„Obłęd ’44” – recenzja książki

Rok wydania – 2013

Autor – Piotr Zychowicz

Wydawnictwo – Rebis

Liczba stron – 512

Seria wydawnicza – brak

Tematyka – szerokie omówienie czynników, które wpłynęły na decyzję o wybuchu Powstania Warszawskiego i krytyka posunięć władz polskich.

„Pakt Ribbentrop-Beck” Piotra Zychowicza szybko zdobył sobie uznanie wielu czytelników i przyczynił się do ostrej dyskusji historycznej. Obie strony konfliktu, uzbrojone po zęby w argumenty, starały się albo wywindować Zychowicza do poziomu literackiego geniusza, albo przylepiały mu etykietę „oszołoma”. Trudno jednoznacznie rozstrzygnąć spór, ale trzeba Zychowiczowi oddać umiejętność wywoływania kontrowersji. Jego kolejną publikację, „Obłęd ’44”, obliczoną na krytykę przywódców Powstania Warszawskiego, przyjąłem zatem z zaciekawieniem, ale i pewnym sceptycyzmem. Sam, o czym pisałem w recenzji „Paktu Ribbentrop-Beck”, miałem duże wątpliwość co do toku rozumowania autora i związków przyczynowo-skutkowych, jakie nakreślił w bestsellerowej książce. Już zapowiedź „Obłędu ’44” pociągnęła lawinę komentarzy, co zwiastowało kolejną historyczną wojnę. Pozostaje w tym miejscu postawić pytanie, czy w taki sposób należy promować historię jako dziedzinę nauk? Jak najbardziej, zwłaszcza, że „Obłęd ’44” potrafi obronić się dzięki znakomitemu stylowi i, co należy podkreślić na wstępie, zasadności zgłaszanych obiekcji. Zychowicz nie dojrzał jako pisarz czy historyk w ciągu ostatniego roku i wciąż idzie tą samą ścieżką (w jego wypadku wojenną ścieżką), ale trafił w odpowiedni temat i wreszcie jego tezy nie wydają się naciągane. A przynajmniej nie tak bardzo jak za ostatnim razem.

Nowa publikacja Zychowicza została przygotowana przez Dom Wydawniczy Rebis. Byłem nieco rozczarowany, że nie wsadzono jej w twarda okładkę, co w ostatnim czasie jest standardem wśród książek firmowanych przez Rebis. Do tekstu dołączone zostały zdjęcia archiwalne. Autor sprytnie dobierał fotografie, ilustrując najpierw najważniejsze z jego punktu widzenia wydarzenia polityczne i militarne, które popchnęły państwo polskie na skraj przepaści, a następnie obrazy zniszczonej Warszawy. Trzeba przyznać, iż robią one piorunujące wrażenie i doskonale komponują się z dramatycznymi opisami walk, w których polskie oddziały w ciągu kilkunastu minut traciły połowę zdolności bojowej. Bardzo cenna, odwołująca się do wyobraźni, lekcja tego, jak nie prowadzić walk powstańczych. Autor posłużył się w tym wypadku sprytnym zabiegiem, który podkreśla wagę lansowanych przez niego tez o Powstaniu Warszawskim jako zbrodni na narodzie polskim. Sprytne i przemyślane działanie, choć może nieco manipulujące czytelnikami. Któż z nas, widząc dzieciaka z granatem, rzędy ciał pomordowanych czy zgliszcza stolicy nie pomyślał sobie – cóż oni, u diabła, zrobili!?

Cała książka jest jednym wielkim manifestem antypostawy i antyporadnikiem dla dowódców – wojskowych i politycznych. Zychowicz ani na moment nie kryje się z poglądami. Nie zamierza udawać, że na Sowietów patrzy w obiektywny sposób. Po raz kolejny uwidacznia się jego antyradzieckość, która przebrzmiewa w każdym zdaniu dedykowanym Armii Czerwonej i jej dowódcom. Co ze wschodu, to wróg – demonizowania Sowietów, po „Pakcie Ribbentrop-Beck” ciąg dalszy. Mam wrażenie, że po raz kolejny Zychowicz zagalopował się w rozważaniach, patrząc na przeszłości z dzisiejszej perspektywy. Autor nie zauważa bowiem, iż naiwność polskich dowódców, a nierzadko także mieszkańców ówczesnych ziem okupowanych, dotycząca stosunków ze Związkiem Radzieckim wynikała z braku doświadczenia i nieprzewidywalności zachowań Sowietów. Skąd Polacy mieli wiedzieć, że zostaną zniewoleni na kilkadziesiąt najbliższych lat skoro Armia Czerwona uwalniała ich od największych ciemiężycieli i oprawców w historii? Podobnie dowódcy Państwa Podziemnego. Choć ich tok rozumowania był niejednokrotnie absurdalny, choć czasem sami wiązali sobie na szyi stryczek, nie mogli przewidzieć tego, co nastąpi. Owszem, w polityce i na wojnie umiejętność przewidywania to podstawa. Ale żeby na pięćdziesiąt lat do przodu?

Nie zmienia to oczywiście faktu, że Zychowicz z celnością strzelca wyborowego trafia dowódców Armii Krajowej i ośrodek londyński raz za razem. Punktuje niedoskonałości, oczywiste błędy i wszędobylską głupotę. Robi to w sposób konsekwentny, zdecydowany i wyrachowany, prowadząc czytelników za rękę do ostatecznego ciosu i swoistego aktu oskarżenia. Powstanie Warszawskie nie jest bowiem podstawowym zagadnieniem omawianym przez autora. Zychowicz wyprowadza narrację właściwie od uderzenia Niemiec na Związek Sowiecki i krok po kroku zbliża się do sierpnia 1944 roku, omawiając po drodze kluczowe elementy samobójczej strategii. Warszawskie harakiri było zatem konsekwencją wcześniejszych działań, pointą, która zaprowadziła dowódców do granic militarno-politycznego absurdu. Ale zanim dojdziemy do konkluzji, kilka uwag dotyczących samego tekstu. Czytając książkę, starałem się na bieżąco przytakiwać autorowi bądź polemizować z jego tezami. Oczywiście, ramy recenzji nie umożliwiają nazbyt szerokiego omówienia aspektów merytorycznych, ale kilka uwag zaznaczonych na marginesie będzie wskazanych.

Zacznijmy od tezy, która pojawia się na wielu stronach, iż w momencie zaistnienia stanu względnej równowagi na froncie wschodnim Polskie Podziemie winne było odstąpić od działań dywersyjnych wymierzonych w Niemców. Zychowicz nie zauważa, że chęć odwetu i przyłożenia przeciwnikowi była czymś naturalnym, co konsekwentnie pchało Polaków do działania i z taką rządzą dyskutować się nie dało. Niemcy – wróg numer jeden. Sowieci – tymczasowy sojusznik. Tak wyglądał ówczesny podział nieprzyjaciół i sojuszników. Jak w boksie, facet chwieje się na nogach po mocnym ciosie, przyłóżmy mu raz jeszcze, może padnie. Inna sprawa, czy działania Polskiego Podziemia miały aż taką moc sprawczą. Zychowicz, słusznie zresztą, krytykuje akcje likwidacyjne. Na miejsce zabitej „świni” przychodziło „jeszcze większe bydle”, a zastępy Gestapo, przynajmniej pod tym względem miały się czym „szczycić”. Absurdalnie natomiast brzmi teza, jakoby po klęsce Niemców pod Stalingradem wiadome było, że Sowieci wojnę wygrają. Bzdura. Niemiecka armia trzymała się wówczas na tyle mocno i zaszła na tyle daleko, że trudno było spodziewać się aż tak dramatycznego zwrotu akcji. Zwłaszcza, że na drugim krańcu Europy alianci jakoś nie kwapili się do otwierania drugiego frontu. Operacja „Jubileusz”, dla wielu rekonesans możliwości desantowych, skończyła się pogromem. Jak w takich okolicznościach sprzymierzeni mieli tłuc Niemców na plażach Francji? I w tym wypadku rzuca się w oczy, że Zychowicz pisze z perspektywy czasu i wymądrza się, dokładnie znając tok wydarzeń.

Autor „Obłędu ’44” bardzo umiejętnie korzysta ze źródeł. Niestety, jak ognia unika przypisów. W efekcie w wielu wypadkach nie wiadomo, skąd czerpie informacje i kto jest autorem rewelacji. To może zdecydowanie wypaczyć sens wypowiedzi, choć Zychowicz stara się grać rolę człowieka, który stroni od manipulacji. Potrafi dodać, że cytowany pisarz „zbeletryzował” nieco relację, czym oddala od siebie posądzenie o subiektywizm. Tylko na chwilę… Udanie wplata wypowiedzi uczestników i świadków zdarzeń, które doskonale wpisują się w lansowane przez niego tezy. Zbrodnia na ludności? Proszę bardzo, opis barbarzyństwa Niemców. Braki w broni? Pyk, i mamy raport ze stanu posiadania. Obiekcje w sztabie? I już słyszymy komentarz pułkownika Lipińskiego ze stycznia 1944 roku. Owszem, łatwo dopasować zeznania świadków pod konkretną tezę. Trudno zachować przy tym dystans, zwłaszcza, że Zychowicz nawet przez moment nie stara się być obiektywny i idzie do przodu jak taran, niszcząc wszystkich po drodze. Wyżywa się na Mikołajczyku i Sikorskim. O ile słuszna jest krytyka wzajemnych animozji w londyńskim piekiełku, o tyle waga Polaków jako sojusznika Brytyjczyków jest odrobinę przesadzona. Politycy naprawdę niewiele mieli atutów, choć słuszna jest teza, że można się było otwarcie zbuntować. Do tego jednak trzeba mieć „jaja”, a drugiego Piłsudskiego na horyzoncie nie było. Jest to jednak niezwykle ciekawa opinia, a poglądy na temat zaangażowania gen. Andersa i możliwości buntu II Korpusu Polskiego wydają mi się tylko nieznacznie przesadzone. Plus za inwencję twórczą i rzetelne uzasadnienie. Autor stwierdza też, że po wojnie dorobiono do Powstania Warszawskiego ideologię – antysowiecki wydźwięk walk o Warszawę to wymysł propowstańczej propagandy, stworzony na potrzeby uzasadnienia prowadzonych walk. W rzeczywistości, co zresztą Zychowicz krytykuje, przywódcy Państwa Podziemnego nie zdawali sobie sprawy z zagrożenia ze strony podkomendnych Stalina. Mimo iż zewsząd dochodziły głosy o „czerwonej zarazie”, a „Ziutek” Szczepański dał temu wyraz tuż przed śmiercią 29 sierpnia w pełnym pasji wierszu o sowieckich przybyszach, dowódcy AK byli ślepi i głusi na doniesienia. Co więcej, w marcu 1945 roku dali się podejść jak dzieci i złapać w zasadzkę NKWD. Doświadczeni, dysponujący najsilniejszą na świecie armią podziemną, w stałym kontakcie z Londynem, a jednak tak naiwni. Zychowicz nie zostawia suchej nitki na przywódcach Powstania Warszawskiego. Najpierw idiotyczna decyzja o trwonieniu sił i środków przy okazji operacji „Burza”, brak interwencji przy okazji rzezi na Wołyniu, wreszcie kompletnie niezrozumiałe motywy decyzji o wybuchu Powstania Warszawskiego i wewnętrzna słabość poszczególnych przywódców. Szczególnie w odniesieniu do Wołynia, wiedząc, jakie ukraińscy nacjonaliści wyrabiali tam rzeczy, możemy czuć niesmak, a wręcz odrazę. Na Kresy nie posłano broni, bo „co by świat na to powiedział”. Jakbym słyszał starszych ludzi w lokalnym wiejskim środowisku – „jak tak można, co ludzie powiedzą”? Tyle że w przypadku Kresów decyzje podejmowali wojskowi i tam nie chodziło o to, czy na wesele ktoś założy krawat z Myszką Miki…

Wreszcie dochodzimy do sedna, a więc samej decyzji. Proces decyzyjny, przebieg walk (wybranych, a jakże, ilustrujących zagładę oddziałów) i konsekwencje zostały opisane dość dokładnie. Zychowicz znowu punktuje, wytykając wady (całkiem zresztą ładnie to udokumentował) kolejnych wojskowych. „Bór” Komorowski dostaje raz w prawy, raz w lewy policzek – z takim przywódcą to i tak cud, że Niemcy nie wybili wszystkich do nogi po trzech dniach powstania. Okulicki jawi się jako wariat opętany dziwną chęcią walki za wszelką cenę. Niektórzy chcą „pięknie umierać”, inni bić się wyłącznie o honor. „Monter” z kolei kłamał w żywe oczy, żeby sprowokować decyzję o wybuchu powstania. Boże, kiedy czytałem wywody Zychowicza, miałem wrażenie, że cały sztab AK był bandą kretynów. Zresztą, autor „Obłędu ’44” sam stwierdza, że Bokszczanin musiał się tam czuć jak jedyny zdrowy w domu wariatów. Język Zychowicza, co już zresztą wspominałem, jest niezwykle dosadny, przez co książkę czyta się znakomicie. Tego typu porównania są tam wykorzystywane niezwykle często, a autor wielokrotnie zwraca się bezpośrednio do czytelników, tworząc wrażenie intymności, poufnej rozmowy, w której prezentuje prawdy objawione. „Prawdom” tym daje upust w ostatnich rozdziałach, w których węszy za sowieckim spiskiem i tropi sowieckich agentów. Jak dla mnie, zbędne rozważania, które nie wnoszą za wiele tematu, ale podkreślają rusofobię autora. Trochę tego za dużo, choć nie chcę przekreślać całego zakończenia. I to jest potrzebne, ale w odpowiedniej ilości. „Zakamuflowani agenci Moskwy” mogliby stać się tematem na inną książkę, w tej zabłąkali się z wiadomych względów.

Recenzja „Obłędu ’44” była dla mnie ciekawym przeżyciem intelektualnym. Nie ma tutaj miejsca na błędy, bo zwolennicy bądź przeciwnicy tez Zychowicza napadną na mnie tuż po publikacji. Tym trudniej ocenić książkę, im większe wzbudza one kontrowersje. Polski historyk przyzwyczaił nas już, że nie boi się wyzwań i wystawia na krytykę. Robi to w świetnym stylu literackim i, w co głęboko wierzę, jeszcze wiele razy będziemy mieć okazję do lektury jego książek. Mam jednak nadzieję, że w poszukiwaniu kontrowersji znajdzie większe pokłady obiektywizmu i postara się kiedyś o zaprezentowanie nieco szerszej perspektywy. Strzelanie w jednym kierunku może nam się w końcu znudzić.

Ocena: