Rajd na Saint Nazaire był ciekawym przypadkiem maskowania prawdziwych intencji działań militarnych. Pod przykrywką operacji dywersyjnej komandosów alianci zdołali poważnie uszkodzić jeden ze strategicznych doków niemieckiej marynarki wojennej, eliminując tym samym część zagrożenia ze strony potężnego pancernika „Tirpitz”. Operacja „Chariot” zakończyła się połowicznym sukcesem, ale stanowi doskonały przykład wyrafinowanej planistyki, śmiałości i odwagi. Ciekawostką z punktu widzenia polskiego odbiorcy jest niedoszłe zaangażowanie jednego z polskich okrętów, dla którego rajd na francuski port miał być misją samobójczą.
Kriegsmarine sieje postrach na morzach i oceanach
Gdy w maju 1941 roku aliantom udało się zatopić pancernik „Bismarck”, brytyjska Royal Navy odniosła ważny sukces militarny i propa1andowy. Zwycięstwo w bitwie morskiej nie oznaczało jednak końca zmagań na Atlantyku, niemiecka Kriegsmarine wciąż dysponowała pokaźną siłą, którą mogła rzucić do walki przeciwko alianckim operacjom konwojowym. To właśnie one były najbardziej zagrożone. Siłę ofensywną niemieckiej marynarki hamowała wstrzemięźliwość samego Adolfa Hitlera, który dość niechętnie patrzył na zaangażowanie największych jednostek, obawiając się ich utraty. W konsekwencji Niemcy zmarnowali wiele okazji do uderzenia w wyprawy zaopatrzeniowe, a aliancki sprzęt i zapasy surowców płynęły szerokim strumieniem do Związku Radzieckiego. Bez wsparcia sojuszników Armia Czerwona nie byłaby w stanie tak efektywnie stawiać czoła Wehrmachtowi. Na przełomie 1941 i 1942 roku sytuacja była zatem mocno skomplikowana. Royal Navy dysponowało przewagą liczebną, działało z zaskoczenia, ale pod presją czasu, odległości i przeciwnika. Brytyjczycy nie byli w stanie przewidzieć, kiedy do walki włączy się bliźniaczy okręt „Bismarcka”, pancernik „Tirpitz”. Stalowy kolos miał być oszczędzany przez dowódców Kriegsmarine, ale już sam fakt jego obecności i możliwości wykorzystania działał destabilizująco na brytyjskie operacje na Atlantyku i Morzu Północnym. W styczniu 1942 roku „Tirpitz” wreszcie osiągnął pełną gotowość bojową i mimo niechęci Hitlera tylko kwestią czasu było jego wejście do regularnej służby. Dodatkowo w siłę rosły dywizjony U-Bootów. Niemieckie okręty podwodne były ogromnym zagrożeniem dla brytyjskiej marynarki wojennej ze względu na specyfikę działań, liczebność oraz obraną taktykę przeprowadzania ataków. Royal Navy długo nie była w stanie wypracować skutecznej metody przeciwdziałania zmasowanym uderzeniom U-Bootów. W efekcie brytyjskie dowództwo wystąpiło z inicjatywą śmiałej operacji, której głównym celem stał się port w Saint Nazaire. We francuskiej bazie przechwyconej w 1940 roku przez Niemców znajdował się nie tylko największy na świecie suchy dok, ale i baza okrętów podwodnych. Trudne przedsięwzięcie planowane przez Brytyjczyków było obliczone na zrealizowanie szeregu pomniejszych celów, wśród których wyeliminowanie Saint Nazaire jako ważnego strategicznego punktu Kriegsmarine grało rolę kluczową.
Śmiały plan
W latach trzydziestych port w Saint Nazaire zyskał sobie słuszną sławę ze względu na kolosalne rozmiary tamtejszego suchego doku oraz nowoczesność zamontowanych instalacji. Miasto było zlokalizowane w miejscu doskonałym ze strategicznego punktu widzenia. Od północy osłaniał je Półwysep Bretoński, od południa oblewały wody ujścia Loary, łącząc tym samym port z centrum kraju. Rzut oka na mapę pozwala stwierdzić, że Saint Nazaire dysponowało świetnym położeniem w kontekście ewentualnych operacji floty na Oceanie Atlantyckim. Nieco odizolowane od znajdującego się zdecydowanie bardziej na północ Kanału La Manche było w mniejszym stopniu narażone na atak ze strony Wielkiej Brytanii. Wszystkie te atuty dostrzegli niemieccy planiści, którzy po podboju Francji w kampanii z maja i czerwca 1940 roku zaadaptowali Saint Nazaire do potrzeb Kriegsmarine. Suchy dok był w latach trzydziestych wykorzystywany przede wszystkim do remontów liniowca „Normandie”. W 1940 roku został dostosowany do celów obsługi największych niemieckich okrętów wojennych. W gruncie rzeczy tylko tutaj na atlantyckim wybrzeżu „Tirpitz” mógł przechodzić niezbędne naprawy, korzystając z bogatej infrastruktury. Wyeliminowanie Saint Nazaire oznaczałoby znaczące ograniczenie możliwości manewrowych ciężkiego pancernika. Bez opcji zawinięcia do Saint Nazaire musiałby się on trzymać wybrzeży niemieckich, operując głównie w basenie Morza Północnego. Co więcej, naruszenie portu zaburzałoby również funkcjonowanie zgromadzonych w tamtejszej bazie 6. i 7. Flotylli UB-Bootów. Szczególnie druga z jednostek silnie dawała się we znaki Royal Navy. O jej sukcesach świadczyły liczne zatopienia okrętów wroga. Dowódcą 7. Flotylli był wówczas kpt. Herbert Soller. Wszystkie zależności związane z Saint Nazaire były znane brytyjskiemu dowództwu. Na przełomie 1941 i 1942 roku premier Winston Churchill jasny określił „Tirpitza” mianem priorytetu Royal Navy w nadchodzących miesiącach. Pancernik przebywał w tym czasie schowany w norweskich fiordach, co uniemożliwiało jego bezpośrednie zaatakowanie. Brytyjczycy zdecydowali się zatem na pośrednie uderzenie w pancernik poprzez zbombardowanie bazy w Saint Nazaire. Nalot sił RAF-u nie przyniósł jednak odpowiednich efektów. Mimo iż lotnicy dokonali celnego zrzutu bomb, te nie wyrządziły szczególnych szkód doskonale umocnionym nabrzeżom i instalacjom portowym. W konsekwencji od początku 1942 roku trwały przygotowania do łączonej operacji powietrzno-morsko-lądowej. Śmiały plan zaproponował lord Louis Mountbatten. Był wówczas jednym z dowódców Kwatery Głównej Operacji Połączonych i miał do osobistej dyspozycji rozwijające się jednostki komandosów przeznaczonych do wykonywania operacji specjalnych. Na przełomie lutego i marca trwały jeszcze gorący dyskusje w brytyjskiej Admiralicji. Mountbatten zaproponował bowiem połączenie operacji lotnictwa, marynarki wojennej i sił lądowych. W największym uproszczeniu bombowce RAF miały nadlecieć nad Saint Nazaire, by dokonać tam nalotu na najważniejsze instalacje, a jednocześnie odwrócić uwagę niemieckich obrońców, w tym obsłudze artylerii, od operacji sił morskich i lądowych. RAF stanowił swego rodzaju ubezpieczenie akcji i odpowiadał za osłonę ogniową, potęgując tym samym zamieszanie. Siły morskie imały przede wszystkim dostarczyć członków Commando. Zostaliby oni zaokrętowani na pokład niszczyciela oraz szybkich ścigaczy. Sami komandosi mieli wysadzić w powietrze najważniejsze elementy portu, a następnie spróbować wycofać się na jednostki, którymi przypłynęli na wybrzeże. Ten ostatni element był jednak mocno wątpliwy wobec ryzykowności operacji, które w marcu 1942 roku nadano kryptonim „Chariot” (na język polski „Rydwan”). Członkowie Commando zdawali sobie sprawę, że ich misja jest pomyślana jako operacja niemal samobójcza. Brytyjczycy mieli świadomość małej szansy powrotu do ojczyzny. W najlepszym wypadku mieli trafić pod opiekę francuskiego ruchu oporu, choć zdecydowanie bardziej prawdopodobna była niewola w niemieckim obozie jenieckim. Lord Mountbatten zdawał sobie sprawę z możliwości poniesienia ciężkich strat, ale zaakceptował je jako skalkulowane ryzyko operacji. W przypadku powodzenia misji, a więc realizacji konkretnych celów, nawet utrata 100% stanów osobowych poszczególnych grup była rekompensowana przez odniesione sukcesy. Czy w związku z tym planistów operacji „Chariot” należy potępić? W pewnym sensie nadmiernie szafowali siłami komandosów. Z drugiej jednak strony, właśnie do tego typu akcji przeznaczone były jednostki specjalne. W lutym i marcu członkowie Commando brali udział w żmudnym szkoleniu przygotowującym ich do poruszania się po Saint Nazaire. Jako że port w Southampton miał podobną konstrukcję, to właśnie tam mogli ćwiczyć, szczególnie nocą. Dowódcą oddziałów przeznaczonych do operacji został doświadczony w boju ppłk Charles Newman. Cieszył się on dużą estymą wśród podkomendnych, a przy tym uczestniczył już w podobnych akcjach. Dużo kontrowersji było związanych z wyborem okrętu, który miałby wziąć udział w operacji. Ze względów logistycznych planiści przedsięwzięcia chcieli wykorzystać jednostkę do staranowania wrót suchego doku. Także w tym wypadku można było mówić o misji samobójczej, bowiem okręt miał już nie wrócić do bazy. Początkowo brytyjskie dowództwo zaproponowało wykorzystanie polskiego niszczyciela „Burza”, jednakże Polacy zdecydowanie odmówili. Piękny okręt miał jeszcze wiele razy uczestniczyć w akcjach bojowych, a jego załoga dała przykład poświęcenia i męstwa w kolejnych starciach. Ostatecznie wybór padł na przestarzały niszczyciel „Campbeltown”. Jednostka została wyposażone w dodatkowe umocnienia oraz upodobniona do niemieckiego okrętu, co miało zmylić czujność obrońców. Pod jej pokładem znajdowała się znaczna ilość materiałów wybuchowych, które starannie ukryto. Zostały one wyposażone w zapalniki czasowe, dzięki którym eksplozja miała nastąpić z opóźnieniem, już po wycofaniu się sił lądowych. Dowodzenie nad morską częścią wyprawy objął komandor Robert Ryder, dla którego udział w operacji miał być szansą na zrehabilitowanie się po niefortunnej wpadce, w czasie której dowodzony przez niego okręt wpadł na inną jednostkę. Ryder był zatem szczególnie zmotywowany, by pokazać swoją przydatność do służby i zmyć plamę na honorze.
Równie śmiałe wykonanie
Największa uwaga koncentrowała się na komandosach Newmana. Łącznie miał do dyspozycji 7 zespołów szturmowych i 11 zespołów artyleryjskich oraz zespoły osłony akcji. 19 marca w Falmouth dowódca przeprowadził odprawę, w czasie której poinformował podkomendnych o szczegółowych założeniach planu. Członkowie Commando po raz pierwszy dowiedzieli się, że popłyną do Saint Nazaire, a cała misja jest obarczona ogromnym ryzykiem. Mimo możliwości wyboru żaden z nich nie zrezygnował z udziału w operacji. Już ten fakt pokazuje, jak silnie byli zdeterminowani do walki i jak ogromną wiarę pokładali we własne umiejętności. Krótko po południu 26 marca 1942 roku siły Royal Navy wypłynęły z Falmouth. Do eskorty głównych sił oddelegowane zostały dwa niszczyciele „Atherstone” i „Tynedale”, które po wprowadzeniu „Campbeltown” miały oczekiwać na ewentualny powrót jednostek w bezpiecznej odległości od Saint Nazaire. Dowództwo słusznie założyło, iż narażanie dodatkowych okrętów nie ma większego sensu, powodzenie misji uzależnione jest głównie od kombinacji działań lotnictwa, „Campbeltown” i oczywiście grup Newmana. Termin operacji został wybrany nieprzypadkowo. W tym czasie spodziewano silnych przypływów, co miało umożliwić niszczycielowi sforsowanie płycizn i wpłynięcie do portu. W czasie drogi do Saint Nazaire panowała atmosfera spokoju i pewności siebie. Byli profesjonalistami, doskonale przeszkolonymi do walki na tyłach wroga, w szczególnie trudnych i niespotykanych warunkach. To, co dla zwykłych żołnierzy było misją straceńców, dla nich stanowiło kolejne zadanie. Wyjątkowo trudne, ale wykonalne. Łącznie 256 ludzi Newmana podzielonych na sześć grup z odrębnymi zadaniami. Rankiem 27 marca grupa została wykryta przez niemiecki okręt podwodny. Próby zatopienia U-593 nie przyniosły skutku, ale dowódca niemieckiej jednostki błędnie zameldował o celu wyprawy Brytyjczyków, wobec czego dowództwo zignorowało jego ostrzeżenie. Bliżej wybrzeży Półwyspu Bretońskiego okręty Rydera natknęły się jeszcze na francuskich rybaków, których najpierw ostrzelano, a następnie zawrócono. Wreszcie wieczorem 27 marca wyprawa zbliżyła się do ujścia Loary, znajdując się w najbliższej odległości od portu Saint Nazaire. Jeszcze przed północą uzbrojono ładunki na „Campbeltown”. Od tej chwili komandosi mieli nie więcej niż 6-8 godzin na wykonanie zadania i ewakuację z zagrożonego terenu. Po północy „Campbeltown” wpłynął do ujścia Loary, obierając kurs na dok. Dowódca niemieckiego garnizonu z 22. Brygady Morskiej Artylerii Przeciwlotniczej kmdr Mecke zaalarmował obrońców, nakazując przygotowanie do odparcia wroga. Brytyjczykom nie sprzyjało szczęście. Wyprawa kilkudziesięciu bombowców nie zrzuciła swoich ładunków ze względu na kiepską widoczność. Zamiast odlecieć krążyły nad Saint Nazaire, zwracając na siebie uwagę Niemców, dla których takie zachowanie mogło zwiastować ewentualny desant sił wroga. W konsekwencji piloci RAF przez przypadek ostrzegli przeciwnika. 1.00 28 marca niemiecka artyleria zaczęła strzelać do brytyjskiego niszczyciela, który teraz nadawał sygnały świetlne, informując o tym, iż Niemcy strzelają do swojej jednostki. Fortel z ucharakteryzowaniem okrętu przyniósł zamierzony skutek – artylerzyści nie wiedzieli, jak się zachować, w szeregach obrońców panował chaos. O 1.34 „Campbeltown” staranował zabezpieczenia portowe i wbił się w umocnienia wrót doku, dokonując dużych zniszczeń. Zaskoczeni Niemcy zostali natychmiast ostrzelani przez jedną z grup szturmowych, która szybko wdarła się do doku. Grupa szturmowa osłaniała teraz saperów, którzy przystąpili do detonacji kolejnych ładunków. Nie wszystkim drużynom udało się dotrzeć do rejonów przeznaczenia, nie wszystkie ładunki odpalono zgodnie z harmonogramem. Udało się zniszczenie budynku stacji pomp, uszkodzony został keson wrót. Nie udało się jednak ich zniszczenie. Uniemożliwiał to silny ogień niemieckich obrońców, którzy ostrzeliwali saperów z grupy por. Brett i por. Burtenshaw. Zacięte walki trwały w tym czasie w rejonie tzw. Starego Wejścia i Starego Molo, gdzie zaległa m.in. grupa ppłk Newmana. Nie powiódł się desant w rejonie Starego Molo, gdzie komandosi dostali się pod silny ogień artylerii, notując duże straty. Do Newmana docierały szczątkowe informacje o powodzeniu misji poszczególnych grup. Prawdopodobnie dopiero po 2.30 do jego improwizowanej kwatery spłynęły meldunki od żołnierzy, którzy jednocześnie zaczęli napływać do punktu zbornego. Newman miał już świadomość, że znacznej części ambitnych celów operacji nie udało się zrealizować, a jego Commando poniosło ciężkie straty. Dowódca zdecydował o konieczności przebijania się do miasta przez most, który teraz obstawili już Niemcy. Co gorsza, zaalarmowani strzelaniną żołnierze z 679. Pułku Piechoty Wehrmachtu przybyli już w rejon portu, zasilając tym samym artylerzystów i obsadę samego doku. Wobec małych szans na podjęcie przez ścigacze Newman nakazał forsowanie obrony niemieckiej i rajd w kierunku Starego Miasta. Kilkudziesięciu żołnierzy przedostało się przez niemieckie zasieki, ale do rana zdecydowaną większość z nich wyłapali żołnierze piechoty Wehrmachtu. Brytyjscy komandosi dostali się do niewoli nieprzyjaciela. Zagładę komandosów obserwowały załogi ścigaczy, które oczekiwały na ewentualne podjęcie sił specjalnych z lądu. Okręty ostrzeliwała niemiecka artyleria, dodatkowo utrudniając manewrowanie. Około 2.30 było już wiadomo, że siły Newmana nie zdołały się przebić do Starego Miasta i wobec ogromnych strat nie będzie możliwe ich zaokrętowanie. W konsekwencji kmdr Ryder podjął jedyną słuszną decyzję o odwrocie, oszczędzając tym samym ścigacze przed zatopieniem od niemieckiego ognia. Nad ranem ścigacze dotarły do niszczycieli. Na miejscu zatopiono część mocno uszkodzonych jednostek, a żołnierzy i marynarzy zaokrętowano na „Atherstone” i „Tynedale”. Brytyjska wyprawa ruszyła z powrotem do Falmouth, gdzie dotarła bezpiecznie w kolejnym dniu. Nie był to jednak koniec operacji „Chariot”. We wrotach doku spoczywał bowiem nafaszerowany ładunkami wybuchowymi „Campbeltown”. Około 8.00 na jego pokładzie zameldowała się niemiecka komisja, która oceniała zniszczenia. Oglądający wrak niszczyciela Niemcy nie zorientowali się w fortelu, wobec czego nie przeprowadzono ewakuacji. Co więcej, wokół wrót gromadzili się kolejni gapie. Ok. 10.30 powietrzem wstrząsnęła potężna eksplozja. Ładunki wybuchowe zamontowane pod pokładem okrętu wybuchły nieco później niż planowano, ale dzięki temu straty wśród Niemców były jeszcze większe. Eksplozja doprowadziła do niemal doszczętnego zniszczenia wrót, czyniąc dok bezużytecznym. W wyniku wybuchu zginęło kilkuset ludzi zgromadzonych wokół „Campbeltown”.
Kosztowne rozliczenie
Operacja „Chariot” została okrzyknięta wielkim sukcesem komandosów. Rzeczywiście, ich zaangażowanie było niezwykłe, a realizacja przynajmniej części postawionych zadań wyłączyła dok w Saint Nazaire z jakiegokolwiek użytku aż do końca II wojny światowej, znacząco oddalając zagrożenie ze strony „Tirpitza”. Wszystko to kosztowało jednak życie dziesiątek komandosów i marynarzy. Według sporządzonego po bitwie bilansu zginęło 169 ludzi, a dalszych 215 trafiło do niemieckiej niewoli. Zniszczonych zostało aż 14 ścigaczy, z czego na 3 jednostkach dokonano samozatopienia. Jedynie 3 ścigacze wróciły bezpiecznie do Wielkiej Brytanii. Zdecydowanie trudniej szacować straty niemieckie. Mówi się nawet o 350 zabitych, przy czym dane te nie są pewne ze względu na brak odpowiedniej dokumentacji po stronie niemieckiej. Brytyjczycy odnieśli również ważny sukces propagandowy, pokazując, że nawet przy wykorzystaniu tak niewielkiej grupy desantowej możliwe jest uderzenie w niemieckie bazy marynarki wojennej. Od tamtego momentu Niemcy zaczęli przywiązywać znacznie większą wagę do obrony wybrzeża, obawiając się możliwości powtórzenia brytyjskiego rajdu. Co jednak najważniejsze, „Tirpitz” stanowił siłę jedynie na papierze, a panicznie obawiający się utraty superpancernika Hitlera mocno ograniczył zaangażowanie Kriegsmarine w operacje przeciwko brytyjskiej flocie. „Tirpitz” był oszczędzany do tego stopnia, że 12 listopada 1944 roku został zatopiony w norweskim fiordzie przez ciężkie bombowce typu Lancaster.
Fotografia tytułowa: brytyjscy komandosi na fotografii z 1942 roku (Wikipedia/IWM, domena publiczna).