Radziecki step we wspomnieniach lekarza z Wehrmachtu

kolumna piechoty niemieckiej podczas marszu polną drogą na froncie wschodnim w czerwcu 1941 roku. NAC.

Tekst stanowi fragment książki „Niewidzialna flaga”.


Stepy jesienią to niekończące się pustkowie, wykraczające poza granice wyobraźni, niemalże zbyt wielkie, by w nie uwierzyć. Nie rusza się tam nic, poza stepowymi wiedźmami, goniącymi się bezustannie po brązowej, skarłowaciałej i wyschniętej roślinności, która wiosną była morzem traw. Stepowe wiedźmy to okrągłe, słabo ukorzenione krzewy – rodzaj rośliny oderwanej od podłoża i niesionej przez wiatr – wyrwane podmuchami i gnane przez setki kilometrów fantastycznymi zygzakami po opustoszałym i wymarłym krajobrazie, pędzące razem i osobno, i znowu razem niczym gracze w jakiejś strasznej i szalonej grze.

Ale nawet ta kraina – ziemia zesłania i banicji – nie jest tak zupełnie zapomniana przez Boga. Pod koniec listopada, zanim przyjdą śniegi, następuje cud: któregoś ranka cały step nagle okrywa się woalem przezroczystej zieleni, gdy przyszłoroczna trawa wypycha pierwsze małe źdźbła przez powierzchnię ziemi. Jeśli przejdziesz parę kroków po twardej i śliskiej powierzchni, tu i tam odkryjesz tylko kilka różnych zielonych pędów, a cienka powłoka koloru cofa się niczym woda Tantala. Lecz wystarczy podnieść wzrok, by nasycić spragnione oczy widokiem horyzontu lśniącego szmaragdem  – najcenniejszym z kamieni szlachetnych.

Podczas lat, które tam spędziliśmy, to właśnie owa niezrównana gra światła, poczucie bezkresu przestrzeni i elementarnej prostoty obudziły w nas wielką miłość do stepu. I gdy musieliśmy go w końcu opuścić, brakowało nam nawet stepowych wiedźm.

Fragment książki: Peter Bamm, „Niewidzialna flaga”.

Fotografia: kolumna piechoty niemieckiej podczas marszu polną drogą na froncie wschodnim w czerwcu 1941 roku. NAC.