Bitwa o Iwo-Jimę

Walki o wyspę Iwo-Jima pasjonują do dziś historyków ze względu na swoją zaciętość i męstwo żołnierzy obu stron. Ta wulkaniczna wyspa, leżąca w połowie drogi z Tokio do Saipanu, była niczym innym jak wielką stertą pyłu i popiołu. Długa na 9 km i szeroka na 4,6 km w najszerszym miejscu i 900 metrów w najwęższym, była niewielkim punktem na Pacyfiku, którego zdobycie lub utrzymanie (z punktu widzenia Japończyków) miało niebagatelny wpływ na morale żołnierzy i obywateli Japonii i USA. Iwo-Jima miała duże znaczenie strategiczne. Zainteresowanie Stanów Zjednoczonych tym skrawkiem lądu było nieprzypadkowe. Umiejscowienie wyspy było niezwykle korzystne, jeśli chodzi o zbliżenie Amerykanów, względnie ich bombowców, do wysp macierzystych Japonii. Zdobycie ułatwiłoby naloty na japońskie miasta, centra przemysłu zbrojeniowego oraz miejsce zamieszkania wielomilionowej rzeszy ludności. Obrońcy zdawali sobie sprawę ze znaczenia Iwo-Jimy, dlatego stała się ona jedną z najlepiej strzeżonych fortec w tym rejonie. Wyspa była też gęsto zaludniona na okres działalności żołnierzy japońskich, którzy licznie przybywali tu z kraju kwitnącej wiśni. Nie byli to oczywiście jedyni lokatorzy niecodziennego miejsca obrony. Największą wyspę Archipelagu Bonin zamieszkiwali także rdzenni mieszkańcy, choć w okresie walk byli niewiele znaczącą mniejszością, gdyż populacja liczyła tam 1091 ludzi. Zdobycie części Filipin, bazy na Marianach i w Chinach dawały „latającym fortecom” szansę bombardowania Honsiu, Kiusiu, Sikoku i Hokkaido. Aby stworzyć jeszcze więcej okazji amerykańskim pilotom, należało zająć Wyspę Siarczaną (nazwa ze względu na liczne złoża tego pierwiastka). Tym samym puszczono w ruch tryby machiny, której głównym celem było przeprowadzenie zwycięskiej krucjaty na Iwo-Jimę. Amerykanie mieli ku temu możliwości, licząc na swoją przewagę liczebną i wyposażeniową. Tymczasem na wyspie lokował się sporych rozmiarów garnizon.

Amerykańscy Marines na stanowiskach podczas walk na Iwo Jimie (Wikimedia, domena publiczna).

Zakwaterowanie na wyspie znalazło 22 500 żołnierzy japońskich ze 109. dywizji piechoty gen. Tadamici Kuribayashi, 2. brygady piechoty i 26. pułku czołgów. Obok wojsk lądowych na lotniskach rozmieszczono 27. flotyllę powietrzną pod dowództwem kontradm. Ichimaru. Obrońcy świetnie przygotowali się do swojego zadania, budując bunkry i zabezpieczenia przeciwdesantowe. Japończycy pewni byli zwycięstwa na przedpolu własnego kraju. Co więcej, nie mieli wyjścia, gdyż przegrana oznaczała dla nich w zasadzie koniec zmagań na Pacyfiku. 31 grudnia 1944 roku Sadao Iguci, rzecznik Biura Informacji, obwieścił światu: „Wysiłek militarny Osi stworzył podwaliny zwycięstwa. Zmiażdżymy wroga i przyniesiemy światu erę pokoju, dobrobytu i szczęścia”. Buńczuczne wypowiedzi podchwyciła prasa, zapowiadając rychłe zwycięstwo Japonii. Po części rację mieli ci, którzy optymistycznie wypowiadali się o obronie Iwo-Jimy, jednak nie brakowało i ludzi, którzy z niepokojem patrzyli w przyszłość. Rozbudowa umocnień wyspy trwała od 1944 roku. Z Japonii przybył w czerwcu gen. Kuribayashi, który stanął na czele obrońców. Nastroje w garnizonie były niezwykle bojowe. Sam dowódca zapowiadał rychłe zwycięstwa. Amerykańską inwazję uważał za szaleństwo, mówiąc o ogromnej sile Połączonej Floty. Znamiennym są hurraoptymizm i odwaga Japończyków w przededniu ostatecznej klęski. Ciekawym zaś jest pytanie, czy Kuribayashi i jemu podobni naprawdę wierzyli, że są jeszcze w stanie odwrócić losy wojny układającej się dla nich tak źle w ostatnich miesiącach. Dopiero przybycie na wyspę majora Horie ostudziło nieco zapał Kuribayashiego. Horie potrafił realnie ocenić szanse Japonii. Dzięki rozsądkowi i inteligencji młodszego stopniem oficera udało się opracować plan defensywny, który nie wymagał aż takiego poświęcenia żołnierzy. Wykorzystano jednak doświadczenia z Saipanu i Tarawy, decydując się na budowę bunkrów i umocnień w głębi wyspy. Stoki wulkanu Suribachi wykorzystano do budowy podziemnych bunkrów oraz zamaskowanych dział. W sumie Iwo-Jimę przecięły dwie linie obronne, które obsadziło 21 000 ludzi przynależnych do armii i marynarki. Ogromna ilość dział, jakie pokryły wyspę, chroniła plaże, pobliski rejon morski i inne pozycje. Świetnie wykorzystano naturalne walory Wyspy Siarczanej, budując sieć podziemnych przejść. Iwo-Jima była doskonale przygotowana do odparcia ataku, Obliczono nawet, iż na przestrzeni 1000 na 200 jardów znajdowało się 800 bunkrów, a na jedną milę kwadratową przypadało aż 150 dział.

Amerykanie doskonale zdawali sobie sprawę, że podobnie jak w ostatnich miesiącach, tak i tym razem zdobycie kolejnego umocnionego przez Japończyków punktu nie przyjdzie im łatwo. Tym bardziej, że mieli za sobą pierwsze kontakty z samobójczymi atakami japońskich kamikaze, dla których obowiązek, honor i ojczyzna były ważniejsze od życia. Pole bitwy miało być niewielkie i niesprzyjające ofensywie, dodatkowo naszpikowane machinami obronnymi. Iwo-Jima była znacznie lepiej przygotowana do obrony niż Filipiny. Alianci rzucili do boju siły pod dowództwem adm. Spruance’a. Inwazją dowodził wiceadm. Turner, który miał pod komendą 495 okrętów. Wojska lądowe oddano pod rozkazy gen. Hollanda Smitha, który dysponował 5. korpusem piechoty morskiej gen. Schmidta (3., 4. i 5. dywizje piechoty morskiej). Obok tego operację ubezpieczał Zespół Operacyjny wiceadm. Mitschera, który 18 lutego pojawił się u brzegów wyspy. Wcześniej obrońców nękał ostrzeliwaniami Task Force 54 oraz lotnictwo amerykańskie. Bezskutecznie, ogień był niecelny, a Japończycy spokojnie trwali na pozycjach wyjściowych, nie zdradzając zamaskowanych stanowisk i właściwie nie kwapiąc się do odpierania ataku. 17 lutego zespoły płetwonurków dokonały rozminowywania brzegów wyspy, zwodząc niejako Japończyków, którzy wzięli ich akcję za próbę desantu. Kuribayashi nie wytrzymał nerwowo i nakazał otworzenie ognia do niegroźnej misji amerykańskich płetwonurków, czym zdradził część pozycji swoich żołnierzy. W wyniku zdarzeń z 17 lutego atakujący wiedzieli już, gdzie jest wróg i co ma na wyposażeniu. Nadszedł 19 lutego 1945 roku, pochmurny ranek nie zapowiadał pięknego dnia.

Ostrzeliwanie flota rozpoczęła o 6.40, ogniem witając wschodzące na horyzoncie słońce. Pierwsze promienie odsłoniły przerażający widok potężnej marynarki Stanów Zjednoczonych. Armada nadpłynęła ze wschodniego i zachodniego kierunku, co postawiło Japończyków w trudnej sytuacji, gdyż nie wiedzieli, z której strony mają się spodziewać nieproszonych gości. Zabieg ten, wobec porażającej przewagi marynarki USA był czynem słusznym i dezorientującym, co wypracowało Amerykanom element zaskoczenia już na początku ciężkich zmagań o Iwo-Jimę. Dodatkowo nadleciały amerykańskie bombowce, zwiastując smutny los obrońców, nieustannie bombardowanych w trakcie miesięcznego boju. Tym razem nalot okazał się w miarę celny, ale wyjątkowo nieskuteczny. Ukryci Japończycy praktycznie nie ucierpieli od ognia bombowców. W pierwszym rzucie na wyspie miały lądować 5. Dywizja Piechoty na lewym skrzydle i 4. Dywizja Piechoty na prawym. Odcinek lądowania podzielono na siedem części rozmieszczonych na 3,5-kilometrowym fragmencie plaż. Nadano im nazwy angielskich kolorów („green”, „yellow”, „red” i „blue”, przy czym trzy ostatnie uzyskały numery „1” i „2”). 6 mil od plaży ruszyły okręty desantowe. Operacja zaczęła się o minutę wcześniej niż planowano, gdyż amfibie zaczęły dobijać do plaż o 8.59. Pierwsi żołnierze desantowali się krótko po 9.00. Amerykanie spokojnie zaczęli umacniać się na plażach, co związane było z taktyką niepodejmowania walki na plażach przez wojska japońskie. Japończycy pozwolili zatem na dokonanie desantu, wiedząc, iż w tym miejscu nie są w stanie wygrać bitwy. Dopiero po udanym lądowaniu 5. Korpusu Piechoty Morskiej otworzyli ogień, przykuwając Amerykanów do piasku i wulkanicznego pyłu. Kilkuset Marines postanowiło ruszyć naprzód, zdobywając sporych rozmiarów przyczółek. Był to pierwszy udany wypad sił amerykańskich podczas bitwy o Iwo-Jimę. Niestety, pojazdy mechaniczne, nieprzywykłe do tak trudnych warunków, miały trudności z poruszaniem się, grzęznąc w złym dla nich gruncie. To w dużej mierze osłabiło możliwości amerykańskich pancerniaków. Mimo to siły Stanów Zjednoczonych wyładowywano bardzo prężnie. Żołnierze nie przewidywali, iż prawdziwy opór napotkają dopiero koło 300 metrów od morza. Dopiero o 10.00 japoński gigant się obudził. Japończycy strzelali teraz celnie, dziesiątkując oddziały wroga. O wynikach pierwszych dni walk niech poświadczy statystyka – w ciągu 48 godzin od godziny lądowania 3600 żołnierzy zginęło, kolejne 10 godzin przyniosło wzrost strat do 5372 ludzi. Choć okupili to dużymi stratami, Amerykanie utworzyli przyczółek będący w ciągu pierwszych dni jedyną ostoją żołnierzy agresora. Jeszcze 19 lutego Iwo-Jima gościła 30 tys. żołnierzy USA, co było wynikiem imponującym, jeśli chodzi o przeprowadzenie operacji desantowej. Dodatkowo dostarczono 150 czołgów. Fakt, część z nich nie była w stanie się poruszać, ale Amerykanie szybko radzili sobie z problemem i udawało się im wprawić w ruch oporne maszyny. Ostrzeliwanie z morza wzmagało się, powodując lawiny skalne, zasypujące niżej położone pozycje obronne.

 Masywu Suribachi chroniło 1200 ludzi, głównie przynależnych do 312. batalionu. Jego rywalem stał się 28. pułk z 5. DP, którego żołnierze otrzymali zadanie zdobycia wulkanu. Mimo wyposażenia w miotacze ognia i ładunki wybuchowe, droga Amerykanów była bardzo ciężka. Oddziały płk Kenehiko Atsuji broniły się w doskonale przygotowanych do tego celu miejscach, zaskakując atakujących szybkimi kontrami. W ferworze walki zapominano nieraz o naciskaniu spustu, tocząc niejednokrotnie boje na bagnety. 22 lutego lotnictwo amerykańskie dokonało nalotu na zbocza góry. Tego samego dnia 50 samolotów z kamikaze na pokładach zaatakowało flotę wroga, zatapiając lekki lotniskowiec „Bismarck Sea” i uszkadzając dwie podobne jednostki, o czym jeszcze będzie mowa. Dopiero nazajutrz 28. pułkowi udało się dotrzeć do szczytu Suribachi. Droga była kręta i wyboista, ale jednak cel osiągnięto. Tymczasem Japończycy nie rezygnowali z oporu w tym rejonie. Kuribayashi nie zezwolił na odwrót strategiczny, nie chciał też pozwolić na masowy samobójczy atak, co zmuszało jego podwładnych do trwania na pozycjach, gdzie ginęli w beznadziejnych warunkach. Śmierć czekała ich albo od ognia nieprzyjaciela, albo w wyniku zamurowania w skalnych pieczarach przez nadciągających Amerykanów. O 10.20 nad Suribachi powiewała flaga Stanów Zjednoczonych. Tymczasem w innych częściach wyspy trwały równie zacięte walki. 19 lutego zdobyte zostało przez Amerykanów lotnisko nr 1. W centralnej części Iwo-Jimy Japończycy bronili się na niewielkich wzniesieniach, gdzie niedawno zbudowali bunkry. 29 lutego opanowane zostało lotnisko nr 2. 8 marca obrońcy decydują się na kontratak, lecz przynosi im on spore straty. Japończycy prowadzą łączność radiową z sąsiednią wyspą, zapowiadając walkę do ostatniego żołnierza. Dramatyczny komunikat przekazuje do Japonii gen. Kuribayashi, który pisze: „Tu umrę”. Japończycy pozostali w ojczyźnie emocjonują się niesamowitymi zmaganiami na Pacyfiku. Także wśród żołnierzy nastroje są fanatyczne. Przy jednym z żołnierzy znaleziono pamiętnik, w którym skreślił ostatnie słowa „Jestem szczęśliwy, że umieram w rocznicę bitwy mukdeńskiej”. Autor słów poległ w wieku 26 lat. Ten młody jeszcze człowiek trwał na stanowisku do samego końca, jak wielu jemu podobnych. 3 marca lotnisko nr 1 przyjęło pierwszy amerykański samolot. Dzięki wybudowaniu lotniska setki pilotów zostało ocalonych w późniejszym czasie. 16 marca, po serii krwawych potyczek o centralną część wyspy, Amerykanie ogłosili ją zdobytą. Mimo komunikatu, walki nie zostały zakończone, a radość wydawała się nieco przedwczesna. Wciąż broniła się bowiem północna część Iwo-Jimy. Co ciekawe, 26 marca Japończycy w sile ponad 200 ludzi wykonali szaleńczy kontratak na pozycje amerykańskie. 196 z nich poległo. Nie wiadomo natomiast, gdzie i kiedy zginęli gen. Kuribayashi i adm. Ichimaru. Być może również brali udział w tym samobójczym zrywie. Było to smutne podsumowanie wysiłku armii japońskiej. Jałowego wysiłku, bo wobec zaangażowania blisko 70 tys. żołnierzy amerykańskich Japończycy szans na zwycięstwo po prostu nie mieli.

Wyspa Siarczana była w rękach żołnierzy Stanów Zjednoczonych. Straty Amerykanów wyniosły 6821 zabitych i 18 070 rannych. Wróg utracił prawie całość sił garnizonu. Szacuje się śmierć 20 703 Japończyków. Zaledwie 1083 dostało się do amerykańskiej niewoli, a i to w większości przez przypadek, gdy nie udało się im przeprowadzić jakiegoś fanatycznego ataku i po prostu zostali zaskoczeni przez nieprzyjaciela. Oprócz tego zestrzelonych zostało 29 samolotów amerykańskich. Straty US. Army były spore, przewyższały dotychczasowe dane dotyczące podobnych operacji. Ale i zadanie nie było łatwe wobec niezwykłego znaczenia strategicznego Iwo-Jimy i fanatycznego oporu jednostek japońskich. Żołnierze kraju kwitnącej wiśni walczyli do końca, przy pełnym poświęceniu i zaangażowaniu, które od początku nie miało większego sensu, co wykazały wydarzenia późniejsze. Jako ciekawostkę należy podać fakt, iż kilku z żołnierzy japońskich nie zdecydowało się na przerwanie walki nawet po kapitulacji wyspy. Kryli się w lasach i byłych pojapońskich umocnieniach, a niektórzy z nich dopiero w 1951 roku zakończyli swoją krucjatę. Opowiedzmy jeszcze o zmaganiach floty amerykańskiej rozmieszczonej w rejonie Wyspy Siarczanej.

Wojna na morzu była mniej zacięta niż na lądzie, jednak i tutaj walki obfitowały w niecodzienne sytuacje i dramatyczne akcje. W składzie grupy atakującej Iwo-Jimę znalazło się 14 pancerników, 22 krążowniki i 117 niszczycieli. Obok nich desant wspomagały 22 lotniskowce. 16 lutego pancerniki „Arkansas”, „Idaho”, „Nevada”, „Tennessee” i „New York” oraz wspomagające je krążowniki „Chester”, „Pensacola”, „Salt Lake City”, „Tuscaloosa” i „Viskburg” ostrzeliwały wyspę. Każdemu z okrętów przydzielono obszar działania i rejon ostrzału. Celność, w wyniku kiepskiego rozpoznania lotniczego spowodowanego złą pogodą, była niewielka. Niski pułap chmur i mgła utrudniały mierzenie i zmniejszały efektywność przygotowania artyleryjskiego. 17 lutego Amerykanom poszło nieco lepiej, choć dzień ten przyniósł straty. O wschodzie słońca rozpoczęto akcję. Tym razem ogień osiągnął cele na wyspie. O 9.35 Japończycy odgryźli się nieco krążownikowi „Pensacola”, trafiając go sześciokrotnie i zabijając 17 ludzi. Naliczono 98 rannych. Jak pisaliśmy, tego dnia przeprowadzona została akcja płetwonurków. O 11.21 Amerykanie ponieśli kolejną stratę. Ostrzelany i uszkodzony został niszczyciel „Leutze”, co spowodowało śmierć 7 osób i rany 33. 19 lutego ostrzał prowadzono od świtu. 21 lutego, w dwa dni po rozpoczęciu operacji, obudzili się japońscy kamikaze. Podmuch „boskiego wiatru” poczuli przede wszystkim marynarze z lotniskowca „Saratoga”. Między 17.02 i 17.03 aż cztery myśliwce typu „Zero” uderzyły w okręt, czyniąc mniej lub bardziej znaczące uszkodzenia. O 18.46 bombowiec japoński dorzucił „Saratodze” jeszcze jeden ładunek. W wyniku ataków nieprzyjaciela zginęło 123 ludzi, 192 zostało rannych. Tego samego dnia zatonął lotniskowiec eskortowy „Bismarck Sea”, który trafiony został w prawą burtę japońską maszyną. Piloci-samobójcy uszkodzili jeszcze podobny do „Bismarck Sea” „Lunge Point” oraz transportowiec „Keokuk”. Pierwsze ataki budziły przerażenie w szeregach amerykańskich. A był to dopiero początek serii samobójczych zmagań Japończyków. W zasadzie ostatnia część kampanii na Pacyfiku to jeden wielki akt zbiorowego harakiri popełnionego przez naród japoński. Ogółem marynarka amerykańska nie poniosła wielkich strat podczas operacji przeciwko Iwo-Jimie. Nie popisała się też w czasie bitwy, co oznacza, iż bilans zysków i strat należy zapisać mniej więcej na zero. Wystrzelono aż 300 tys. pocisków o łącznej wadze 14 tys. ton, a mimo to efekty były mizerne. Celowniki korygowano teraz z myślą o bitwie o Okinawę.

Fotografia tytułowa: najważniejszy moment bitwy o Iwo Jimę nastąpił 23 lutego podczas drugiego wejścia na Suribachi i zatknięcia drugiej flagi. Moment wbijania w ziemię podstawy proporca został uwieczniony przez dziennikarza wojennego Joe Rosenthala. Wkrótce fotografia stała się jednym z symboli kampanii na Pacyfiku. Zdjęcie do dzisiaj uznawane jest za jeden z najważniejszych, a jednocześnie najlepiej rozpoznawanych obrazów z czasów II wojny światowej. Rosenthal otrzymał za nie Nagrodę Pulitzera. Harlon Block, Franklin Sousley i Michael Strank uwiecznieni na zdjęciu nie dożyli końca kampanii. Zginęli kilka dni później, jeszcze w czasie walk o Iwo Jimę. Ich trzej pozostali koledzy Rene Gagnon, Ira Hayes i John Bradley wrócili bezpiecznie do kraju. Źródło: Wikipedia/Joe Rosenthal, domena publiczna.