Czescy lotnicy – czego możemy zazdrościć naszym sąsiadom?

Kiedy kilka lat temu obejrzałem film Jana Sveraka „Ciemnoniebieski świat”, oniemiałem z  zachwytu i z zazdrości. Jak to? Czesi mogli nakręcić tak świetny film o swoich pilotach walczących w bitwie o Anglię, a my nie możemy? Pamiętam, jaka rozgorzała dyskusja na ten temat z ministrem Glińskim na Festiwalu NNW w Gdyni. I jak wiele osób odwoływało się do filmu Sveraka, wskazując go jako wzór.

W końcu niemal jednocześnie kręcono dwie polskie produkcje o dywizjonie 303. Powiedzmy sobie od razu szczerze – średnie. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że oba scenariusze nie były zbyt dobre, czegoś w nich brakowało. Czesi mieli ułatwione zadanie, choć przecież wciąż nie takie znowu łatwe. Mieli do dyspozycji znakomitą książkę Antonina Liska „Jak zwyciężyć śmierć”, która stanowiła bazę dla filmu. I oto po jej przeczytaniu oniemiałem po raz drugi. Okazało się bowiem, że scenariusz filmowy znacznie różni się od książki. I, jak to zwykle bywa, literatura jest po prostu lepsza.

Autor, będąc pilotem czeskiego dywizjonu 312, po mistrzowsku opisał emocje towarzyszące pilotom nie tylko w każdym locie, ale i w życiu codziennym. Żyli z dnia na dzień. Intensywnie. Jakby każdy dzień był ostatnim dniem ich życia. Nie mogli planować sobie przyszłości, bo i po co? Przecież codziennie ktoś odchodził z ich grona. Więc po prostu czekali, kiedy przyjdzie ich kolej. Każdego dnia, siedząc w barze spostrzegali, że któregoś z nich brakuje. Po prostu dzisiaj nie przyszedł. Pewnie więc poszedł do innego baru, to nic, że na tamtym świecie.

Wypijali więc za kolegów kolejkę i patrzyli po sobie, zadając pytanie, którego być może lepiej było nie wypowiadać głośno. Kto jutro nie pojawi się w barze? Tak po prostu zniknie. Śmierć spowszedniała. Nie była poza tym czymś realnym, dotykalnym. Lotnicy nie uczestniczyli przecież w pogrzebach. Zwykle otrzymywali lakoniczną wiadomość: „zaginął w akcji”. Tylko czasem widzieli śmierć przez mgnienie oka. Jak Bor, który widzi zderzenie samolotu swojego dowódcy, Drhy z niemieckim samolotem. I wtedy zobaczy, że w pozbawionej osłony kabinie, zmiecionej siłą zderzenia, siedzi Drha ze ściętą głową, a jego ręce nadal zaciśnięte są na spustach kaemów, które nadal strzelają. Ten obraz będzie go prześladował długo.

Autor kapitalnie przekazuje nam emocje, które towarzyszą pilotom żyjącym codziennie na krawędzi życia i śmierci. Jak chociażby te  targające Kopecnym w  jego  najbardziej  dramatycznym  locie .

Najpierw pojawia się strach:

Samolot bez ciągu silnika był jak kamień, szybko więc tracił wysokość. Nagle żołądek podszedł mu do gardła, zapierając dech. Przeraziła go głębia, do której chciał się rzucić. Odbijając się nogami, rzucił się tyłem w przestrzeń, która przed chwilą zdejmowała go taką grozą.

Kurczowo przyciskał ramiona do boków, szukając rękojeści bezpiecznika spadochronu. Kiedy tylko poczuł jego chłód w dłoni, nabrał nieco pewności siebie. Już nie był bezwolną zabawką w nieskończonej przestrzeni, mając w ręce coś, co dawało mu nadzieję.

„Dwadzieścia jeden… Dwadzieścia dwa… Dwadzieścia trzy…”

Potem euforia:

Niecierpliwie szarpnął rękojeść. Za głową mu klasnęło, potem zaszumiało. Poczuł mocne szarpnięcie, zabolało go w ramionach i w kroku. Wydało mu się nagle, że spadanie naraz ustało. Odchylił głowę, otwierając oczy, bowiem do tej chwili zaciskał mocno powieki.

Chyba nie widział nigdy niczego piękniejszego. W głębokim błękicie nieboskłonu rozpostarła się olbrzymia biała kopuła podświetlana słońcem. To rozświetlone płótno wydało mu się teraz skrzydłem anioła stróża. Wziął głęboki wdech.

Dalej zwątpienie:

Naraz ze wszystkich stron otoczyły go wierzchołki fal. Wpadł w nie w końcu, stając się ich jeńcem. Poczuł, jakby zwalił się na niego cały wielki ocean. Nagle zniknęło światło. Wciąż spadał w głębinę. Zaczął nerwowo bić rękoma, ale nie mógł zatrzymać spadania. Serce zabiło mu na alarm. Jego członki sztywniały od lodowatej wody i od świadomości niebezpieczeństwa. Ruchy miał spowolnione oporem wody, a nasiąknięta wodą odzież ciążyła mu. „Może coś złego stało się z kamizelką ratunkową?”, przyszło mu na myśl. „Może nie jest napompowana?” Ale nie, była w porządku, czuł jej miękki ucisk pod brodą.

Znów rozpoczął walkę o przetrwanie.

I znów euforia:

Naraz jego ręka machnęła w wolnej przestrzeni bez oporu wody. Rozwarły się zimne ramiona wody, ustąpił kurczowy ucisk w piersiach. Schwycił skwapliwie w płuca porządną dawkę wilgotnego morskiego powietrza.

Zrobiło mu się lekko, beztrosko, jak kiedyś, za chłopięcych lat, kiedy w swym kraju kładł się na miedzy z twarzą ku niebu i marzył. Ale w tej chwili nie marzył. Jego świadomość została sparaliżowana, choć coś przecież do niego docierało – łomotanie serca. Nasłuchiwał, jak szybko biło i dzwoniło, wołając: „Uratowany! Żyję! Ja żyję! Jestem uratowany!”.

I  w końcu nadchodzi rozpacz:

Nagle jedna straszliwa myśl przebiegła mu przez głowę. Dosięgła go jak błysk światła, przeszywając na wskroś. Serce stanęło mu na chwilę. „Nie wiedzą o mnie! Nie przekazał im przecież wiadomości!” Nie mógł jej przecież podać, bo miał rozstrzelane radio. Nie nadał „mayday”, wołania o namierzenie. W ferworze walki zapomniał o tym.

Z wolna przewrócił się w dinghy twarzą w dół, przyciskając ją z rozpaczą do gumowej burty. Poczuł jej chłód. Całe ciało miał zesztywniałe. Fale opryskiwały mu płowe włosy.

Po chwili podniósł głowę, rozglądając się. Niczego poza nim i poza bezmiarem wód wokół niego nie było… Nawet cichego lotu ptaka, który dałby mu jakąś nadzieję. Był sam, zupełnie sam pośród bezmiaru wody. „Nie znajdą cię, nikt o tobie nie wie!”, mówiła pustka dookoła niego.

Co za karuzela emocji! Lisek genialnie potrafi je przekazać czytelnikowi. Piloci, żyjący na co dzień z taką adrenaliną, już nie potrafią wrócić do normalnego życia. Nawet wtedy, gdy są z bliską sobie osobą, ich myśli wędrują ku kolegom walczącym właśnie w tej chwili w powietrzu lub własnym emocjom towarzyszącym im w ostatnim locie. Tak naprawdę to czują się dobrze wyłącznie we własnym towarzystwie. Wśród tych, którzy mogą ich zrozumieć, bo są tacy sami jak oni. Więc żyją od lotu do lotu, który staje się jak narkotyk. I gdy nagle dostają urlop, bo wylatali już wystarczającą liczbę godzin, to nie wiedzą, co z tym wolnym czasem zrobić.

Książka Liska to nie tylko opowieść o codziennej walce na pograniczu życia i śmierci. To opowieść o wspaniałej przyjaźni i o miłości, która potrafi wyrwać ze szponów śmierci. I do tego ten filozoficzny dystans – tak charakterystyczny dla czeskiej literatury – do życia i śmierci! „Wszak nie umarli cali. Jak mogli umrzeć, jeśli dalej żyją w naszych umysłach?”.

Wydawca wspomnień  Antonina Liska pt. „Jak zwyciężyć śmierć”, Andrzej Ryba

 

Wydanie omawianej w tym materiale książki zostało dofinansowane przez Ministerstwo Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu.

Fotografia tytułowa: myśliwce Spitfire z 312 Dywizjonu Czechosłowackiego. Źródło: Wikimedia/M.A.Liskutin, CC0.