Wiele jest przykładów politycznego pragmatyzmu, który za nic miał ideologiczne fundamenty. Także w czasie wojny. Australijski dziennikarz i filmoznawca Ben Urwand postanowił opowiedzieć historię niezwykłego sojuszu między amerykańskim przemysłem kinematograficznym a nazistami. Jak to możliwe, że nazistowskie ideały udało się pogodzić z hollywoodzkim rozmachem i kultem wolności i demokracji? Wystarczyło nieco kreatywności i doświadczenia w kreowaniu propagandy. A że ćwiczenie czyni mistrza, niemieccy naziści mieli spory potencjł.
W książce „Kolaboracja” Urwand ukazuje kulisy wyświetlania amerykańskich filmów w nazistowskich Niemczech. Wszystko to za cichym porozumieniem obu stron, które w mariażu zwęszyły niezły biznes. Amerykanie dystrybuowali swoje filmy na dużym, chłonnym rynku. Niemcy wykorzystywali je do celów propagandowych, swobodnie wycinając poszczególne sceny, przeinaczając ich treść, a często cenzorując całe obrazy, których nie dało się dopasować do narodowosocjalistycznej wizji. Oficjalnie potępiali wytwory kultury amerykańskiej, nieoficjalnie – w zaciszu gabinetów i prywatnych sal kinowych – serwowali sobie seansy rodem z tak krytykowanego, zdemoralizowanego Zachodu.
W konsekwencji na terenie Rzeszy puszczano klasyczne dzieła Hollywood, które cieszyły się sporą popularnością wśród niemieckich widzów. Sam Adolf Hitler był fanem m.in. kreskówek z Myszką Miki i regularnie oglądał nowości kinematograficzne zza oceanu. Miał zresztą sporą kolekcję taśm, na czym mieli cierpieć niektórzy jego współpracownicy zmuszani do oglądania kolejnych obrazów.
Oficjalnie jednak – w przekazie dla zwykłych Niemców – amerykanizacja kina była silnie krytykowana, recenzenci nie zostawiali suchej nitki na kolejnych produkcjach, zwracając uwagę na nadmiernie zachodnią mentalność czy eksponowanie rasowo gorszych aktorów. Z drugiej strony, Hollywood sam decydował się na wycinanie i cenzurowanie scen, które mogłyby nie spotkać się z przychylnością w nazistowskich Niemczech. Urwand udokumentował między innymi związki szefa wytwórni MGM, który miał wyświetlać filmy konsulowi niemieckiemu w Los Angeles, by zyskać sobie jego aprobatę i zielone światło do wejścia na niemiecki rynek. Ba, niektóre filmy przygotowywane przez amerykańskich scenarzystów nigdy nie powstały, gdyż spotkały się z protestami Niemców. Tak było choćby z obrazem „Wściekły pies Europy”, który miał być poświęcony problematyce nazistowskiego antysemityzmu.
Krytycy Urwanda wskazują, iż w latach trzydziestych Hollywood nie mogło sobie zdawać sprawy z przyszłego rozwoju zdarzeń, a po wybuchu wojny amerykańskie wytwórnie produkowały liczne filmy o wymowie antyfaszystowskiej. Racja, to fakty niepodważalne. Można się jednak zastanawiać, czy wcześniejsza autocenzura była uzasadniona i czy zarobek rozgrzeszał tego typu zabiegi. Można mieć poważne wątpliwości.
Zdjęcie tytułowe: Hitlerjugend na defiladzie w czerwcu 1933 roku (NAC).