczywiście pod wrażeniem kwalifikacji swoich sowieckich partnerów. Sierżant Franklyn Holzman, czyli mężczyzna, któremu KGB nadało podczas jego wizyty w 1958 roku kryptonim „Turysta”, był wówczas dwudziestotrzyletnim przybyszem z Brooklynu z dyplomem w dziedzinie ekonomii uzyskanym na Uniwersytecie Północnej Karoliny. Jako technika radarowego przydzielono go do Myrhorodu, gdzie pracował u boku sowieckiego porucznika, którego uznał za „znakomitego fachowca”. „Ma tylko dwadzieścia siedem lat i wyższe wykształcenie elektrotechniczne” – pisał Holzman w liście do domu. „Zaczęliśmy rozmawiać o muzyce i odkryłem, że – podobnie jak ja – uwielbia słuchać Beethovena i kameralnych utworów Schuberta”.

Baza w Połtawie była etapem przejściowym na drodze od sojuszu do Zimnej Wojny. Mimo iż niektórym wydawało się, iż współpraca na płaszczyźnie lotnictwa może coś zmienić, należy ją traktować jako element złożonej konstelacji polityczno-militarnej i przejaw sowieckiego pragmatyzmu. Ba, doświadczenia z Połtawy mogły ostatecznie nawet przyspieszyć początek Zimnej Wojny (przy czym ta teoria wydaje się nieco naciągana) – to właśnie tam Amerykanie mogli się przekonać, jak w rzeczywistości wygląda Związek Radziecki.

Latem i jesienią 1944 roku doszło do poważnych tarć natury organizacyjnej. Początkowo pomocni Sowieci byli coraz bardziej niechętni spełnianiu próśb sojuszników. Amerykanie odczuwali także coraz większą presję w związku z działaniami komunistycznego politbiura, które starało się odseparować gości od miejscowej ludności chętnie wchodzącej w kontakty z Amerykanami (o stosunki damsko-męskie było relatywnie łatwo). Sowietów coraz bardziej drażnił luz Amerykanów, ich dobytek, a nawet kwitnący wcześniej pokątny handel. Amerykanie zaczynali działać im na nerwy, przy czym negatywne podejście do gości było w dużej mierze wynikiem inspiracji politbiura.

Jednym z momentów zwrotnych – a może pierwszych sygnałów ostrzegawczych przerywających pozorną sielankę – był druzgocący nalot Luftwaffe z 22 czerwca 1944 roku, w wyniku którego zniszczone zostały 43 bombowce B-17. Radziecka artyleria całkowicie zawiodła, a Amerykanie mieli wręcz wrażenie, iż Sowieci celowo zwodzili ich, obiecując odpowiednie zabezpieczenie, by w momencie próby pozwolić na zdziesiątkowanie samolotów uczestniczących w operacji „Frantic”. Czy tak było? Sporo dowodów wskazuje, iż Sowieci byli nieprzygotowani, ale też przygotowani być nie chcieli, bo zwyczajnie… byli przyzwyczajeni do ogromnej skali strat.

Lipiec 1944 roku należy uznać za przełomowy. To wówczas nastawienie Sowietów zmieniło się na gorsze, a historycy spekulują, iż za zmianami mógł stać sam Józef Stalin, który wprawdzie zgodził się na realizację założeń operacji „Frantic”, ale nigdy w pełni nie zaakceptował obecności amerykańskiego lotnictwa na ukraińskiej ziemi. Alianci zachodni wyzbyli się resztki złudzeń co do intencji Sowietów, gdy w sierpniu i wrześniu Stalin konsekwentnie odmawiał możliwości wykorzystania baz do realizacji zrzutów z pomocą dla Powstania Warszawskiego. W końcu dał swoim sojusznikom do zrozumienia, iż powinni się pakować i opuścić Połtawę.

Amerykanie stopniowo zmniejszali personel przebywający w bazie, licząc na możliwość wznowienia misji w bardziej sprzyjających okolicznościach. Te nigdy nie nadeszły. 23 czerwca 1945 roku ostatni amerykańscy lotnicy opuścili Połtawę, która ponownie stała się bazą radzieckiego lotnictwa. Nikt nie musiał już dbać o pozory, zaczynała się Zimna Wojna…

Książka „Most nad piekłem” autorstwa ukraińsko-amerykańskiego historyka Serhiego Plokhy ukazała się nakładem Wydawnictwa Znak.

Zdjęcie tytułowe: amerykańscy piloci, przewiezieni do bazy w Połtawie po tym jak zostali zestrzeleni nad Polską w styczniu 1945 roku (National Archives, domena publiczna)