„Biloxi Blues”

Rok premiery – 1988

Czas trwania – 106 minut

Reżyseria – Mike Nichols

Scenariusz – Neil Simon

Zdjęcia – Bill Butler

Muzyka – Georges Delerue

Tematyka – opowieść o ostatnich dniach wojny z perspektywy młodych adeptów amerykańskiej armii szkolących się w specjalnym ośrodku.

Jest rok 1945. II wojna światowa ma się już ku końcowi, choć do pokoju wciąż daleko. Amerykańska armia szkoli setki młodych adeptów wojskowości, którzy następnie lądują na froncie. Kilkunastu spośród poborowych trafia pod skrzydła sierżanta Toomeya w ośrodku w Biloxi w stanie Mississippi. Wśród nich znajduje się młody Eugene, który służy nam jako narrator i główny bohater opowieści. Szybko przekonuje się on, iż pobyt w ośrodku przygotowawczym nie będzie łatwy, a to za sprawą fanatycznego przełożonego, który jak tylko może utrudnia życie podopiecznym, znęcając się nad nimi psychicznie i fizycznie. Szkoła życia ma ich przygotować do śmiertelnej rozgrywki z wrogiem, a nietuzinkowe metody Toomeya pokazują, jak trudno odnaleźć się w wojsku ludziom wyrwanym z ich naturalnego środowiska. Historia wydaje się banalna – grupka rekrutów, sadystyczny przełożony, ciężkie chwile spędzone w obozie i przystosowywanie się do nowego życia. „Biloxi Blues” nie jest jednak jedynie prostą opowieścią o kilku amerykańskich chłopcach, ale świetnym spektaklem, którego twórcy umiejętnie łączą elementy z dziedziny militariów, wojskowości z wątkami psychologicznymi i komediowymi. Połączenie to z pewnością wychodzi „Biloxi Blues” na dobre i ratuje prostą na pierwszy rzut oka fabułę.

Historia przynajmniej w części została oparta na faktach autentycznych. Neil Simon, scenarzysta „Biloxi Blues”, po wojnie postanowił przedstawić społeczeństwu swoje wrażenia z wojska, wystawiając niezwykle popularny spektakl teatralny pt. „Biloxy Blues”. Historia spodobała się widzom na tyle, iż Simon znalazł poparcie dla swojego projektu, co zaowocowało pełnometrażowym filmem pod tym samym tytułem. Część aktorów przeszczepiono ze sceny teatralnej, a Simon otrzymał większe pole manewru, jeśli chodzi o tworzenie kolejnych epizodów. Fabuła w gruncie rzeczy pozostała bez zmian – ot, historia Eugene’a, poborowego z Brooklynu, który nagle trafia do militarnej poczekalni przed wysłaniem na front. Zanim weźmie do ręki karabin i zacznie strzelać do Niemców i Japończyków musi z kolegami odbyć żmudne i uciążliwe szkolenie pod okiem sierżanta Toomeya. Autorzy filmu skupiają się nie tylko na sylwetkach młodych wojaków, ale i ich przełożonego, budując opowieść o zawiłych relacjach między dowódcą a podwładnymi. Dodatkowymi aspektami, niejako poza życiem w obozie treningowym, są przepustki adeptów, podczas których lepiej poznajemy bohaterów i dowiadujemy się o nich nieco więcej. Częste rozmowy Amerykanów pozwalają nam na ustalenie ich zainteresowań, lęków i marzeń, a widzowie z zaciekawieniem będą oglądać Eugene’a i jego pierwsze, nieudolne próby wejścia w dorosłe życie. Sprawnie wplecione w fabułę wątki poboczne urozmaicają film i dodają mu nieco więcej smaku. Realizatorzy projektu zdecydowali się również na ciekawą konwencję gatunkową – „Biloxi Blues” określane jest jako komediodramat, co w pełni odzwierciedla zróżnicowanie fabularne filmu.

Na pierwszy rzut oka najłatwiej omówić kreacje aktorskie, bowiem „Biloxi Blues” skupia się przede wszystkim na sylwetkach poszczególnych bohaterów. Fabuła zwraca uwagę widza przede wszystkim na dwie postacie – sierżanta Toomeya (w tej roli Christopher Walken) i Eugene’a (kreowany przez Matthew Brodericka). Wydaje mi się, iż w bezpośrednim starciu lepiej zaprezentował się Walken. Miał zresztą rolę wyjątkową – sadystyczny wojskowy o niemal psychopatycznych skłonnościach. Co więcej, na koniec jeszcze pod mocnym wpływem alkoholu, co pozwalało na pokazanie umiejętności. I tak kolejne sceny z udziałem sierżanta pozwalały Walkenowi na wykazanie się talentem aktorskim. Jest on naturalny, gra swobodnie i z pewnością jest ozdobą całego filmu. Broderickowi nie można wiele zarzucić, jego bohater ma być młodym niedoświadczonym chłopakiem, który w wojsku nie tylko próbuje zmężnieć, ale i szuka możliwości odbycia inicjacji seksualnej. Scena na wpół erotyczna (nie podejrzewajcie mnie o żadne fantazje) jest chyba najlepszym tego typu elementem w „Biloxy Blues”. Gra Brodericka jest tam fantastyczna, choć całość trwa kilka minut. Z ciekawszych postaci zwrócić warto uwagę na Epsteina i Wykowskiego, którego przodkowie chyba mieli coś wspólnego z naszą ojczyzną, na co wskazuje słowiańskie nazwisko. W ich role wcielili się Corey Parker i Matt Mulhern – krótko mówiąc, bez większych fajerwerków, ale rzetelnie. Epstein i Wykowski są parą groteskową, ale sympatyczną. Jeśli już o męskich parach mowa, to w filmie mamy również wątek homoseksualny. Wydaje mi się, że wpleciono go trochę na siłę, niejako na potwierdzenie spostrzeżeń Eugene’a zapisującego relacje z kolejnych dni w podręcznym dzienniku. Ze scen godnych uwagi należy jeszcze wymienić moment, w którym bohaterzy mówią o swoich marzeniach. Melancholijnie, z lekką zadumą, odskocznia od wojennej codzienności. Końcówka trochę naiwna, ale niech będzie, w końcu nie tylko widz, ale i bohaterowie muszą mieć jakąś radość.

„Biloxi Blues” nie było obliczone na szokowanie widza efektownymi scenami. Ciężko się zatem dopatrzeć elementów, które mogły przysporzyć trudności w realizacji. Przyjemnie oglądało się również archiwalne wstawki. Czarno-biały film wyświetlany w kantynie umiejętnie wpleciono w całość. Nie było to trudne, ale z pewnością element ten jest miły dla oka. Podobało mi się także poczucie humoru scenarzysty, który sprawnie operuje ironią i czarnym humorem. Stąd też określenie „Biloxy Blues” jako komediodramatu jest jak najbardziej na miejscu, tym bardziej że niektóre sceny mają charakter ewidentnie groteskowy. W tym wszystkim trochę umknęła mi muzyka. Soundtrack z filmu jest średni. Ścieżka nie wyróżnia się niczym wybitnym. Podobać się może piosenka śpiewana na otwarcie filmu, ale ona też nie ma znamion artystycznego fenomenu. Jeśli zaś chodzi o zdjęcia, to nie można mieć większych zastrzeżeń, ale ekipa pracująca nad „Biloxy Blues” nie miała wielkiego pola do popisu i na fantastyczne pejzaże i genialne ujęcia nie ma co liczyć. Zresztą, w całym filmie trudno znaleźć na nie miejsce.

Wydaje się, iż „Biloxi Blues” to dość oryginalne spojrzenie na problem wojny. Reżyserzy przyzwyczaili nas do filmów nafaszerowanych wybuchami, śmiercią i tryskającą krwią, przedstawiając II wojnę światową jako dramat rozgrywający się na rozmaitych frontach. Tym razem możemy spojrzeć na konflikt z innej perspektywy, obserwując go oczami ludzi, którzy tak naprawdę niewiele mieli wspólnego z tragicznymi wydarzeniami. Zostali oderwani od codziennej beztroski i nagle rzuceni w miejsce, do którego większość z nich zdecydowanie nie pasowała. Skomponowana w ten sposób historia pozwalała przede wszystkim na zaprezentowanie umiejętności obsady aktorskiej. Nie było tu miejsca na efektowne fajerwerki. Choć film momentami wydawał się dość statyczny, ogląda się go przyjemnie. Ciekawie wplecione wątki komediowe i spora ilość aspektów psychologicznych urozmaicają obraz, a widz nie może popaść w monotonię, obserwując rozwój wydarzeń w Biloxi. Wydaje się, iż jest to najważniejsze, a pozostałe aspekty, jak chociażby niczym nie wyróżniająca się oprawa dźwiękowa, schodzą na dalszy plan, ustępując miejsca oryginalnej opowieści Simona.

Ocena: