Rok premiery – 2007
Czas trwania – 100 minut
Reżyseria – Michał Kwieciński
Scenariusz – Jerzy Stefan Sławiński
Zdjęcia – Piotr Wojtowicz
Muzyka – Misza Hairulin
Tematyka – opowieść o losach trzech przyjaciół, którzy tuż przed wojną zdają maturę.
Wśród polskich filmów prezentujących nam spojrzenie na historię II wojny światowej dominuje kino poświecone martyrologii i cierpieniu okupowanego narodu. Nie ulega wątpliwości, iż Polacy lubują się w podobnych historiach – im trudniej, im większe przeszkody muszą pokonywać bohaterowie, tym lepiej. W końcu taka była nasza historia – wszyscy nas krzywdzili, odbierając szansę na zwycięstwo. Niezależnie od konwencji, już taka nasza natura, choć prawda historyczna ma z tym niewiele wspólnego. Stąd też z radością witam każdy kolejny film, który ukazuje przeszłość Polski z innej perspektywy. Trudno oczekiwać, by okupacja niemiecka mogła zostać przedstawiona na wesoło (co z łatwością udało się Francuzom), było jednak wiele momentów, które można wspominać z rozrzewnieniem, ale i dumą – bo przecież my także potrafiliśmy zwyciężać, doskonale się przy tym bawiąc. Historia II wojny światowej to także tysiące opowieści, z których każda porusza problem innego człowieka. Przez pryzmat dziejów poszczególnych rodzin możemy zbudować obraz przedwojennego i pogrążonego w wojnie świata. Okres międzywojenny jest powszechnie uznawany za czas odbudowy kraju, prosperity i rozwoju. Spoglądając na bohaterów „Jutro idziemy od kina”, ciężko jest oprzeć się wrażeniu, iż wtedy po prostu żyło się lepiej.
Na początku kilka słów dotyczących fabuły filmu. Przenosimy się do Warszawy lat trzydziestych. Trójka młodych licealistów spędza czas na korzystaniu z uciech życia. Piotr, Andrzej i Jerzy właśnie zdali maturę i stają u progu dorosłości. Każdy z nich musi dokonać trudnych wyborów, każdy inaczej widzi przyszłość. Łączy ich przyjaźń i miłość do ukochanego kraju, który dwadzieścia lat wcześniej odzyskał niepodległość i ledwo zdążył się nacieszyć wolnością, a już musi stawić czoła groźbie kolejnego światowego konfliktu. Beztroską rzeczywistość młodych ludzi burzą doniesienia o planach niemieckiej agresji. Informacje przenikające do Polski wzbudzają niepokój, mobilizując jednocześnie każdego z bohaterów do rozważań dotyczących przyszłości ojczyzny. Choć wszyscy żyją na własny rachunek, cyklicznie spotykają się, wspominając stare, dobre czasy. Każdy rozpoczyna też swoiste polowanie na wybrankę życia. Z różnym skutkiem, ale miłosne perypetie z pewnością dodają opowieści smaku.
Fabułę oceniać można różnymi kategoriami. Na pewno jest przyjemna, choć nie ma w niej ani specjalnej oryginalności, ani spektakularności. Ot, prosta opowieść o trzech kumplach z liceum, dorastaniu i pierwszych poważnych miłościach. Standard, który niemal każdy z nas zna z doświadczenia. Całość jest przesadnie lukrowana, więc co bardziej drażliwi na wzruszające historyjki rodem z romansideł będą zgrzytać zębami. Mamy zatem prostą, nieskomplikowaną opowieść i równie prostych bohaterów. Stopień skomplikowania wzrasta być może przy Andrzeju, którego kreuje Mateusz Damięcki, ale i w jego wypadku całość sprowadzić możemy do podbojów łóżkowych, więc zaskoczy nas na jednej płaszczyźnie. Jako młody człowiek na całość spoglądałem przez pryzmat tego, co widzę dookoła. Z uśmiechem na ustach przyjmowałem kolejne etapy wędrówki z bohaterami filmu. Nie będą rozczarowani także starsi widzowie, dla których scenariusz filmu może okazać się powrotem do przeszłości. Z rozrzewnieniem wspomną czasy, gdy kolejny dzień życia nie oznaczał monotonii codzienności, a na potknięcia reagowali machnięciem dłonią. Pod tym względem film, z założenia odnoszący się do naszej narodowej historii, bije na głowę inne produkcje – poziom optymizmu, wesołości, poczucia humoru jest stały. Na wszystko patrzy się z melancholią. Nie brakuje także momentów, które wymagają chwili zadumy. Ale przecież takie jest życie. Grunt, że historia jest całkiem realna, nie ma w niej miejsca na intelektualne akrobacje scenarzysty.
Podobać się może wizja przedwojennej Warszawy. Całkiem przyjemnie musiało się żyć w stolicy dwudziestolecia. I przyznaję to jako człowiek przesiąknięty atmosferą dzisiejszego Krakowa. Na uwagę zasługują zdjęcia, a także ogólna wizja zmontowania filmu. Muzyka nie jest nachalna, ale też nie pozostaje długo w pamięci, przez co element ten schodzi na dalszy plan. Genialnie natomiast wypadła pieśń śpiewana przez maturzystów. Gra aktorska stoi na niezłym poziomie, choć nie przypadły mi do gustu kreacje Jakuba Wesołowskiego i Mateusza Damięckiego. O wiele lepiej, przynajmniej na ich tle, prezentuje się najmniej znany Antoni Pawlicki, czyli filmowy Piotruś. Trochę fajtłapa, ale sympatyczny. Do męskiego trio dołączają Anna Gzyra, Maria Niklińska i Julia Pietrucha, które wykonały kawał dobrej roboty. Są przekonujące i nie trącą sztucznością, a o to przecież widzowi chodzi. Warto także podkreślić, iż dialogi między bohaterami podkreślają ogólną pozytywną wymowę produkcji. Sytuacyjne poczucie humoru daje wrażenie lekkości, a aspekty komiczne zdecydowanie ubarwiają seans. Film momentami ogląda się jak dobrą produkcję komediową z głębszym przesłaniem. Dochodzimy wreszcie do II wojny światowej. Rozczaruję tych, którzy spodziewali się typowego kina wojennego – konfliktu jest jak na lekarstwo, ale taka była koncepcja. Wybuch działań zbrojnych ujęty jest tu w perspektywie psychologicznej, jako zbliżające się niebezpieczeństwo, któremu trzeba stawić czoła za wszelką cenę. Wolna Polska czekała na swoich bohaterów i sama ich wychowała.
Uraczono nas zatem lekką historią, którą niezwykle przyjemnie się ogląda. Historia jest ledwie tłem dla rozwoju wydarzeń, choć trzeba przyznać, iż w dużej mierze to ona kształtuje postawy i wybory bohaterów. Dzięki niezłej grze aktorskiej i dobrze pomyślanych dialogach film się nie dłuży. Polacy pokazali, iż współczesne kino nie musi być nasączone fajerwerkami, efektami specjalnymi z najwyższej hollywoodzkiej półki, a skuteczność można osiągnąć także przy zastosowaniu bardziej konwencjonalnych metod artystycznego przekazu. Dobra fabuła i sprawne zmontowanie kolejnych scen sprawiają, iż film sam się wybroni przed wszędobylską krytyką. „Jutro idziemy do kina” nie jest może arcydziełem na miarę „Szeregowca Ryana”, nie to było założeniem twórców; jest jednak wciągającą opowieścią o ludziach, dla których słowo „ojczyzna” nie było jedynie pusto brzmiącym frazesem. I to ludziach normalnych, takich jak my.
Ocena: