Wydostać się z piekła. Takie pragnienie przyświecało wielu uciekinierom z Auschwitz. Dla Niemców każda ucieczka z obozu koncentracyjnego była problemem – chodziło nie tylko o sam fakt zniknięcia więźnia, ale i wydźwięk moralny. Niesubordynacja mogła zachęcić kolejnych śmiałków, podnosiła także na duchu pozostałych w obozie – oto ktoś był w stanie przeciwstawić się terrorowi, sprawić, że wszechwładni Niemcy przegrali. Historyk Jan Żaryn wspominał, iż niektóre ucieczki były tak brawurowe, że Niemcy nikogo nie karali, by nie przyznawać się do porażki. Zazwyczaj jednak sięgali po jedną z najbardziej okrutnych metod odwetu. Wyciągali odpowiedzialność zbiorową. I tak, za każdego uciekiniera, którego nie udało się pochwycić, obozowe władze zabijały dziesięciu innych więźniów. Miało to motywować do „pilnowania się nawzajem” i skutecznie zniechęcać śmiałków planujących ucieczkę, którzy musieli dźwigać ciężkie brzemię, żyć ze świadomością, że cena ich wolności była ogromna. Wizja okrutnych represji wobec często losowo wybranych, niewinnych ludzi działała odstraszająco, choć oczywiście nie na wszystkich. Złapani uciekinierzy byli z kolei poddawani torturom, a następnie mordowani. Poniższy fragment pokazuje, jakie metody stosowali Niemcy, by zabezpieczyć się przed kolejnymi przypadkami zbiegostwa.
[Tekst stanowi fragment książki „Nas nie złamią” autorstwa Mirosława Krzyszkowskiego i Bogdana Wasztyla]
Wypracowana przez Rudolfa Hössa strategia przeciwdziałania ucieczkom wydaje się skuteczna. Osadzeni z pewnością pamiętają sławetny dwudziestogodzinny apel po tym, jak z obozu zbiegł Wiejowski. Te wspomnienia działają odstraszająco.
Jednak w 1941 roku podjęto kilka prób wydostania się z lagru – o jednej z nich wiemy nieco więcej. Jest upalny dzień 17 czerwca 1941 roku przed dziesiątą rano. Grupa więźniów pracuje przy drodze prowadzącej z obozu do miasta. Wśród nich Leon Żółtowski (nr 9889), trzydziestoośmiolatek, który trafił do Auschwitz 1 lutego i od niemal pięciu miesięcy nieustannie myśli o ucieczce. Planu żadnego nie ma. Po prostu chce się stąd wydostać. Nie może już znieść terroru, bicia, pracy ponad siły. Od wielu dni szuka okazji, czeka na jakiś szczęśliwy moment. Gorącego 17 czerwca zauważa, że drogą nadjeżdża wóz, ma nadzieję, że odwróci uwagę esesmanów. Rzuca łopatę i skacze w poprzek drogi, biegnie w stronę pobliskich zarośli nad Sołą. Wartownik szybko dostrzega zbiega i zaczyna strzelać, pomimo tego, że właśnie przed lufą przejeżdża furmanka. Trafia siedzącego na koźle chłopa z Jawiszowic. Ale kolejny strzał okazuje się celny – Żółtowski pada martwy na ziemię. Natomiast Wojciech Pucek, bo tak nazywa się chłop, jest ciężko rany. Zdążą go jeszcze przewieźć do szpitala w Katowicach, ale z powodu utraty dużej ilości krwi uratować już się go nie uda. Gospodarzowi odprawią pogrzeb, a ciało Żółtowskiego spłonie w obozowym krematorium.
Poprzedniego dnia pod wieczór ucieka jeszcze jeden więzień, Antoni Jeliński (numer nieznany), który do Auschwitz trafił w pierwszym warszawskim transporcie w połowie sierpnia 1940 roku. I on korzysta z tego, że jego komando pracuje poza drutami. Nad obozem rozlega się złowieszcze wycie syreny – znak, że Niemcy już wiedzą o ucieczce i wyruszają, by złapać przestępcę – ale Jelińskiemu na razie udaje się im umknąć.
Höss jest wściekły. Po raz kolejny potwierdziły się jego obawy, że największe zagrożenie stanowi praca więźniów na zewnątrz. Jego rozdrażnienie utrzymuje się zresztą od kilku miesięcy, mniej więcej od wizyty Himmlera w Auschwitz. Zadania, które powierzył mu Reichsführer, są trudne, czasami wydaje mu się, że niewykonalne. Z jednej strony cieszy się, że zarządzany przez niego obóz staje się tak ważny dla III Rzeszy, z drugiej – zdaje sobie sprawę z zagrożeń czekających w związku z gigantycznymi planami władzy. Po marcowej wizycie Himmlera komendant wieczorami często zamyka się w swoim gabinecie, popija, rozmyśla. Jest pełen niepokoju. Wszystko, czego od niego oczekują przełożeni – gwałtowna rozbudowa Auschwitz, budowa drugiego wielkiego obozu dla jeńców wojennych, dostarczanie tysięcy więźniów do niewolniczej pracy dla niemieckiego przemysłu – to ogromne przedsięwzięcie logistyczne, które także stwarza dodatkowe możliwości ucieczek. Komendant doskonale wie, że te podważą jego autorytet i mogą wpłynąć na ocenę jego pracy przez przełożonych. Jak im zapobiegać? Jak upilnować taką masę osadzonych pracujących na tak rozległym terenie?
Po wizycie Himmlera, Höss uznaje, że najskuteczniejszym sposobem na utrzymanie porządku i zapobieżenie ucieczkom z obozu będzie wzmożenie odpowiedzialności zbiorowej. Nie chodzi mu tylko o zemstę. Do tej pory esesmani w obozie zachęcają więźniów do niemoralnego postępowania dla praktycznych korzyści. Kiedy inny osadzony staje się rywalem w walce o życie, wspólnota losu ludzi uwięzionych w obozie i ich solidarność w nieszczęściu przestają istnieć. W wytworzonym w obozie „systemie” myśli i emocje więźniów koncentrują się na tym, by nie narazić się, nie popełnić żadnego wykroczenia, nie opaść z sił lub nie być najsłabszym. W Auschwitz takich się eliminuje. Stają się oni ofiarami nie tylko esesmanów czy funkcyjnych, lecz także gniewu współwięźniów, którzy ponoszą karę za winy innych.
Höss często dostrzega złe czy nienawistne spojrzenia więźniów karanych za przestępstwa współosadzonych. Najbardziej podatni na takie działania są niemieccy kryminaliści. Ludzie z rodzin inteligenckich są trudniejsi do okiełznania, bo dla nich wolność często łączy się z odpowiedzialnością. Ale ich także da się złamać. Komendant decyduje, że najlepszym sposobem na całkowite wybicie więźniom z głów myśli o ucieczce będzie karanie za nią śmiercią ich losowo wybranych kolegów z komanda czy bloku. Niech więźniowie sami siebie pilnują, niech w obawie o własne życie – w tej sytuacji zależne tylko od losu – sami udaremniają starania tych, którzy tylko pomyślą o wolności.
Pierwszą okazją do sprawdzenia tej metody jest ucieczka z 23 kwietnia 1941 roku. Imię i nazwisko zbiega oraz okoliczności ucieczki pozostają nieznane, ale z urzędowych dokumentów KL Auschwitz wiadomo, że tego dnia podczas wieczornego apelu za ten występek Höss po raz pierwszy wybiera dziesięciu spośród więźniów bloku 2 i skazuje ich na śmierć głodową. Towarzyszy mu Fritzsch. Wybrana dziesiątka zostaje zamknięta w ciemnicy w podziemiach bloku 11 i zostawiona bez jedzenia i picia. Pierwszy z osadzonych umiera już 27 kwietnia, ostatni kona długo – żegna się z życiem dopiero 26 maja.
Co czują więźniowie podczas takiej wybiórki? Artur Krzetuski (nr 1003), jeden z polskich osadzonych, tak opisuje te tragiczne chwile i lęk, którego nie da się zapomnieć:
Przeżyłem to osobiście i wiem, jak trudno było się zdecydować na sposób zachowania w chwili, gdy przeprowadzający selekcję stawał przede mną: czy lepiej patrzeć mu w oczy (ale to mogło być poczytane za zuchwalstwo!), czy lepiej spuścić wzrok. A potem, gdy minął mnie, potęgował się niepokój o brata, który jako wyższy stawał bardziej na prawym skrzydle: minie brata czy na niego padnie wyrok*.
Po ucieczce Jelińskiego komendant każe Karlowi Fritzschowi i Gerhardowi Palitzschowi zająć się sprawą, a ci rozkazują pozostać na placu więźniom z bloku, do którego należy uciekinier. Reszta może wrócić do swoich bloków. Z zatrzymanych na placu więźniów esesmani próbują wydobyć wiadomości o przestępcy i jego ucieczce. Stosują znaną metodę: wielogodzinną „stójkę”, z czapkami w rękach, bez jedzenia i wody – choć już wiedzą, że to nie wystarczy, by więźniowie sami podzielili się informacjami z funkcjonariuszami obozu. Ostatecznie Höss zdecydowanym krokiem przechodzi między szeregami więźniów bloku 2 i wybiera spośród nich dziesięciu przeznaczonych na mającą służyć za przykład powolną śmierć z głodu. Po apelu zostaną zamknięci w ciemnicy w podziemiach bloku 11.
Trzy dni później Jeliński zostaje schwytany przez Niemców i sam trafia do bloku 11. Choć próba ucieczki została udaremniona, Höss nie jest zadowolony, bo okazuje się, że drakońska kara, „dziesięciu za jednego”, nie przynosi pożądanych efektów – więźniowie wciąż myślą, jak zbiec z obozu. Nie zmienia swojej decyzji – wybrani mają umrzeć. Każda ucieczka, udana czy nie, będzie surowo karana. Ostatni z tych skazańców umiera w bunkrze 27 czerwca.
29 lipca 1941 roku Höss przebywa w Berlinie na wezwanie Himmlera. Dowiaduje się o planowanej masowej zagładzie Żydów i dostaje zadanie przygotowania oraz przedstawienia szefostwu projektów urządzeń do masowego zabijania ludzi. Tego samego dnia po południu z obozu ucieka polski więzień Zygmunt Pilawski (nr 14156). Karl Fritzsch, który zastępuje Hössa, wie, co ma robić. Wraz z kilkoma esesmanami przez dłuższą chwilę przygląda się stojącym na placu osadzonym, po czym podchodzi do tych z bloku 14.
„Ponieważ z waszego bloku uciekł więzień, a wy tego nie dopilnowaliście i nie przeszkodziliście mu, dziesięciu z was umrze śmiercią głodową” – oznajmia. „Pozostali niech sobie zapamiętają, że nie będziemy tolerować nawet najmniejszej próby ucieczki”.
Fritzsch wybiera skazańców osobiście. Przechodzi wzdłuż szeregów i świdruje wzrokiem wychudzone twarze, by od czasu do czasu rzucić krótkie: Du! („Ty!”). Idący za nim Palitzsch spisuje numer więźnia, esesmani odstawiają go na bok, a szereg po „sprawdzeniu” robi parę kroków naprzód, by dowódca i jego świta mogli przejść przed następnym. Wszystko odbywa się w wielkiej ciszy, słychać kolejne: Du! Du! Du! Serce więźnia Michała Micherdzińskiego (nr 1261) bije jak szalone, kiedy zbliża się do niego Fritzsch. Modli się rozpaczliwie, a to pomaga mu się uspokoić. Oprawca przechodzi koło niego i tylko omiata go chłodnym spojrzeniem. Du! słyszy z końca swojego szeregu, a temu wyrokowi towarzyszy cichy jęk: „Jezus Maria! Moja żona, moje dzieci!”. Wskazanym jest czterdziestojednoletni Franciszek Gajowniczek (nr 5659). Palitzsch zapisuje jego numer i osadzony zostaje odstawiony do grupy skazańców.
[Za Gajowniczkiem wstawił się o. Maksymilian Maria Kolbe, który zaproponował Palitzschowi, że dobrowolnie zastąpi go w grupie idącej na śmierć. Autorzy książki przytaczają w tym miejscu dialog między Kolbem i Palitzschem. Niemcy przystali na propozycję i to franciszkanin trafił do celi śmierci. Gajowniczek z kolei przeżył pobyt w obozie i wojnę i powrócił do swojej rodziny. Wiele lat później o. Kolbe, za swój bohaterski czyn, został beatyfikowany przez Kościół Katolicki.]
Esesmani każą Gajowniczkowi wrócić do szeregu, a księdza popychają w stronę skazanych na bunkier głodowy. Większość osadzonych nie orientuje się, kim jest, ale niektórzy już go poznali. To franciszkanin Maksymilian Maria Kolbe (nr 16670) – misjonarz, dziennikarz, wizjoner. To on stworzył Niepokalanów pod Warszawą, najliczniejszy na świecie klasztor – medialne przedsiębiorstwo. W Auschwitz jest ledwie od dwóch miesięcy, aresztowany jako ksiądz, i daje się w tym czasie poznać jako człowiek o niezwykle silnej wierze, której nie boi się manifestować.
Wyznaczonym na śmierć dziesięciu osadzonym esesmani każą ściągnąć drewniaki, po czym odprowadzają ich do bloku 11. Kolbe, idąc w ostatniej parze, podtrzymuje jakiegoś osłabionego więźnia. Przed wejściem do ciemnej celi, do której światło wpada tylko przez małe więzienne okienko, muszą się rozebrać do naga. Potem zatrzaskują się za nimi drzwi. Pomieszczenie ma ledwie osiem metrów kwadratowych, czarne ściany i zimną, szorstką betonową posadzkę. Jest jak grobowiec.
Brunon Borgowiec (nr 1192), tłumacz w bloku 11, opowiedział potem, co działo się dalej. Codziennie z celi śmierci słychać odmawiany różaniec i śpiew, którym przewodniczy Kolbe. Przyłączają się do nich więźniowie z innych cel, i tak przez dwa tygodnie, choć głosów w modlitwie ubywa. Kiedy przy życiu pozostaje tylko czterech skazańców, wśród nich zakonnik, zmęczeni tą przedłużającą się egzekucją esesmani postanawiają wreszcie ją skończyć. Wzywają kierownika izby chorych, niemieckiego kryminalistę Bocka. Gdy ten wchodzi do celi 14 sierpnia, jego wzrok krzyżuje się ze spokojnym spojrzeniem franciszkanina. Bock postanawia działać szybko. W strzykawce ma kwas karbolowy, który powoduje prawie natychmiastową śmierć. Następnego dnia ciało franciszkanina płonie w obozowym krematorium.
Często opowiada się potem o Kolbem w obozie. Część polskich więźniów mówi po wyzwoleniu, że dzięki jego świadectwu i śmierci oni przeżyją. I to nie dlatego, że uda im się z obozu uciec, ale że dobrze odrobią lekcję ludzkiej solidarności.
Tekst stanowi fragment książki „Nas nie złamią” autorstwa Mirosława Krzyszkowskiego i Bogdana Wasztyla. Publikacja ukazała się w Polsce nakładem Wydawnictwa Znak.
Fotografia tytułowa: Witold Pilecki – jeden z najsłynniejszych więźniów i uciekinierów z Auschwitz. Źródło zdjęcia: Muzeum II Wojny Światowej, domena publiczna.