„Call of Duty: United Offensive”

Producent – Activision

Gatunek – FPS

Liczba misji – 13

Cena – 59 złotych

Tematyka – dodatek do jednej z najlepszych gier osadzonych w realich II wojny światowej.

Po „Call of Duty: United Offensive” spodziewałem się wiele. W końcu kolejna cześć znakomitej gry powinna trzymać poziom poprzedniczki i zapewnić chwile przyjemności przed ekranem komputera. Po zainstalowaniu gry moim oczom ukazało się menu, w którym, oczywiście po ustawieniu innych detali, wybrałem sobie poziom Greenhorn, od którego zwykłem zawsze zaczynać. W pierwszej misji trafiłem w zaśnieżone Ardeny, które znałem do tej pory z lekcji geografii, rzadziej z historii, choć to tam rozegrała się finałowa bitwa aliantów zachodnich w Niemcami w grudniu 1944 roku. Jakież było moje zdziwienie, gdy po chwili na ekranie zamigotał napis podobny do znanych mi z wersji podstawowej cytatów słynnych osobistości. Już mnie zabili? A wydawało mi się, że mam jako takie pojęcie o graniu w tego typu gry, mimo iż asem komputerowym nigdy nie byłem. Tak zaczyna się moja opowieść o CoD:UO – od pierwszego elementu rozgrywki, który momentalnie rzuca się w oczy, a mianowicie stopnia trudności. Nie sądziłem, że trzeba się będzie aż tak natrudzić, żeby mieć satysfakcję ze zwycięstwa, nawet jako „żółtodziób”.

Przede mną było jeszcze 12 innych misji, gdyż twórcy przygotowali nam ich 13. Znowu wprowadzono podział na misje grane żołnierzem brytyjskim, amerykańskim i sowieckim. Znajdziemy się zatem na różnych frontach, skacząc sobie do woli po Europie i walcząc przeciwko jednemu wrogowi – Niemcom. Jak zwykle przeciwników mordować będziemy seriami, choć daleko naszemu żołnierzykowi do Rambo. Mimo to w moim odczuciu twórcy gry przesadzili z ilością wojaków wroga, których przyjdzie nam zabić. Przy recenzji „Call of Duty” narzekałem na jedną z operacji wymagającą sabotażu na pokładzie niemieckiego okrętu. W pojedynkę przeciw załodze pancernika? Mało prawdopodobne, choć „historia zna i takie przypadki”, jak to ojciec zwykł mawiać. Mniejsza o powiedzenia rodzinne, w każdym razie znowu przyjedzie nam zostać seryjnym mordercą. Podobny brak ograniczeń widoczny będzie w misji, w której obsługujemy działko samolotu. Asem lotnictwa można spokojnie zostać trzy razy w ciągu jednego lotu bojowego. Jeden z najlepszych polskich pilotów, Witold Urbanowicz zestrzelił 26 września 1940 roku aż cztery niemieckie maszyny, co uznano za fantastyczny wyczyn. Tymczasem gracz owej niefortunnej misji może pozbawić skrzydeł, i nie tylko, około 15 samolotów wroga, co daje imponujący wynik. Gdyby każdy aliancki pilot miał taką skuteczność, Luftwaffe zapewne nigdy nie byłoby w stanie choćby zagrozić Wielkiej Brytanii czy Francji. Przejdźmy jednak do znacznie przyjemniejszej części tego tekstu, jaką są zalety CoD:UO.

CoD zachwycił mnie niesamowitą grywalnością i przykuł do monitora na godziny (niekoniecznie długie, ponieważ gierkę przejść można było w kilkanaście godzin). Podobnie rzecz się miała z dodatkiem. Zabawa pierwszej jakości, tyle tylko, że… za krótka. Wygórowany stopień trudności miał zapewne przedłużyć żywotność gry. Zabieg, za który postawiłbym twórców CoD:UO przed sądem wojennym. Nie dajmy się zwieść pozorom – wielokrotne powtarzanie tego samego etapu gry nie jest przyjemnością, a momentami ociera się o katorgę, gdyż wszędobylskie skrypty dają radość na jeden, góra dwa razy. Później idziemy na ślepo przed siebie, wyprzedzając ruchy przeciwnika i przewidując każde jego posunięcie. Wtedy nasza starannie wypracowana taktyka na nic się przyda, bo po cóż nam ona skoro wiemy, gdzie stoi przeciwnik, co zrobi i jak się zachowa? Ten mankament jest, niestety, piętą Achillesową obu części dzieła wydanego przez Activision. Po raz kolejny przyjdzie mi stwierdzić, że póki co komputer nie zastąpi nam kolegi. Jedziemy dalej. Zróżnicowanie misji zapobiega popadnięciu w monotonię. Twórcy gry wykorzystali potencjał, jaki daje im temat II wojny światowej, tworząc rozmaite miejsca akcji i założenia operacji, które przyjdzie zrealizować graczowi. Znajdziemy zatem typowe walki piechoty, starcie pancerniaków pod Kurskiem, wspomniane rozgrywki powietrzne oraz elementy gry na czas. Ten ostatni typ najmniej przypadł mi do gustu, gdyż znacznie ogranicza nam pole manewru, a rozbiegany wzrok co rusz kieruje się na zegar. Limit czasu jest niewielki, dlatego polecany jest spory pośpiech. Nie zdążysz, nie ukończysz misji – proste. Ogólnie rzecz biorąc, wszystko jest na swoim miejscu, a drużyna towarzysząca głównym bohaterom znowu poczyna sobie nad wyraz dzielnie, doprowadzając gracza do finału. A Niemców… na cóż, co tu ukrywać, do Krainy Wiecznych Łowów.

Grafika i muzyka dorównują grywalności. Myślę, że momentami nawet ją przewyższają. CoD:UO zrealizowano z wielkim rozmachem, jak przystało na superprodukcję Activision, dlatego też nie poskąpiono grosza na świetną oprawę rozgrywki. Osobiście jestem zwolennikiem podniosłych tonów w momentach chwały i przyprawiających o drżenie serca orkiestralnych rytmów, dających poczuć, że przed naszymi oczami odbywa się coś niezwykłego. Spektakl, w którym giną główni aktorzy. Nam przyjdzie w nim zagrać pierwszoplanową rolę, ale i statyści rzetelnie pracują na planie – pokrzykiwania, huk broni, jęki rannych. To wszystko składa się na obraz wojny w prawdziwym tego słowa znaczeniu. W odniesieniu do grafiki nie można mieć większych zastrzeżeń. Dodatek wymaga nieco silniejszego komputera, co sprawi, że na słabszym sprzęcie CoD:UO pójdzie nieco wolniej od oryginału. Szczególnie miejsca o wysokim natężeniu żołnierzy obu stron lubią się trochę „pozacinać”, jednak wielkiego wpływu na rozgrywkę to nie ma. Dla jednej gry nie opłaca się bowiem inwestować w nowy sprzęt, choć, wstyd się przyznać, w moim wypadku Mikołaj powinien przyjść już dość dawno [co ciekawe, gdy czytam ten tekst po paru latach, doczekałem się Mikołaja – aktualnie standardy CoD:UO są raczej śmieszne, ale jak na tamte czasy to było coś].

Kupić, nie kupić? Zdecydowanie pierwsza z opcji. [Oklaski publiczności] Zastrzegam jednak, że do grania wymagane jest posiadanie „Call of Duty”, co na pewno znacznie wpływa na możliwości zakupu. Reasumując, mimo kilku wyraźnych wad i lekkiego niedorobienia niektórych aspektów gry, pierwszy dodatek do legendarnego już dzieła Infinity Ward nie budzi większych zastrzeżeń. Emocje, wzrost adrenaliny i świetna zabawa osłodzą nam gorzką rzeczywistość. Szara codzienność na chwilę zniknie, ustępując miejsca wielkiej przygodzie – na drugowojennym froncie z „towarzyszami broni”.

Ocena: