Wyścigi wszy – wojenna gra w Armii Czerwonej

W styczniu 1943 roku chemik jednego z pułków Armii Czerwonej zorganizował improwizowaną grę dla oficerów. Były nią – dosłownie – wyścigi wszy. I to nie byle jakie, ponieważ gracze stawiali podczas nich ostatnie posiadane kosztowności. Ten, czyja wesz pierwsza dobiegła do wyznaczonej mety, mógł się nieźle wzbogacić. 

Dokładnie pisał o tym służący w Armii Czerwonej Aleksander Iljicz Szumilin, który miał sposobność oglądania nietypowych wyścigów (za: „Wańka Trep”, tom 3):

„Statystyka gry jest nieubłagana. Jeśli twój rywal jest łysy i posunięty w latach, jeśli zaokrąglił mu się kałdun i jeśli fizjonomię goli mu pułkowy fryzjer Jośka Katz, to o jakiej przyzwoitej prędkości i chyżości możemy tu mówić? Po ciele pełzają mu ociężałe stworzenia. Oczywiście łapy go swędzą. Ma chętkę na wygranie cennego zdobycznego cacka. Obrączki albo papierośnicy. O zegarku na siedemnastu kamieniach nawet nie wspominam. Podczas gry nie może liczyć na sukces swych wolnobieżnych wszy. On również chce walczyć szybkimi i zwinnymi wyżłami. No i płaci chemikowi po czerwońcu za każdą parę.

– A teraz o samej grze! – usłyszałem głos chemika, odrywając się od własnych przemyśleń.

– Jeśli na pryczy rozłożymy czystą pałatkę i wygładzimy ją ręką, a tutaj z brzegu narysujemy ołówkiem prostą linię, to ta linia będzie dla wszy startem.

Chemik wygładził dłonią pałatkę i na samym krańcu narysował kreskę.

– A tam – powiedział – na drugim końcu, oznaczymy ołówkiem linię mety. I wszystko gotowe do gry! Jeśli ktoś chce zagrać, proszę wrzucać do banku po dwadzieścia pięć rubli. Każdy wyciąga spod koszuli wesz i na moją komendę stawia ją na linii startu. Po komendzie ‘marsz!’ wszyscy wypuszczają swoje wszy. Podnoszę zapaloną łuskę do skraju pałatki i wszy uciekną przed ogniem w ciemność. Nie skręcą ani w lewo, ani w prawo. Będą gnać tylko przed siebie. Zostało to niejednokrotnie udowodnione i dokładnie sprawdzone. Czyja wesz szybciej dobiegnie do linii mety, ten zgarnia z banku trzykrotność stawki. Ale pamiętajcie! Z każdym nowym biegiem rośnie ogólna suma w banku. Zaczynajcie od małych sum, a potem możecie obstawiać setkami.

Żołnierze radzieccy (po lewej) i niemieccy w okopach na froncie wschodnim. Panujące w nich trudne warunki powodowały, że wszy stanowiły nieodłącznych towarzyszy każdej z walczących armii. Skarżyli się na ich obecność zarówno Sowieci, jaki Niemcy czy Włosi. (NAC, Wikimedia/domena publiczna).

Byliśmy zachwyceni! Porażeni! Jakaż logika! Jaka znajomość historii! Takiego człowieka należy do końca wojny chronić i oszczędzać! Jakież on potem wszy i gnidy rozmnoży! Wszy, które nas do tej pory żarły i gryzły, teraz nabrały dla nas wyjątkowo cennego znaczenia i zyskały, że tak powiem, wartość grywalną i pieniężną. Dobra wesz była teraz w cenie. Mogła wzbogacić każdego zawszonego oficera. Tak, tak! Ozłocić, jeśli wolicie! A to dlatego, że poza pieniędzmi, zdobycznymi zegarkami i rozmaitymi cackami i przedmiotami, do banku wrzucano złote pierścionki, bransolety i łańcuszki. Stawiano także niemieckie papierosy, kolorowe latarki, scyzoryki, brzytwy ‘Solingen’, pędzle z naturalnego włosia, grzebienie, paczki rosyjskiej machorki, słoninę i konserwy. Tak więc, posiadając szybką i zwinną wesz, można było wypić i zakąsić.

Każdy miał nadzieję, że to właśnie jego wesz jako pierwsza dobiegnie do linii mety i pół manierki spirytusu, postawione przez intendenta, dostanie się jemu. Nie liczyliśmy na to, że dożyjemy końca wojny. Świecidełka i złote pierścionki nie były nam do niczego potrzebne.

Bywało jednak i tak: wesz biegnie, biegnie, no i nagle weźmie i stanie. Zatrzyma się na środku drogi i stoi. Właściciel wychodzi z siebie. Potrząsa kułakami. Klnie na czym świat stoi. A ona, ścierwo jedne, zamiera w pół drogi i odpoczywa. Ten z wściekłości rozgniata ją paznokciem. Wesz głucho chrupnie i pęknie, a na pałatce zostaje plama z czarnej rozmazanej krwi.

Świetnie się bawiliśmy. Oto jednak któregoś razu do dywizji przywieźli czystą bieliznę. Żołnierzom i kompanijnym oficerom rozgrzano banie. Przywieźli i ustawili odwszalnie. To coś na kształt skrzyni na sankach z bali, równe rozmiarem wzrostowi człowieka. Ładuje się tam żołnierskie mundury i gotuje w wysokiej temperaturze. Pod skrzyniami są w tym celu zrobione specjalne paleniska. Po bani wszystkich żołnierzom i nam urządzono dezynsekcję. Tam, gdzie rosły u nas włosy, długim pomiotłem wymazano nas cuchnącą mazią z wiadra. Potruli wszystkie wszy. Chemik pułku wzdychał:

– Jaka szkoda! Zepsuli taką zabawę!

Przez jakiś czas faktycznie nie mieliśmy wszy.”

Bibliografia: Aleksander Iljicz Szumilin, „Wańka Trep Tom 3”.

Fotografia tytułowa: żołnierze Armii Czerwonej na radzieckim plakacie z lat 30-tych. Wikimedia, domena publiczna.