Jakże Ciebie, Warszawo, dosięgnąć przez pieśnie,
Ażeby Twoich murów nie dotknąć boleśnie,
Gdy każda droga nazwa jest teraz jak rana?
Oto dach potrzaskany od Świętego Jana
I mury Zamku w gruzach i stropy paradne.
A Zygmunt trzyma w ręku miecz i krzyż bezwładne.
Ale ja Cię nie widzę okrytą żałobą
I nie płaczę nad Tobą, nie płaczę nad sobą,
Ani nad zostałymi w niewoli bliskiemi.
I za żadne bogactwa i rozkosze ziemi,
Za spełnione marzenia i pałace w chmurach
Nie dałbym tego szczęścia, żem mieszkał w Twych murach.
Złota jesień po parkach liście z drzew już łuska,
I śmiesznie zapłonęły latarnie gazowe.
Patrz! Oto szare mury. Słyszysz? Wisła pluska,
A zimny wiatr jesienny owiewa ci głowę.
Ach! przytul ją do szarych twego miasta murów
Jak do piersi matczynej, co tuli twe łkanie,
I wsłuchaj się w dalekie, potężne wezwanie
Piękniejsze i prawdziwsze od klasycznych chórów!
Oto pieśń zmartwychwstała! Liście już opadły,
Kamienne bóstwa skrzydła po sobie pokładły,
I łuna od pożaru ogromnego błyska.
Tylko tych, którzy teraz martwe czoła chylą,
Żywych, tobie podobnych widziałeś przed chwilą,
I wszystkie w tej legendzie znajome nazwiska!
Czy widziałeś Ordona? O mój przyszły wieszczu!
Będzieszże ciągle śpiewał o koniach i zbroi?
Kto jest ten mały człowiek, co w ognistym deszczu
Śród murów, co się walą, jako posąg stoi?
O to Imię tragicznej zapytaj się Muzy!
To on te domy wznosił, co padają w gruzy.
Posągi roztrzaskane i – któż by je zliczył?
Te ulice w płomieniach – to on je wytyczył.
I on, gdy miasto było pochodnią czerwoną,
Powiedział: „Nie ustąpię. Niech te domy płoną,
Niech dumne moje dzieła na proch się rozpękną!
I cóż że z marzeń moich wszystkich rośnie cmentarz
Ale ty, co tu przyjdziesz kiedyś, zapamiętasz,
Ze jest coś piękniejszego niźli murów piękno”.
A ty co? Myślisz pewno, że to dziejów krater
Wciąż tę samą wyrzuca romantyczną lawę
I że to jeszcze jeden szalony bohater
Nieopatrzną, ułańską opętał Warszawę.
I tobie jeszcze ciągle marzy się o cudzie
I o owych nadludziach, co się biją chrobrze.
Cudów chcesz? Pomyśl tylko, że są zwykli ludzie,
Jak on, co zawsze wszystko chcą wypełnić dobrze.
Cicho, pieśni! Bo bracia nasi w grobach leżą.
Powrócisz, ach, powrócisz, gdy w bębny uderzą
I wojsk naszych znów kroki posłyszysz miarowe!
Na mury potrzaskane, na ulice wolne
Jako liście wawrzynu rzucisz kwiaty polne
I tych, co tam zostali, obejmiesz za głowę.
Źródło słów utworu: Teskty.idl. Jan Lechoń jawi nam się przede wszystkim jako jeden z poetów współtworzących grupę Skamander, która aktywnie działała w okresie dwudziestolecia międzywojennego. W czasie kampanii wrześniowej przebywał on w Paryżu, skąd ewakuował się do Brazylii w momencie klęski Francuzów. II wojna światowa to okres niezwykle płodny pod względem twórczości Lechonia. Wydał on sporą liczbę utworów poświęconych wydarzeniom na froncie, czego dowodem jest wiersz dotyczący Stefana Starzyńskiego, legendarnego już wtedy prezydenta Warszawy, który organizował obronę miasta we wrześniu 1939 roku, a następnie został aresztowany i zamordowany przez Niemców. Pieśń na cześć Starzyńskiego była ukoronowaniem wysiłków warszawskiego polityka, który dla emigrantów stał się przykładem niezłomności i heroizmu w przeciwieństwie do przedwojennych władz, obwinianych za wrześniową klęskę. Do końca życia Lechoń przebywał na emigracji, mocno przeżywając wszystkie porażki, jakich zaznała ojczyzna. Być może to, lub też problemy natury osobistej, stało się przyczyną prób samobójczych podejmowanych przez poetę. Jedna z nich zakończyła się powodzeniem 8 czerwca 1956 roku. Lechoń wyskoczył z dwunastego piętra budynku w Nowym Jorku.