Z pielgrzymką na nieludzkiej ziemi

Dwa autobusy wiozące pielgrzymkę rodzin po zamordowanych suną po zasnutej mgłą drodze. Siąpi deszcz i topi resztki śniegu. Dookoła rozciąga się las i bagna niezmierzone. Tam cienie przeszłości krzyczą po nocach. Bagna straszą nieprzystępnością, a las jest inny niż polskie lasy. Obrośnięte białymi brodami mchu sosny pną się w górę, pełno wśród nich drzew powalonych, o które nie upomni się nikt oprócz ziemi.

Pielgrzymka

Syn: – Ojciec mój był funkcjonariuszem polskiej Policji Państwowej. We wrześniu 1939 roku opuścił rodzinne miasto i wraz z kilkunastoma policjantami udał się na wschód, skąd przyszła pocztówka z adresem nadawcy: Kalininskaja Obłast, gorod Ostaszków, pocztowyj jaszczik nr 8. W połowie drogi między Moskwą a Leningradem (Sankt Petersburg) na północny zachód od Kalinina (Twer), nad jeziorem Seliger leży niewielkie miasto Ostaszków. Mieszkaniec Ostaszkowa: – Na przełomie września i października 1939 roku do Ostaszkowa zaczęły nadchodzić transporty z polskimi jeńcami wojennymi. Prowadzono ich przez miasto w szyku, ulicą Włodarską wprost do Niłowskiej przystani, gdzie czekał na nich parowiec „Maksym Gorki” wraz z dwoma drewnianymi barkami, które mogły zabrać na po-kład od 500 ? 600 osób. Poza tym „Maksym Gorki” mógł wziąć do kajut i na pokład sporą grupę ludzi. Stąd płynęli wprost do klasztoru Niłowa Pustyń. (…)

Tak więc przystań Niłowska stała się pierwszym etapem tragedii, przez którą przeszli polscy jeńcy wojenni skierowani do obozu w Ostaszkowie. „Szli przez miasto bardzo dumni, godni swego narodu, w pełnym mundurowaniu. Szczególnie pięknie wyglądali oficerowie. Naramienniki na ich mundurach podobne były do noszonych w naszej armii carskiej. Poza tym obwieszeni byli akselbantami. Pamiętam też wspaniałe obuwie. Buty były tak wyczyszczone, że aż lśniły. Widać było, że nie czują się jeńcami wojennymi. Byli wyjątkowo dumni”.

Ze źródła: „W pobliżu Ostaszkowa, na wyspie, w zabudowaniach klasztoru Niłowa Pustyń, znajdował się jeden z największych liczebnie, liczący bowiem około 6,5 tysiąca uwięzionych – obóz polskich jeńców wojennych. Do ostaszkowskiego obozu trafiło około 400oficerów Wojska Polskiego, wszyscy wzięci do niewoli żołnierze Korpusu Ochrony Pogranicza, żandarmeria wojskowa, członkowie wojskowej służby sądowniczej, kilkudziesięciu księży oraz kilka tysięcy policjantów i podoficerów służby liniowej”. Przyjechało 65 osób ze Szczecina, z Wrocławia, Warszawy, Bydgoszczy i Poznania. To krewni zamordowanych. Żony, wnuki, synowie i ksiądz, co pielgrzymkę na duchu podtrzymuje. Poniżej plan obozu w Ostaszkowie. 1 – grobla usypana przez Polaków. 2 – brama wjazdowa. 3 – główna cerkiew klasztoru. 4 – klasztor. 5 – brama wewnętrzna. 6 – dziedziniec wewnętrzny. 7 – podwórze gospodarcze. 8 – baraki. 9 – przystań. 10 – Brama z przystani. 11 – cerkiew. 12 – wieże obronne.

Do miejsca kaźni

Naczelnik zarządu do spraw jeńców wojennych NKWD ZSRR, towarzysz major Soprunienko, podpisał listę śmierci z 7 kwietnia 1940 roku, tak jak wiele innych list, zapewne rutynowo i z poczuciem dobrze spełnionego zadania. I zupełnie nie miał pojęcia, ani także chęci na filozoficzne rozważania, że oto staje się współwykonawcą zbrodni przeciw ludzkości, mordu na jeńcach wojennych, zagłady niewinnych ludzi: synów, mężów, ojców, braci. A tym bardziej nie interesowało go kompletnie to, iż rozkazał zabić Andrzeja, policjanta – jednego z wielu. Syn Andrzeja, Eugeniusz, dostał po wielu latach niepewności kserokopie tejże listy śmierci z 7 kwietnia 1940 roku, znalazł na niej dane swojego ojca, a nazwisk było razem sto, i teraz już wie: kto, gdzie i kiedy sprawił, że on i jego rodzeństwo nagle stali się sierotami. Chociaż czy wie to wszystko na pewno? Kartka od ojca przyszła z Ostaszkowa, lista śmierci z 7 kwietnia 1940 roku, pozycja 6, podpis – towarzysz major Soprunienko… I nic więcej! Nie zna twarzy mordercy, nie wie czy Andrzej, ojciec jego, miał świadomość, iż zostanie zamordowany, czy miał ostatnie życzenie, czy bał się, płakał, czy był dumny, jak ci, których widział Rosjanin, mieszkaniec Ostaszkowa i do chwili otrzymania strzału w potylicę nosił dumnie podniesioną głowę? Teraz przypuszcza tylko, że jest on wśród ekshumowanych w Miednoje. Domyśla się. Mgła niepewności mroczy już tyle lat. Jedzie więc Eugeniusz na miejsce więzienia i kaźni ojca swego, z pielgrzymką organizowaną przez Rodzinę Katyńską. To pierwsza pielgrzymka do Ostaszkowa, Tweru i Miednoje. Pielgrzymi mają ze sobą znicze, tabliczki nagrobne, kwiaty i łez konchy, i przeczuć rozmaitych naręcza całe.
Eugeniusz: Poprosiliśmy kierowcę i on pojechał drogą przez stary Ostaszków. Tak więc widzieliśmy stację kolejową, a obok stare, drewniane budynki. Tutaj ich przywieźli. Stąd szli do portu, i my tam byliśmy. Szybkim, nowoczesnym statkiem przewieziono nas na wyspę. Pół godziny to trwało. I na wyspie, gdzie więziono 6,5 tysiąca przyszłych ofiar, 65 pielgrzymów ogarnęło pierwsze łkanie. Stali na grobli, którą własnoręcznie usypali polscy jeńcy wojenni. Szli przez bramę, która ich synów, mężów, braci przyjęła i wydała nie rodzicom, nie żonom, nie siostrom i braciom, lecz bagnistej ziemi zamglonej. Stanęli na klasztornym podwórzu, z lewej strony stara cerkiew, a z prawej strony zabudowania klasztorne, w nich zaś małe cele 3-4 metry kwadratowe powierzchni każda. Niektóre mniejsze, niektóre większe. W oknach ani szyb, ani ram. Po drzwiach otwór tylko pozostał i wiatr w nim hula na przestrzał. Tak samo było wtedy.

Nieludzka ziemia

Oprócz tego w tych budynkach były piwnice – lochy o głębokości około 5 metrów. W tych lochach też ich trzymano.
Eugeniusz: – Zastanawialiśmy się wszyscy: jak oni tam przetrzymali zimę z 1939 na 1940 rok? Przecież nawet na Wigilię nie dostali garstki słomy pod głowę, bo nie to im było przeznaczone.
Przez te pół roku czekania na egzekucję wielu cierpiało z głodu i zimna, wielu chorowało na tyfus, a przede wszystkim bardzo wielu na czerwonkę pomarło. Rosjanin, ten miejscowy, który widział idących dumie Polaków, co to buty mieli jak lustro wyczyszczone, mówi także, iż na cmentarzyku, co to w gruncie rzeczy żadnym cmentarzykiem nie był, bo nikogo tu wcześniej ani później nie chowano – zakopywano duże trumny a w nich wielu jeńców.” Trzeba by odkryć ziemię i zobaczyć na co pomarli, czy represji nie było – sugeruje. A gdzie ten cmentarz?
Eugeniusz: – Tam jest tylko duże zapadlisko porośnięte krzakami, trawą, chaszczami. I to ma być cmentarz polskich jeńców wojennych?
A z tej wyspy ucieczki nie było. Oni o tym wiedzieli. W te pocztówki, które rodziny dostały wpisana została tragedia i można się było doczytać, że nie mają żadnej nadziei na powrót. Aby ich upokorzyć i sponiewierać, to jeszcze im wszystkim czapki zabrano, tak jak nadzieję.

Eugeniusz: – Weszliśmy przez główną bramę na podwórze i zobaczyliśmy istny obraz nędzy i rozpaczy. Remontują co prawda klasztor, powoli to idzie, ale znikną te wszystkie ślady, które można by było jeszcze chyba znaleźć. Znikną napisy i wyryte na ścianach ostatnie ich marzenia pewnie. W klasztorze chcieliśmy odprawić mszę, ale pop, który się nim opiekuje, nie wyraził na to zgody. Nie mogliśmy tego uczynić nawet na przyległych schodach. Odprawiliśmy więc mszę przy głównej bramie. Czuliśmy, że oni są tutaj. Była więc polska bandera z orłem w koronie i krzyże dwa: jeden z Wrocławia, drugi ze Szczecina. Ten szczeciński krzyż ma już swoją historię, bo w Katyniu był dwa razy, teraz w Ostaszkowie i Miednoje, a potem do Starobielska i Charkowa pojechał męczenników nawiedzać. Niedaleko rósł dąb, biedny taki, wysoki, ale gałęzie miał połamane niemiłosiernie. I wszystkich do tego dębu dziwnie coś prowadziło. Może oni tam stali, bo wiedzieli zdumieni, że to ich pierwszy apel poległych tutaj. Przybiliśmy do drzewa tabliczki nagrobne, pęki kwiatów złożyliśmy, zapaliliśmy znicze. I płonęły płomieniami gorącymi, a my modliliśmy się.

Na spotkaniu z merem miasta Ostaszków, pielgrzymi zwrócili się z prośbą, aby zezwolono postawić krzyż na cmentarzu – zapadlisku w ostaszkowskim obozie. – Tak, oczywiście, można krzyż postawić – powiedział mer. – Tylko nie wiadomo dokładnie gdzie ten cmentarz jest. I każdy miejscowy, a niewielu ich było, powtarzał jedno zdanie, jakby na pamięć wyuczone: tego być nie powinno i nam jest przykro. Byli z nimi na wyspie Rosjanie. Była przewodnicząca, która wsiadła na statek, popłynęła z pielgrzymką i szybko wróciła na swoje stare szlaki. Redaktor był także. Osobnik bardzo dziwny. Przedstawiał się, ale nazwisko wyszło im z głowy. Korowiow chyba. A może trochę inaczej.
Eugeniusz: – Stałem za tym redaktorem i on mnie nie widział. Z kieszeni jego kożucha wystawał opasły, czerwony notes. W pewnej chwili podszedł redaktor do popa i ostrym tonem zapytał go o nazwisko. A ten pop dosłownie zesztywniał i pokornym, cichym głosem powiedział co trzeba. Redaktor zapisał jeszcze dane pomocnika popa i pozwolił swoim struchlałym rozmówcom odejść. I odwraca się ten redaktor, spogląda na mnie i peszy się na moment. A ja do niego podszedłem, bo stało się ze mną coś dziwnego, gdy widziałem to wszystko i mówię: – Przyjechałem ze Szczecina. Jestem sierotą. Tu zabiliście mojego ojca. Internowaliście i za mordowaliście. A redaktor, Korowiow chyba, spochmurniał i powiedział: – Eto Stalin.

Z wyspy do miasta Ostaszków płynęli w ciszy. Nagle zabuczała syrena statkowa. Przeszyła mroczny nastrój i podniosłym go uczyniła na kilka minut. To był gest kapitana.

Los jeńców

Ze źródła (głos Rosjanina): – Na przełomie marca i kwietnia 1940 roku, gdy stopniały śniegi, a lód na jeziorze był czysty, niewielkimi grupami, takimi, które mogły przejść po lodzie zachowując odpowiednią odległość, szły oddziały jeńców do tego oto miejsca. Znajdowała się tu bocznica kolejowa, którą do dzisiaj nazywają tupik. Transportowano stąd ziarno dla potrzeb Armii Czerwonej. Jeńców ładowano do wagonów towarowych, tzw. cielętników i wywożono. Nie mówiono nam dokąd ich wywożą. Ale wiadomo było, że jadą na zachód, nie pamiętam czy to był obwód smoleński, czy inny, ale na pewno w kierunku zachodnim.
Pytanie: – Czy konwojenci mogli nie wiedzieć co się stało z jeńcami?
Rosjanin: – Zapewne. Mogli nie wiedzieć. Jak mi Bóg miły, ja nie słyszałem, nic nie widziałem.
Pytanie: – To znaczy, że operacja ta była wyjątkowo dobrze zakonspirowana?
Rosjanin: – Wygląda na to, że tak. I nie wszyscy o tym wiedzieli. Dopiero teraz po latach z przykrością dowiadujemy się o tej tragedii.

Wiadomo jednak, iż jeńców Ostaszkowa wyładowano w Kalininie (Twer) i zawieziono do budynku NKWD, gdzie ostatni raz sprawdzono ich personalia i następnie zamordowano strzałem w tył głowy. Zwłoki zakopano w oddalonym o 30 kilometrów Miednoje, na terenie leśnym zarezerwowanym wyłącznie dla NKWD. Twer-Kalinin. Miasto duże – ponad 400 tysięcy mieszkańców. Autobus toczy się po łbach brukowych, a pielgrzymi mówią o wszystkim, nawet o głupstwach, byle oderwać się od ponurych myśli. Rozmawiają pięć, dziesięć minut i spokój, i cisza zapada jak makiem zasiał. Jeszcze wczoraj wielu z nich wysłało z Ostaszkowa do Polski kartki pocztowe. Tak jak przed ponad pięćdziesięciu laty uczynił to ich syn, mąż, ojciec, brat. Oczy smutne, twarze smutne, oczy zamglone.

Eugeniusz: – W dawnej siedzibie NKWD mieści się teraz Akademia Medyczna. Jest tam nawet tabliczka głosząca, iż NKWD, a potem KGB prowadziły tutaj swoją działalność. Pod tą tablicą zapaliliśmy znicze. Dużo zniczy. A studenci medycyny wychodzili z budynku i w oknach wystawali zdumieni. Wtedy wytłumaczyliśmy, kim jesteśmy. – Tu ich zamordowali, sześć i pół tysiąca ludzi – tak zakończyliśmy. Wtedy oczy zrobiły się im duże jak koła ze zdziwienia, bo zbyt młodzi byli na to aby wiedzieć, a obraz zbrodni przecież we krwi nie płynie.

Nie ulega wątpliwości, że jeńców przesłuchano w dużej sali, sprawdzono ich tożsamość, sprowadzono do wytłumionej drzewem i czymś tam jeszcze piwnicy, a także włączono wentylatory, żeby ich huk zagłuszył trzask wystrzałów. I tam, w piwnicznym pomieszczeniu było niskie wejście, każdy z jeńców był skuty i wchodząc musiał pochylić głowę, a zbrodniarz w tym samym momencie strzelał w tył tej głowy, omotanej na dodatek, jak mówi polski prokurator, płaszczem, aby krew nie tryskała i rąk strzelającemu nie brudziła. Pielgrzymi chodzą po kilkupiętrowym budynku Akademii Medycznej, dawnej siedzibie NKWD i KGB, szukają miejsca kaźni i błąkają się jak we mgle. Nie ma nikogo, kto by wiedział gdzie to było. Przyjechało – co prawda – trzech oficjalnych przedstawicieli merostwa. Uprzejmi byli. Grzeczni. Powiedzieli w rektoracie, że jest pielgrzymka, oni to nazywali cały czas – wycieczka, która przyszła, bo tu jej uczestników – wielu krewnych zastrzelono. I pielgrzymka – wycieczka szukała po całym budynku miejsca zbrodni. Przez swą niewiedzę wchodziła do sal laboratoryjnych i cofała się układnie. Jednak wszyscy byli grzeczni i nikt nie powiedział złego słowa.
Eugeniusz: – I wtedy pojawił się jakiś człowiek. Nie wiadomo skąd. Powiedział: tymi głównymi schodami chodziło naczalstwo, chodźcie, ja wam pokażę, wasi krewni byli trzymani na strychu przez dzień cały, a w nocy ich mordowano. Schodzili tymi oto wąskimi schodami z poręczami żelaznymi. On mówi: tędy, tędy, tędy… Patrzymy zaaferowani dookoła, o coś chcemy zapytać przewodnika uczciwego, a jego nie ma. Jakby we mgle się rozpłynął. Jak duch, cień, albo człowiek przestraszony.

Byli sami i czuli, że to musiało się stać właśnie tutaj. I ponownie jak na wyspie szloch i płacz rozległ się wielki. I zeszli na dół, do tych piwnic, tymi schodami. Widzą: oto mały przedsionek, z lewej strony drzwi zamknięte na wielką, nową kłódkę. I nie znaleźli nikogo ktoby miał klucz do niej. Odpowiedzi tylko wyłuskali od miejscowych niezdarne: my nie znajem. Albo: to było przebudowywane już pięć razy. Nie wiadomo.
Eugeniusz: – Potem salę znaleźliśmy, no i ona wyglądała jak te, gdzie przed zamordowaniem, sprawdzano tożsamość jeńców. Tam modliliśmy się razem z księdzem, wzięliśmy się za ręce, krąg utworzyliśmy, między nami Natasza, Rosjanka-pilotka miła, chwyciła nasze dłonie i widać było, że bardzo to przeżywa i nam współczuje. Później wsiedliśmy do autobusu i pojechaliśmy do Miednoje.

A droga była ciężka do zniesienia, bo ból w sercach wielki mieli. Jechali z miejsca kaźni na miejsce niegodnego pochówku. I znowu polska bandera z orłem w koronie, dwa krzyże, wieńce, kwiaty, znicze w każdej dłoni i łza w każdym oku. Tu odbyli drogę krzyżową. Co dziesięć, piętnaście kroków kolejna stacja. Koniec drogi krzyżowej – mogiła 250 ekshumowanych. Szli do tej mogiły po mogiłach. Bo trzeba wiedzieć, że mogiła jest jedna, zaś miejsc do przeprowadzenia ekshumacji, zapadlisk oznaczonych brzozowymi krzyżami – dużo. Wówczas, w roku 1940 koparka tam stała. Wykopywano dół, wrzucano do niego zwłoki pomordowanych, bezładnie wrzucano, nogami do góry, głowami do góry, gdy się dół zapełnił, zasypywano go i kopano dół następny. To polskie rany na ziemi w Miednoje.
Eugeniusz: – A oprawcy postawili na tych grobach ubikacje. Oni biegali tam, oni się bawili i nawet dacze budowali. Był między nami leśnik, który wskazywał gdzie mogą być mogiły, bo starodrzew odcinał się od 45-, 50-letnich sosen posadzonych dla ukrycia miejsca zakopania ofiar. W ścianie lasu widać było kwatery – trójkąty, kwadraty, prostokąty, kółka. To są drzewa posadzone wówczas, a to stare.

Drzewa były iglaste i cisza była w tym lesie w Miednoje niezwykła. Taka jak w Katyniu, Charkowie… Przybili tabliczki nagrobne do sosen. Tam zbierali szyszki z tych drzew co na ich najbliższych rosły. Troszkę kory każdy odłupał. Małą gałązkę sosnową zabrał. Każdy chciał mieć relikwię swoją. Ksiądz modlił się za zbrodniarzy i oni też się modlili.
– I odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. A wielu zastanawiało się, czy mają prawo odpuścić zbrodnię tak okrutną. Potem słychać było:
– O nawrócenie Rosji prosimy Cię, Panie. Szli wolno do autobusu. Ktoś znalazł denko od czajnika, a na nim był napis: Olkusz. Drugi zaś pielgrzym wysupłał z mchu lusterko. Nie można się było w nim przejrzeć, bo strasznie gęsta mgła je okryła, lecz na odwrocie pozostał dobrze zachowany wizerunek marszałka Piłsudskiego.

Znowu autobus i następnie pociąg. Miarowy stukot kół usypia wszystkich, tylko do pielgrzymów sen nie nadchodzi. W lustra okien stuka zielonkawa, jasna poświata księżycowa. Oni zamykają oczy i widzą: obóz na wyspie, lochy, zapadliska, ubikacje na grobach i ręce Nataszy ściśnięte w solidarnym kręgu.

Pielgrzym budzi się, zapala nocną lampkę i otwiera książkę, której nie skończył czytać jeszcze w Polsce. A w niej wyrwana z kontekstu scena – świat inny, do którego przyzna się nieszczęśliwy człowiek i nie przyzna się wielu nieznanych sprawców jego nieszczęścia.

Zdjęcia pochodzą ze zbiorów autora lub domeny publicznej. Tekst nadesłany przez Pana Lecha Galickiego, opublikowany przez PoNad w 2000 roku.

Lech Galickiur. 29 I 1955, z ojca Władysława (więzień Fort VII w Poznaniu i niemieckich obozów koncentracyjnych KL Auschwitz – Birkenau i KL Mauthausen – Gusen) i matki Stanisławy Galickich w domu rodzinnym przy ulicy Stanisława Moniuszki 4 (Jasne Błonia) w Szczecinie. Syn: Marcin. Dziennikarz, prozaik, poeta. Polonofil. Reportaże i felietony Galickiego dotyczą zawsze minionej i najbliższej rzeczywistości: ułamki rozmów, wspomnień wielu ludzi i spotkań w tramwaju, migawki spostrzeżeń, codzienność w jej często przytłaczającym wymiarze.