Kołyma – Polacy w radzieckich obozach

Karta obozowa Bronisława Radomskiego. Źródło zdjęcia: S. Warlikowski, "Kołyma. Polacy w sowieckich łagrach".

Radzieckie obozy pracy wchodzące od 1930 roku w skład systemu Gułag były miejscem kaźni setek tysięcy więźniów. Wśród nich istotną grupę narodowością stanowili Polacy, zsyłani przez Sowietów na Daleki Wschód głównie jako więźniowie polityczni. Grupa obozów położonych w dorzeczu rzeki Kołymy zebrała szczególnie krwawe żniwo. Według różnych szacunków mogło tam zginąć nawet ponad 2 miliony więźniów, choć oficjalne szacunki ZSRR były wielokrotnie niższe.


W tekście wykorzystano fragmenty książki „Kołyma. Polacy w sowieckich łagrach” Sebastiana Warlikowskiego


Kołyma – bolszewicka żyła złota

Sowieci tworzyli obozy pracy przymusowej niemal od początku swoich rządów – miejsca odosobnienia zaczęto formować tuż po rewolucji, a w 1920 roku do obozu na wyspach sołowieckich kierowano już pierwszych więźniów. Byli to głównie przeciwnicy polityczni bolszewików, a w tej grupie znaleźli się byli urzędnicy carscy, eserowcy czy mienszewicy. W kolejnych latach system obozów konsekwentnie rozbudowywano. Jednym z kluczowych miejsc – głównie ze względu na bogactwo naturalne kolonizowanych obszarów oraz ich rozmiar – stała się Kołyma.

„Kołyma” to zresztą nieformalne określenie całej grupy obozowej, które wywodzi się od przepływającej przez obwód magadański i Jakucję i uchodzącej do Morza Wschodniosyberyjskiego rzeki Kołyma. Pod względem administracyjnym w ZSRR obwód kołymski nie istniał, ale w taki sposób zbiorczo określano bogate w minerały tereny na północnym-wschodzie. Badania w tym rejonie prowadzono pod koniec lat dwudziestych, a kierował nimi Jurij Bilibin. W latach 1931-1932 Bilibin i Walentin Caregradski poprowadzili jeszcze jedną ekspedycję na Daleki Wschód – odkrycie złóż złota skłoniło Sowietów do rozpoczęcia kolonizacji niedostępnych terenów i oddania ich pod zarząd Ludowego Komisariatu Spraw Wewnętrznych ZSRR (NKWD). Obok złota w dorzeczu Kołymy znajdowały się rudy węgla, platyny czy ołowiu, które w kolejnych latach eksploatowano przy wykorzystaniu niewolniczej pracy więźniów.

Pierwsi z nich trafili na Kołymę już w lutym 1931 roku. W listopadzie tego samego roku utworzony został Dalstroj (określany jako Zjednoczenie Budownictwa Dalekiej Północy) – służył z jednej strony jako przedsiębiorstwo zarządzające łagrami, z drugiej jako zbiorcze określenie kompleksu obozów zlokalizowanych na wschodzie. Był zarządzany przez NKWD jako Państwowe Zjednoczenie Budownictwa Drogowego i Przemysłowego w rejonie Górnej Kołymy. Później nomenklaturę zmieniono – od 1938 roku nosił nazwę Głównego Zarządu Budownictwa Dalekiej Północy. Na czele Dalstroj początkowo stanął Eduard Berzin. Łącznie w skład systemu weszło około 80 obozów, w których okresowo przebywało łącznie nawet do ponad 190 tys. więźniów. W szczytowym okresie rozwoju na początku lat pięćdziesiątych obszar zawiadywany przez Dalstroj sięgnął 3 milionów kilometrów kwadratowych. Ostatecznie przedsiębiorstwo zostało zlikwidowane w 1957 roku, co było efektem odwilży po śmierci Józefa Stalina w 1953 roku.

 

Kołyma na mapie ZSRR - zaznaczono na niej radzieckie obozy. Źródło zdjęcia: S. Warlikowski, "Kołyma. Polacy w sowieckich łagrach".
Kołyma na mapie ZSRR – zaznaczono na niej radzieckie obozy. Źródło zdjęcia: S. Warlikowski, „Kołyma. Polacy w sowieckich łagrach”.

Kołyma – symbol „nieludzkiej ziemi”

Dla zrozumienia, jak strasznym i nieprzystosowanym do pracy miejscem była Kołyma wystarczy analiza warunków terenowych i atmosferycznych panujących w tamtym rejonie. Uboga roślinność, surowy klimat, ekstremalnie niskie temperatury sięgające kilkudziesięciu stopni poniżej zera. Do tego niemal nieustanna zima. Wśród więźniów krążyły sarkastyczne opinie, iż Kołyma to „cudowna planeta, w której zima trwa dwanaście miesięcy, a reszta to lato”. Wszystko to, jak można sobie wyobrazić, warunki skrajnie niesprzyjające osadnictwu i pracy. W komunistycznym systemie nie miało to większego znaczenia. Pracę przerywano bowiem dopiero przy -54 stopniach, a więźniów traktowano jak niewolników przeznaczonych do eksploatacji, a następnie wyniszczenia. Nic więc dziwnego, że w początkowym okresie funkcjonowania systemu obozów na Kołymie śmiertelność sięgała 80%. W kolejnych latach było niewiele lepiej – przeżycie pobytu na Kołymie graniczyło z cudem. Sami więźniowie zsyłkę na Daleki Wschód traktowali jak bilet w jedną stronę, zdając sobie sprawę, iż powrót będzie mało prawdopodobny.

Obozy przeznaczono głównie dla przeciwników politycznych, do których Sowieci zaliczali także Polaków stawiających opór Armii Czerwonej w 1939 roku. Zesłanie na Kołymę stosowano powszechnie wobec osób podejrzanych o współpracę z Polskim Podziemiem. Sowieci szafowali wieloletnimi wyrokami, celując głównie w ludzi młodych. W wielu wypadkach wystarczyło być po prostu Polakiem – dla komunistycznych siepaczy był to pretekst do uwięzienia.

Bolszewicy rozwiązywali w ten sposób dwa „problemy”. Z jednej strony pozyskiwali niewolniczą siłę roboczą do pracy i nie miało znaczenia, ile ludzi straci życie w ekstremalnych warunkach. Wysyłani na Kołymę więźniowie mieli przez pewien czas być wyzyskiwani najtańszym kosztem, a później zostać zastąpieni kolejną falą niewolników. Z drugiej strony Sowieci celowali w Polaków ze względów polityczno-militarnych. To właśnie polski żywioł zagrażał ekspansji ich władzy na terytoriach, które podporządkowywali sobie konsekwentnie od 1939 roku. Pierwsza fala aresztowań i zsyłek nastąpiła w latach 1940-1941. Później, po wkroczeniu na ziemie polskie i w trakcie ich stopniowego „wyzwalania”, Sowieci po raz kolejny więzili w Polaków sprzeciwiających się wprowadzeniu systemu komunistycznego.

Oprócz więźniów politycznych na Kołymę kierowano także pospolitych kryminalistów, a ci nierzadko cieszyli się istotnymi przywilejami w stosunku do „politycznych”. Badający dzieje Polaków na Kołymie Sebastian Warlikowski wspominał: „Funkcjonariusze NKWD szybko dochodzili do porozumienia z kryminalistami, którzy w ten sposób trafiali na szczyt obozowej hierarchii. Kryminaliści mieli przyzwolenie na zaprowadzanie porządku. Enkawudzistów nie interesowały ich 'metody’, a to sprawiało, że zdarzały się morderstwa. Kryminaliści mieli również przywilej zwolnienia z wykonywania pracy. Ich normy wyrębu drewna lub wydobycia surowców musieli wyrabiać pozostali więźniowie. W ten sposób praca stawała się jeszcze większą udręką i wyniszczała siły zesłańców. W takich warunkach istotą przetrwania było zaadaptowanie do nowych warunków, m.in. poprzez kombinowanie, wzajemną pomoc i zdobywanie ważnych informacji. Taką bezcenną informacją mogło być m.in. to, w jaki sposób zdobyć pracę w kuchni lub stołówce i tam najeść się przypaloną kaszą. Pomaganie sobie nawzajem znacząco zwiększało możliwość przetrwania. Rzeczywistość sowieckich obozów pokazywała, że trudno być człowiekiem, ale zarazem bycie nim procentowało. Na drugim biegunie znajdowały się drastyczne sposoby na przetrwanie, takie jak samookaleczenie, aby uniknąć najcięższej pracy fizycznej w nieludzkich warunkach. W ten sposób można było trafić do punktu medycznego, gdzie panowały nieco lepsze warunki„.

Polskie rodziny deportowane na Syberię w 1941 roku. Źródło zdjęcia: Wikimedia Commons.
Polskie rodziny deportowane na Syberię w 1941 roku. Źródło zdjęcia: Wikimedia Commons, domena publiczna.

Zasadniczy transport na Kołymę prowadzono drogą morską. Ze względu na niedostępność terenów transporty odbywały się w ciągu dwóch miesięcy letnich. Sowieci wykorzystywali do tego celu porty we Władywostoku i Magadanie. Zdarzały się przypadki transportu lotniczego do Chabarowska, ale te należy traktować jako wyjątkowe. Przez większą część roku Kołyma była nieosiągalna. Możliwe, że z tej przyczyny więźniowie często nazywali ją „wyspą” bądź „planetą”. W swoich powojennych relacjach stosowali zresztą także inne symboliczne nazwy – „białe Auschwitz” czy „białe krematorium” – które dobitnie pokazują, czym w rzeczywistości była Kołyma. W tym kontekście warto przytoczyć fragment wspomnień Anatola Krakowieckiego („Książka o Kołymie”):

– Oświęcim – Kołyma! Dwa konary ludzkiej tragedii, pień ten sam: cierpienie bez granic! Dwa przeciwne światy. Dwa przeciwległe bieguny, system ten sam: Dymy nad Birkenau i dymy nad tajgą.

Błyskawiczna, potworna śmierć: gaz! – powolne gnicie i ciało odpadające od kości: cynga! Czerwone krematorium i białe!„.

W podobnym tonie pisał Gustaw Herling-Grudziński, którego wspomnienia zwarte w książce „Inny świat” są jednym z najważniejszych świadectw obozowych: „W pierwszych dniach kwietnia gruchnęła w obozie wiadomość, że przygotowuje się etap na Kołymę. Dopiero dzisiaj, kiedy przeczytałem już wiele książek o niemieckich obozach koncentracyjnych, wiem, że etap na Kołymę był w sowieckich obozach pracy czymś w rodzaju odpowiednika niemieckiej selekcji do gazu„.

Polacy na Kołymie

Małgorzata Giżejewska słusznie zauważa: „Izolacja komunikacyjna tego regionu i specjalne uprawnienia, jakie miał Dalstroj wraz z podległym mu systemem obozów (m.in. wyłączenie spod normalnej administracji sowieckiej), spowodowało powstanie unikalnego systemu kołymskiego. Było to połączenie absolutnej władzy wyjątkowo twardych, bezwzględnych, doświadczonych w pracy z więźniami oficerów NKWD z niewolniczą pracą ludzi pozbawionych wolności. W praktyce, bez względu na to, czy oficjalne cele obozów były ekonomiczne i ideologiczne, pojawił się cel trzeci, nieoficjalny i bez pisemnego zarządzenia – eksterminacja ludzi. Surowej przyrodzie niewiele trzeba było pomagać: dać tylko minimum żywności, zabrać ciepłe ubrania, zbudować prowizoryczny dach nad głową nie utrzymujący ciepła, pędzić do 12-godzinnej niezwykle ciężkiej pracy fizycznej, wprowadzić atmosferę ciągłego strachu – i ludzie po kilku miesiącach dochodzili do stanu skrajnego wyczerpania fizycznego i psychicznego, a wielu – do śmierci„.

Jak wspomniano, pierwsza fala aresztowań Polaków nastąpiła w latach 1940-1941, choć osoby narodowości polskiej trafiały na Kołymę kilka lat wcześniej, co było następstwem Wielkiej Czystki prowadzonej przez Stalina w szeregach partii komunistycznej i Armii Czerwonej. W trakcie pierwszej fali na Kołymę wysłano ok. 8 tys. ludzi. Należy podkreślić, że to jedynie wąski wycinek wszystkich więźniów polskiego pochodzenia, którzy zostali wysiedleni z terytoriów okupowanych przez Armię Czerwoną, by później trafić do sowieckich obozów pracy przymusowej.

Aresztowany tuż po wkroczeniu na ziemie polskie Sowietów Zbigniew Lewicki wspominał: „Obóz Czaj-Uria składał się z dwóch łagpunktów. Do każdego z nich przydzielony był kawałek obszaru złotodajnego terenu. Na pierwszym Łagpunkcie, gdzie żyłem od połowy maja 1940 do lipca 1941 r. znajdowało się około 1000 ludzi. Przeważnie przywiezieni zostali w roku poprzednim i własnymi rękami budowali obóz pośród tajgi. Mieszkano w ogromnych, ponad 100 ludzi mogących pomieścić namiotach, które na zimę okładało się z boków mchem, w środku zaś umieszczano piec z żelaznej beczki po benzynie. Opalano je drzewem, przyniesionym z odległej około 8 km tajgi. Namioty w okresie długotrwałych wiosennych i jesiennych deszczów przeciekały, w zimie, gdy mrozy przekraczały – 60°C, przeciętna temperatura wnętrza wahała się ok. -20°. Wnętrze namiotu zajmowały dwu-piętrowe nary, na których leżeli pokotem ludzie. Gdy jedna zmiana pracowała, druga na jej miejscach wypoczywała„.

I dalej, na temat „wrogów ludu”, a więc „przestępców politycznych”, jak również samych Polaków i przydzielanych im szczególnie ciężkich prac w kopalniach: „W moim obozie spotkałem tylko dwóch obywateli polskich, wywiezionych w tych samych okolicznościach co ja i skazanych również na 10 lat. Dużo było obywateli sowieckich pochodzenia polskiego, aresztowanych w 1937 r. Poza tym widziało się chyba wszystkie narodowości zamieszkujące ZSRR. Większość to przestępcy polityczni z wyrokami od 8-20 lat. Kryminaliści byli kastą uprzywilejowaną – piastowali godności buchalterów, magazynierów, dziesiętników, brygadierów, nawet starostów obozu. Spotykałem wielu wybitnych członków partii, którzy kilka lat temu zajmowali wysokie stanowiska wojskowe i cywilne. Obecnie wycieńczeni do ostateczności, 'wykańczali się’ na taczkach. Robota w kopalni złota szła bez przerwy, dzień i noc, na dwie zmiany. Normy pracy określane były w zależności od rodzaju gruntu, z reguły jednak nawet dla silnego i dobrze odżywionego człowieka – nie do wypełnienia. Polaków nie dopuszczano też do pracy według specjalności, zmuszając wszystkich do najcięższych robót. Żołnierze konwojujący pracujących więźniów mieli ogromne uprawnienia co do użycia broni. Niektórzy z nich wykorzystywali to dla zaspokojenia swych sadystycznych instynktów, strzelając do więźniów przy każdej sposobności, usprawiedliwiając się wobec władz już to chęcią ucieczki więźnia, już to oporem wobec jego zarządzeń lub niechęcią do pracy„.

W relacjach ocalałych więźniów przewijają się tragiczne opisy koszmarnych warunków, w których ich przetrzymywano. Dzień pracy rozpoczynano o świcie, gdy więźniom podawano polewkę imitującą herbatę oraz niewielką ilość chleba. Następnie pędzono ich do pracy – czy to w kopalniach, czy to przy wyrębie lasów. Zasadnicze pożywienie stanowiła zupa, a wartości kaloryczne, które więźniowie otrzymywali z pożywieniem w żaden sposób nie pozwalały wypełnić rzeczywistego zapotrzebowania, szczególnie przy tak trudnych warunkach atmosferycznych i katorżniczej pracy.

Sebastian Warlikowski w książce „Kołyma. Polacy w sowieckich łagrach” przywołuje kilkanaście relacji Polaków, którym udało się przetrwać Kołymę, a ich fragmenty cytujemy poniżej:

Adam Kądziołka: „Jesteśmy już więc na Kołymie. Jak mówili Rosjanie: „prokliataja Kołyma” [przeklęta Kołyma], ziemia łagierników, sopki kołymskie, tajga i pustkowia, łagier obok łagru, posiołek dla wolniaszków (wolnych). Czasem na przestrzeni kilkunastu kilometrów cztery–pięć łagrów, w każdym z nich około tysiąca ludzi, a nawet i więcej. Dlaczego mówiono „prokliataja Kołyma”? Ja myślę, że ta Kołyma sama w sobie nie była przeklęta, to ludzie dla ludzi zrobili ją przeklętą. Owszem, klimat surowy, zima długa i mroźna, śniegi, wieczna zmarzłość. Wiosna, lato czy jesień trwały około czterech miesięcy, ta ziemia nie rodzi, ale na niej można żyć. Kołyma jest bogata w minerały, takie jak złoto, ołów, węgiel, uran, i w wielkie obszary lasów. Tu łagiernik musiał pracować ciężko, niedożywiony, pozbawiony witamin, poganiany. Baraki słabo ogrzewane, brak wody pitnej, nie mówiąc o codziennym myciu się. Do 50 stopni mrozu wysyłano ludzi do pracy, pod konwojem uzbrojonym w automaty i mającym do pomocy tresowane psy. A przecież wolni, którzy przyjechali na Kołymę na trzyletni kontrakt, żyli dobrze. Mieli co jeść, byli dobrze ubrani. Jednym słowem, powodziło im się nieźle, nawet sprowadzali rodziny, przedłużali kontrakty. Przeklęta Kołyma była więc tylko dla łagierników przeklęta. O Kołymie mówiono też: „Kołyma, czudiesnaja płaneta, dwienadcat miesiacew zimy, ostalnoje leto” [Kołyma, cudowna planeta, dwanaście miesięcy zimy, reszta lato]. Na magadańskiej peresyłce karmiono podobnie jak na innych: około dziesiątej rano zupa i 400 gramów chleba, późnym popołudniem zupa, śledź solony i 400 gramów chleba. Zupę piło się czerez bort, to znaczy po prostu przechylało się miskę i wypijało się jej zawartość, łyżek nie było. Po południu szybko wypijało się zupę, chleb i śledzia pod pachę, i biegiem do baraku zająć miejsce na narach na noc. Dobrze było, jeśli się miało jednego albo dwóch kolegów – jeden drugiemu zajmował miejsce na narach. Jeżeli nie udało się zająć takiego miejsca, nie pozostawało nic innego, jak ulokować się na podłodze, gdzie też panowała ciasnota. Z wodą pitną również było ciężko, po śledziu chciało się pić. Na dworze leżała cienka warstwa śniegu, wycinało się nieduży plaster i chrupało. Jeśli brakowało śniegu na ziemi, sięgano na dach baraku, ale wkrótce i tam go brakowało. Miałem okazję pić wodę z beczki, w której wynoszono nieczystości. Smaczna była, bo chciało się pić, ale potem czułem w ustach nieprzyjemny zapach”.

Leonarda Obuchowska: „W czasie marszu do pracy nie można było rozmawiać ani śmiać się, bo za to kazano nam przez pewien czas leżeć na śniegu i mrozie. W barakach miały miejsce okropne kradzieże. Korespondencja była kontrolowana i to, co uważano za niewskazane, było skreślane lub zamazywane. Do pracy chodziliśmy pieszo z 8 km na mrozie minus 50 stopni Celsjusza i w śniegu. Dostawało się trochę lepsze jedzenie, jeżeli wypracowało się normę w lesie lub ponad normę. W tym wypadku dawali też trochę lepsze ubranie. Kto nie wykonał normy w określonym czasie, to musiał zostawać dłużej. Praca odbywała się pod okiem strażników, a były to potwory nie ludzie. Z powodu złego wyżywienia chodziliśmy opuchnięci i ledwo żywi, a w pracy wymagali. Ludzie umierali więc jak muchy. Poodmrażane kończyny nóg, rąk, uszy itp. Jeżeli komuś zachciało się iść do lekarza, a taki był dla proformy, to on od razu tylko pytał, jaki duży wyrok. Jeżeli ktoś podał, że od 10 do 25 lat, to w ogóle nie rozmawiał, z góry wiedział, że chory tego nie przeżyje. Praca w lesie była bardzo ciężka, drzewo nosiliśmy na plecach, a przepocone ubranie natychmiast sztywniało od mrozu. Za odmowę pracy zamykano w tzw. karcerze, gdzie więzień był skazany na kompletne wygłodzenie, nawet na śmierć„.

Bronisław Radomski: „W obozie katorżniczym w Butugyczagu Górnym było bardzo dużo narodowości z różnych stron Europy i ze wszystkich republik ZSRR. Byli też Japończycy, Niemcy, Włosi, Hiszpanie, Anglicy, Chińczycy, Koreańczycy, Mongołowie itd. Najwięcej jednak było Polaków z AK, w tym około 300 Polek, również z AK. Dzielnie znosiły te trudy. Rzadko pracowały w kopalniach, choć i tam wykonywały pomocnicze prace. Ale przeważnie zatrudniano je w pralniach, w kuchniach, łatały bieliznę i odzież i przy sprzątaniu. Warunki kołymskie były niezwykle trudne pod każdym względem. Ciężko było zaaklimatyzować się. Silne mrozy, duże opady śniegu, straszne zamiecie śnieżne, tzw. purgi, rozrzedzone powietrze i do tego jeszcze bardzo marny wikt przy ciężkiej pracy – wszystko to było powodem, że ilość więźniów zmniejszała się niemal z dnia na dzień. Codziennie rano wynoszono z baraków trupy i układano je na wąskiej obozowej drodze. Zmarłych rozbierano do naga, bo rzeczy – a właściwie łachmany – były państwowe, kazionne. Zamarzali oni na tym dużym mrozie bardzo szybko. Przychodził wtedy magazynier tzw. kaptiorszczyk i zawieszał na dużym palcu u nogi blaszkę z numerem obozowym tzw. birkę. Kiedy już wszystko zostało zakończone, dawano grube sznury, którymi to wiązano za szyję po kilka trupów. Tak powiązanych inni więźniowie, pozostawieni w tym celu w obozie, pociągali po śniegu do miejsca, gdzie były przygotowane jamy służące do składowania materiałów wybuchowych. Trupy te wrzucano do tych pustych jam wypełnionych oczywiście śniegiem – tak wyglądał pogrzeb. A więźniowie, którzy brali udział w pogrzebie, dostawali w nagrodę 20 dkg chleba więcej. W tym obozie wymarło od października 1950 do kwietnia 1951 roku kilkuset więźniów Polaków. Z 1450 przywiezionych do Butugyczagu w październiku 1950 roku niewielu nas zostało. Warunki bytowe, głód, ciężka praca i bardzo złe traktowanie, a ponadto choroby, szkorbut, biegunki – oto przyczyna takiego wyniszczenia ludzi„.

Zbigniew Lewicki: „Przyszło kilku urzędników z wydziału personalnego, aby sprawdzić stan faktyczny obecnych w obozie. Przynieśli ze sobą nazwiska wszystkich Polaków, którzy przyjechali na Kałymę po 39 roku. Było tego kilka tysięcy. Obecni odzywali się, część zaznaczono na podstawie spisów tych, którzy już wyjechali oraz pracowali w porcie, jednak ogromna masa nazwisk, więcej niż dwie trzecie, pozostała bez odpowiedzi. To byli ci, którzy zostali na odległych priiskach i ci, którym Bóg udzielił swojej największej amnestii„.

Rysunki zesłańca Zbigniewa Lewickiego. Źródło zdjęcia: S. Warlikowski, "Kołyma. Polacy w sowieckich łagrach".
Rysunki zesłańca Zbigniewa Lewickiego. Źródło zdjęcia: S. Warlikowski, „Kołyma. Polacy w sowieckich łagrach”.

Amnestia, czyli odpuszczenie win, których nie było

Zwolnienie ocalałych polskich więźniów przebywających na terytorium ZSRR rozpoczęło się po uregulowaniu relacji polsko-radzieckich. Niewątpliwie najważniejsze było wypracowanie porozumienia politycznego przypieczętowanego układem Sikorski-Majski z lipca 1941 roku. Sowieci ogłosili amnestię, na mocy której Polacy więzieni w rosyjskich łagrach mieli być zwolnieni. Do tego czasu znaczna część Polaków znajdujących się na Kołymie zdążyła już zginąć. Mimo iż Rząd RP na Emigracji wynegocjował z Sowietami umowę o zwolnieniach, w wielu wypadkach NKWD nie chciało wypuścić Polaków. Chodziło zarówno o siłę roboczą, której zarządcy Dalstroj nie chcieli oddać, ale i o kwestie polityczne. Sam termin „amnestia” był zresztą powszechnie krytykowany przez polską emigrację. Sugerował bowiem, iż więźniowie byli skazani za rzeczywiste przewinienia, które następnie Sowieci im „odpuścili”. Tymczasem Polaków kierowano do obozów pracy przymusowej na podstawie fałszywych oskarżeń i sfingowanych dowodów, co było farsą wymiaru sprawiedliwości i wpisywało się w sowieckie standardy.

Po zwolnieniu Polacy kierowali się do punktów zbornych, skąd następnie mieli trafić do formowanej na terytorium ZSRR Armii Andersa. Powołująca się na dane Aleksandra Katryniaka cytowana wcześniej M. Giżejewska wskazuje, iż do Andersa dotarło zaledwie 583 amnestionowanych więźniów Kołymy. Wielu z nich miało obrażenia, które dziś określilibyśmy mianem trwałej niepełnosprawności. Za ilustrację niech poświadczą wspomnienia Bronisława Brzezickiego: „Dnia 20 września 1941 r. po tak zwanej amnestii przypłynął do pobliskiej przystani statek z transportem około 1000 Polaków, więźniów powracających z Kołymy. Kiedy po pewnym czasie zwarta masa dotarła do nas i jakby przedefilowała przed naszymi rowami, prowadząc się wzajemnie za ręce, oczom moim przedstawił się niesamowity i krew w żyłach mrożący widok. Mężczyźni w strzępach ubrań, chwiejące się cienie o zarośniętych twarzach, podobni raczej do upiorów niż do ludzi. Dramatyczny to był widok, bez porównania okropniejszy niż obraz Grottgera przedstawiający zsyłkę Polaków na Syberię. Były to dosłownie same kaleki, wielu bez jednego oka, inni zupełnie ociemniali, bez nosów, uszu, bez rąk, na szczudłach, bez nogi”.

Pozostali na Kołymie, jeśli w ogóle przeżyli kolejne miesiące bądź lata, byli zwalniani w następnych falach – część z nich „załapała się” do tworzonej przez gen. Zygmunta Berlinga polskiej armii podległej Sowietom. Wielu Polaków przebywało na Kołymie do lat pięćdziesiątych – był to efekt braku informacji o „amnestii” oraz późniejszych zsyłek przeprowadzonych głównie w latach 1945-1948, choć pierwsze aresztowania w ramach tzw. drugiej fali rozpoczęto już w 1944 roku.

Wysoka śmiertelność, ekstremalnie trudne warunki i bezlitosność nadzorców sprawiły, iż Kołyma była prawdziwym piekłem na „nieludzkiej ziemi”, stając się kolejnym symbolem martyrologii narodu polskiego.

 

Książka „Kołyma. Polacy w sowieckich łagrach” ukazała się nakładem Wydawnictwa Zona Zero.

Zdjęcie tytułowe: Karta obozowa Bronisława Radomskiego. Źródło zdjęcia: S. Warlikowski, „Kołyma. Polacy w sowieckich łagrach”.