„D-Day” – recenzja książki

Rok wydania – 2014

Autor – Stephen E. Ambrose

Wydawnictwo – Magnum

Liczba stron – 766

Seria wydawnicza – brak

Tematyka – klasyczna pozycja poświęcona lądowaniu aliantów na plażach Normandii i pierwszym godzinom operacji „Overlord”.

Nie tak dawno miałem okazję recenzować znakomitych „Obywateli w mundurach”, w związku z czym ostrzyłem sobie zęby na wznowienie kolejnej pozycji z bogatego dorobku Stephena E. Ambrose’a zatytułowaną „D-Day”. I tym razem ukazała się nakładem Wydawnictwa Magnum. Opasłe tomisko to blisko 800 stron żołnierskiej przygody napisanej w tak dobrym stylu, że brak już słów zachwytu nad talentem Ambrose’a. Ten człowiek po prostu urodził się do pisania i zostawił po sobie niezwykłą kolekcję dzieł.

Miłośnicy talentu amerykańskiego pisarza dostaną do rąk jego sztandarowe dzieło utrzymane w sprawdzonej konwencji. Ambrose udanie łączy elementy narracji stricte historycznej ze wspomnieniami żołnierzy biorących udział w operacji lądowania w Normandii. Koncentruje się niemal wyłącznie na 6 czerwca 1944 roku, ale okrasza tekst długim wstępem, który wprowadza czytelnika w realia tamtego okresu. Odniesień do planów militarnych i politycznych założeń kampanii jest sporo, choć Ambrose’owi brakuje podobnej dokładności w opisywaniu strony niemieckiej. Koncentruje się niemal wyłącznie na aliantach, przez co czytelnicy nie do końca orientować się będą w sytuacji broniących wybrzeża żołnierzy Wehrmachtu. Na uwagę zasługuje ogromna ilość relacji, które wykorzystał autor opracowania. Dzieli się wspomnieniami żołnierzy, przywracając wielu z nich pamięci. Przygląda się frontowi od praktycznej strony, zaglądając na pierwszą linię. Towarzyszymy żołnierzom w najbardziej dramatycznych chwilach ich życia, zauważając grozę wojny i ogrom zniszczeń, jakie poczyniła – zarówno tych materialnych, jak i niematerialnych, trudnych do uchwycenia.

Czymś, co wyróżnia Ambrose’a spośród setek autorów, którzy podjęli się opisywania pierwszych godzin operacji „Overlord” jest niewątpliwie styl pisarski. Amerykański autor jest mistrzem w swoim fachu. Nawiązuje tym samym do wspaniałych tradycji Corneliusa Ryana, którego „Najdłuższy dzień” na długo wyznaczał publicystyczne standardy. Oczywiście, można by podnosić uzasadniony zarzut, iż w kwiecistym stylu gubi się nieco liczby i fakty. Jest w tym nieco racji. Wydaje się jednak, że Ambrose potrafi odpowiednio wyważyć obie wartości i udowadnia, iż nie muszą one stać w sprzeczności. Pokazuje tym samym, że książki historyczne – nawet tak opasłe tomiska – nie muszą być nudnym obowiązkiem, a wspaniałą przygodą.

I to właśnie chęć przeżycia przygody, choć miejscem akcji jest domowy fotel, zachęciła mnie do tego, by jeszcze raz dać się porwać amerykańskiemu pisarzowi. Ambrose nie schodził poniżej pewnego poziomu solidności, zawieszając poprzeczkę bardzo wysoko – samemu sobie i innym autorom. Odzwierciedleniem jego fenomenu są reakcje czytelników, którzy z dużym zainteresowaniem oczekują na polskie wydania jego książek (a także wznowienia opracowań). Trudno się dziwić temu zjawisku, gdy weźmiemy pod uwagę znakomity styl i świetną znajomość tematu. Ambrose udanie popularyzował historię, pokazując, że jest nauką interesującą i adresowaną do wszystkich, nie tylko specjalistów. „D-Day” doskonale wpisuje się w ten klimat i z pewnością trafi do każdego czytelnika, który zwyczajnie szuka dobrej lektury. A tę Ambrose zapewnia w stu procentach.

Ocena: