Wielu było śmiałków, który podejmowali się ucieczki z pilnie strzeżonego niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau. Niewielu ta sztuka się powiodła. Wyrwanie się z piekła było warte każdego ryzyka. A przecież złapanie oznaczało pewną śmierć w męczarniach. Niemiecka załoga obozu brylowała w wymyślnych torturach, przekraczając wszelkie granice bestialstwa. Kazimierz Piechowski i jego koledzy byli jednymi z tych, którzy zamiast strachu, upokorzeń i powolnego konania wybrali drogę do wolności. A zrobili to tak, że ich historia to gotowy scenariusz na znakomity film wojenny.
Piechowski trafia do Auschwitz
Kazimierz Piechowski pochodził z rodziny o kaszubskim rodowodzie, której szlacheckim gniazdem były Piechowice koło Kościerzyny. Przyszły uciekinier urodził się 3 października 1919 roku w Rajkowach. Był synem Franciszka i Marty, z domu Czaplewskiej. Kazimierz spędził całą swą młodość w Tczewie, gdzie wstąpił do polskiego harcerstwa. Ta niewinna z pozoru decyzja miała zaważyć na całym dalszym życiu Piechowskiego.
Wybuch II wojny światowej zastał Kazimierza w Tczewie. Dwudziestoletni harcerz z dnia na dzień stał się wrogiem III Rzeszy. Jako harcerz znalazł się w orbicie zainteresowań gestapo i niemieckich formacji paramilitarnych – Niemcy uznali bowiem polską organizację młodzieżową za przestępczą. Schwytanych harcerzy czekało w najlepszym razie wieloletnie więzienie. Najczęściej jednak śmierć. Kazimierz ukrywał się więc na terenie Tczewa, korzystając z gościnności znajomych.
Po kampanii wrześniowej próbował przedostać się na Węgry, skąd spodziewał się ruszyć do Francji. Szlak ten obrało wielu polskich żołnierzy, uciekając przed niewolą lub śmiercią z rąk Niemców lub Sowietów. Razem z kolegą z harcerstwa, Alkiem Kiprowskim, z plecakami ruszyli na południe, by przekroczyć granicę Generalnej Guberni w pobliżu Cisnej w Bieszczadach. Szlak ten znajdował się w owym czasie pod pilnym nadzorem Gestapo. Niemiecka policja polityczna świetnie orientowała się, że przez południową granicę przemykało się wówczas tysiące młodych ludzi. Dlatego wszystkie drogi znajdowały się pod baczną obserwacją. Dwaj młodzi chłopcy szybko rzucili się w oczy konfidentom. Po aresztowaniu czekało ich brutalne przesłuchanie w placówce Gestapo w Baligrodzie, a potem niemal roczna tułaczka po więzieniach. Niemcy przesłuchiwali i torturowali młodych Polaków w kolejnych aresztach śledczych, w tym w cieszącym się złą sławą więzieniu na Montelupich w Krakowie. Wreszcie odesłali Piechowskiego do formującego się dopiero kompleksu obozowego w Auschwitz. W późniejszym czasie obóz stał się miejscem masowej kaźni.
Piechowski przybył do Oświęcimia w drugim transporcie 20 czerwca 1940 roku. Na ramieniu wytatuowano mu numer obozowy 918. Początkowo Kazik – tak nazywało go otoczenie – otrzymał przydział do pracy przy zwłokach. Już wtedy w Auschwitz Niemcy zabijali więźniów, choć nie na skalę masową. Piechowski ładował trupy, pracował także przy ciężkich pracach fizycznych. Obóz koncentracyjny KL Auschwitz dopiero powstawał. Piechowski budował go własnymi rękoma. Rozwijał drut, równał plac apelowy, budował drogi, baraki i krematoria. Kilka razy był od krok o śmierci. Pierwszy raz, kiedy za kradzież zupy z kotła kapo Johann Siegruth powiesił go za związane łańcuchem do tyłu ręce na haku wbitym w słup podpierający dach baraku. Ta wyrafinowana tortura uszkodziła mu ręce. Nie nadawały się do pracy. To zaś w obozie mogło oznaczać śmierć.
Wobec fatalnych warunków sanitarnych, braku odpowiedniej ilości pożywienia i wyniszczającej pracy więźniowie nie byli w stanie przetrzymać trudów życia w obozie. Kazik także zdawał sobie sprawę, że nie będzie miał siły, by dalej pracować. Mimo iż jeszcze niedawno był silnym, wysportowanym mężczyzną, dla którego aktywność fizyczna stanowiła chleb powszedni. Można powiedzieć, że uśmiechnęło się do niego szczęście, bo w pewnym momencie został odesłany do magazynu zaopatrzeniowego, gdzie warunki pracy były nieco lepsze. Nie zmieniło to jednak zasadniczego planu Kazika – chciał się wydostać z obozu. Rozpoczął zatem planowanie.
Plan ucieczki
W latach 1940-1942 nie brakowało śmiałków, którzy decydowali się na ucieczkę ze stworzonego przez Niemców piekła. Złapanych przy próbie wydostania się z obozu esesmani zabijali, co dla wielu więźniów było szansą na skrócenie agonii. Wielu z nich celowo rzucało się na druty ogradzające obóz. Samobójstwo było bowiem przerażającą formą wyrwania się z obozu.
Ci, którym powiodła się ucieczka, nie mogli być spokojni. Niemcy dokonywali zemsty na najbliższych uciekiniera, a jedno z obozowych praw stanowiło, że w przypadku udanej ucieczki śmierć ponosiło 10 innych współwięźniów będących członkami tego samego komanda lub bloku obozowego. Skazywano ich na śmierć głodową w podziemiach bloku nr 11. W konsekwencji więźniowie Auschwitz musieli rozważyć dylemat moralny – czy warto narażać kolegów na okrutne męki – taka była cena podjęcia próby odzyskania wolności.
Z podobnymi rozterkami mierzył się również Kazimierz Piechowski, gdy w 1942 roku zaprzyjaźniony Ukrainiec pracujący w warsztacie samochodowym Eugeniusz Bendera zaproponował mu wspólną ucieczkę. Bendera dowiedział się bowiem, że w najbliższym czasie zostanie przez Niemców zabity. Był załamany. Musiał uciekać, ale do tego potrzebował pomocy. Piechowski na początku odmówił, lecz Gienek nie odpuszczał. Nacierał na Kazika przez trzy dni. Pewność śmierci zrodziła w nim desperacką wolę przetrwania. Chciał jeszcze raz zobaczyć syna, jedenastoletniego Rysia.
Plan rodził się w bólach. Gienek chciał zamordować oficera SS i zabrać mu mundur. Piechowski odrzucił tę koncepcję, choć idea zdobycia munduru wydawała się mu słuszna. Gdyby zabili SS-mana, zapewne zginęłyby dziesiątki więźniów. Kazimierz szukał zatem dostępu do mundurów, lecz nie w kwaterach oficerów SS, a w magazynach.
Dawny budynek Polskiego Monopolu Tytoniowego został przerobiony przez Niemców na ogromny magazyn, zaopatrujący jednostki SS od Wrocławia po Dniepropietrowsk. Więźniom z komanda Piechowskiego wolno było przebywać tylko na parterze, gdzie dowozili towary. Pewnego dnia niemiecki kierownik parteru, Zücker, wysłał Kazika na drugie piętro po puste kartony. Krótki spacer doprowadził go do magazynu z odzieżą. Odtąd przy każdej okazji wpadał na drugie piętro Drzwi do magazynu zwykle były zamknięte. Lecz pewnego dnia po naciśnięciu klamki niespodziewanie ustąpiły. Kazik trafił na oficera SS, który pobił go, lecz wyprawa ostatecznie się opłaciła. Polak dostrzegł kątem oka, że na półkach leżały czapki, mundury, hełmy SS, buty, broń i skrzynki z granatami. Wszystko za drzwiami z prostym do sforsowania zamkiem.
Kazimierz podzielił się swoim odkryciem z Gienkiem. Zaczęli się zastanawiać nad możliwością wykorzystania samochodów esesmanów, do których Ukrainiec miał dostęp. Pozostawał problem niemieckiego odwetu. Bendera i Piechowski wymyślili, że sformują fikcyjne 4-osobowe komando. Trudno było odmówić ich rozumowaniu logiki – skoro komando miało liczyć 4 osoby, to w przypadku ucieczki wszystkich jego członków nikt nie powinien ucierpieć. W konsekwencji o planie ucieczki poinformowali księdza Józefa Lemparta oraz Stanisława Jastera. Obaj zgodzili się na próbę przedostania poza ogrodzenie.
Ukrainiec remontował właśnie auto należące do komendanta obozu, Rudolfa Hössa, co chwilowo dawało mu nadzieję na odroczenie wyroku. Jednocześnie Bendera przygotowywał auto do ewentualnej ucieczki. Gromadził benzynę. Garaży nie pilnował nikt. Ukrainiec dorobił klucz do kabrioletu marki Steyr 220. Termin ucieczki narzucał się sam. Piątkowe popołudnie. SS kończyło służbę o godzinie 12 i udawało się do położonych w pobliżu obozu domów. Cały budynek HWL pozostawał bez obstawy. Trzeba było sforsować jedynie drzwi i kłódki. Przez kilka tygodni pracy Kazimierz zdołał dokładnie poznać wszystkie zakamarki HWL. Najlepszą drogą do wejścia wydał mu się bunkier węglowy. Łączył się on bezpośrednio z kotłownią, która z kolei sąsiadowała z najniższą kondygnacją magazynów. Klapa środkowego włazu bunkra zabezpieczona była zwykłą śrubą. Wystarczyło wcześniej ją wykręcić, aby podnieść ją od zewnątrz, dostać się do środka, a stamtąd do kotłowni. Drzwi między nią a magazynami były zamknięte, ale to można było załatwić przy pomocy łomu, który załatwił Gienek.
Po latach Piechowski wspominał na antenie radiowej Trójki: „Przyszła do mnie taka myśl: możesz wygrać ucieczkę, ale tylko opierając się na głupocie Niemców. Zagrałem na tym, że Niemcy mieli się ponad wszystkich i uznali, że głupi więźniowie nic nie mogą wymyślić. Że chcą tylko znaleźć ziemniaka, żeby się najeść. Dlatego postanowiłem uciekać głównym wejściem, przez bramę 'Arbeit Macht Frei'”. Miał sporo racji, Niemcy z pewnością nie spodziewali się, że ktoś będzie tak zuchwały, by uciec im w kradzionym mundurze i samochodzie.
Ucieczka
Nastał wreszcie dzień, na który czekali. Był 20 czerwca 1942 roku. Aby dostać się do garażu, w którym czekało przygotowane przez Benderę auto, komando musiało przejść kontrolę niemieckich wartowników. Dzięki odrobinie szczęścia nie zostali odpowiednio zweryfikowani i mogli wsiąść do samochodu. Niemcy zaniedbali obowiązki i nie potwierdzili zeznań uciekinierów w książce komand. Po drodze więźniowie włamali się do magazynu, z którego wykradli mundury oraz broń i amunicję. Do tego momentu wszystko układało się świetnie.
Gdy zapakowali się do samochodu, ruszyli w kierunku jednego z punktów wartowniczych. Po drodze mijali niemieckich żołnierzy, którzy pozdrawiali ich charakterystycznym nazistowskim gestem. Już to wskazywało na sukces przebrania. Nikt nie rozpoznał w esesmanach zbiegających więźniów. Trzeba przyznać, że Piechowski i spółka mieli przy tym sporo szczęścia. Nie tylko udało się im dotrzeć bez przeszkód do garażu, ale i przejechać do punktu kontrolnego. Dopiero tutaj zaczęły się kłopoty. Mimo iż samochód zbliżył się do szlabanu, żaden z wartowników nie reagował. Uciekinierzy byli bliscy spanikowania, nawet jeśli wiedzieli, że ich spisek nie został jeszcze odkryty. Kazik wykazał się w tej chwili dużą pomysłowością, animuszem, a przede wszystkim zimną krwią. Wysunął ramię, na którym znajdowało się oficerskie odznaczenie i w języku niemieckim wykrzyczał do wartowników: „Co wy, śpicie? Otwierać szlaban, bo ja was obudzę!”. Wystarczyło. Wartownik natychmiast podniósł zaporę, a więźniowie jak gdyby nigdy nic wyjechali przez bramę Auschwitz, ruszając ku wolności.
Wolność, a jednak niewola
Podróż nie przebiegała tak, jak to sobie zaplanowali. Po drodze zepsuło się im auto, a Józef Lempart zachorował. W pewnym momencie uciekinierzy musieli się rozdzielić. Kazik ruszył w okolice Kielc. Następnie wstąpił do Armii Krajowej, w której działał do końca wojny. Po zakończeniu konfliktu został ujawniony przed Sowietami. Nowe komunistyczne władze w bezlitosny sposób rozprawiały się z byłymi członkami Polskiego Podziemia. Piechowski został skazany na wieloletnie więzienie. Przesiedział aż siedem lat, które mocno odbiły się na jego zdrowiu. Później pracował, względnie nie niepokojony przez komunistów. Dopiero po 1989 roku mógł swobodnie opowiedzieć swoją niezwykłą historię.
A ta w 1942 roku odbiła się szerokim echem nie tylko na terenie Auschwitz, ale i w Niemczech. Po szybkim śledztwie władze zdecydowały się ukarać winnych niedopatrzenia. Za ucieczkę więźniów obwiniano cześć załogi. Kapo Kurt Pachala został nawet skazany na śmierć głodową. Wyrok wykonano w 1943 roku. W praktyce to nie on ponosił odpowiedzialność za ucieczkę Piechowskiego i spółki. Stał się jednak kozłem ofiarnym całej akcji. Ktoś musiał ponieść surową karę za tak rażące niedopatrzenie.
Warto także dodać, co stało się z kolegami Kazika. Ksiądz Lempart przeżył okupację, ale w 1947 roku zginął w wypadku. Bendera osiedlił się w Warszawie i zmarł w latach osiemdziesiątych. Najbardziej tragicznie potoczyły się losy Staszka Jastera. Ten pracował dla Armii Krajowej, służąc między innymi w oddziałach likwidacyjnych „Osa-Kosa”. W 1943 roku został prawdopodobnie zlikwidowany przez Polskie Podziemie, w wyniku oskarżenia o denuncjację kolegów. W jego obronie po latach stanął Piechowski oraz historyk Daria Czarnecka. Warto przytoczyć opowieść Kazika: „Zabili go koledzy. Para akowców rozdała zamówione w drukarni zaproszenia o swoim ślubie, zawiadamiając o terminie i miejscu. Dowiedziało się o tym warszawskie gestapo. Nim msza się skończyła, obsadzono cały kościół. Niemcy przewieźli wszystkich na Szucha, przesiali i okazało się, że wśród zatrzymanych było kilkudziesięciu akowców. Kto jest temu winien? Staszek Jaster – dostał zaproszenie, ale nie był na mszy. W książce Cichy front, w rozdziale 'Zdrajca’, napisano, że Staszek został skaptowany przez Politische Abteilung już w obozie. To oni mieli zorganizować naszą ucieczkę, by Staszek wkręcił się gdzie potrzeba i zdawał meldunki. Tymczasem wiadomo, że następnego dnia po ucieczce Niemcy wzięli z domu rodziców Staszka, zawieźli do obozu koncentracyjnego Auschwitz i zamordowali. Jak mam uwierzyć w to, że w nagrodę za rzekomą współpracę zabili mu rodziców? Mało tego: mimo zamordowania mu rodziców Staszek miał okazję wykazania się jako szpicel i zdradził akowców w kościele. Czy normalny człowiek może w coś takiego uwierzyć? Walczę od dwudziestu lat. Mam polskie i niemieckie dokumenty niezbicie świadczące o niewinności Staszka. Dostarczyłem je historykowi z Uniwersytetu Warszawskiego, który pisał, że Pilecki wysłał do Londynu raport przez Staszka Jastera. Twierdził, że do końca nie wiadomo, czy był konfidentem. Zapytałem, czy może wskazać w archiwum Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej jeden dokument potwierdzający, że Staszek zginął, bo był zdrajcą. Odparł, że nic takiego nie ma. We własnych archiwach również nic takiego nie miał. Powiedziałem, że jest tchórzem, żeby przyznać, że Staszek jest niewinny. Często w nocy śni mi się kolega, wzorowy patriota, prawa ręka Pileckiego i woła: 'Kazik, to przecież nieprawda!’. Jaster bezsprzecznie był bohaterem!” (cytat za: rozmowa z Maciejem Foksem, miesięcznik „Pamięć.pl”, numer 6/2012). Niewątpliwie Jaster jest postacią tragiczną, a okoliczności jego śmierci do dzisiaj nie zostały wyjaśnione.
Historyczne dziedzictwo
Kilkadziesiąt lat po zakończeniu II wojny światowej Piechowski stał się bohaterem szeregu filmów dokumentalnych. Jego historią interesowali się nie tylko rodzimi twórcy, ale i zagraniczne telewizje, a brytyjska piosenka polskiego pochodzenia Kate Carr poświęciła mu nawet piosenkę zatytułowaną „Kommander’s Car”.
Piechowski wspominał po latach ucieczkę jako jeden z etapów wędrówki. W reżyserowanym przez Tomasz Pawłowskiego dokumencie „Uciekinier” opowiadał: „Przez całe swoje życie ciągle uciekałem. Podczas wojny uciekałem przed Niemcami. W Auschwitz kilka razy uciekłem przed śmiercią. Po wojnie uciekałem przed czerwonymi. Teraz uciekam w świat, żeby nie stetryczeć”. Film powstał z inicjatywy polskiego historyka, starszego kustosza Muzeum Auschwitz-Birkenau Adama Cyry.
Życie ciężko doświadczyło Piechowskiego. Przez wiele lat odmawiano mu statusu bohatera, był prześladowany i zapomniany przez potomnych. Dopiero w wolnej Polsce odzyskał należne mu miejsce, a w 2006 roku został Honorowym Obywatelem Tczewa. Pamięć o zapomnianych przywrócili przede wszystkim historycy, wspominając brawurę Polaka i towarzyszących mu kolegów. O nich także warto pamiętać. Cała misja, w której Piechowski grał rolę pierwszoplanową, nie powiodłaby się bez wsparcia otoczenia. Każdy z nich zasłużył na najwyższy szacunek, bo choć Niemcy próbowali ich zastraszyć, poniżyć i wyniszczyć, więźniowie nie dali się złamać i w spektakularny sposób zamanifestowali pragnienie wolności.
Autorzy tekstu pragną serdecznie podziękować Panu Piotrowi Supińskiemu za pomoc i uwagi przy redakcji materiału. Przy opisie wspomnień Kazimierza Piechowskiego wykorzystano jego relację zawartą w filmie „Uciekinier”.
Fotografia tytułowa za: Wikipedia, domena publiczna.
Krzysztof Goluch, Mateusz Łabuz