Alfred Wirski – młodzież lwowska w Armii Czerwonej

W tych dniach powołano do Armii Czerwonej ok. 200 000 kresowej młodzieży polskiej. Czy mogli oni się po prostu nie stawić na wezwanie? Oczywiście że mogli. Ale wtedy musieli się liczyć z tym, że ich rodziny zostaną wywiezione na Syberię w najlepszym razie, a być może jako element niepewny od razu zasilą bezdenny „Archipelag Gułag”. Alfred Wirski miał ojca żyjącego nieopodal Lwowa. Za żadne skarby świata nie chciał go narazić na wizytę NKWD w jego mieszkaniu.

Alfred Wirski otworzył oczy. Zdziwił się, że leżał na stole. Rozejrzał się po pokoju, który wynajmował we Lwowie. Nieopodal zobaczył kilku swoich przyjaciół, podobnie jak on śpiących w różnych dziwnych pozach. Tak naprawdę to nie pamiętał jak skończyło się wczorajsze pijaństwo. Pamiętał tylko  że odwiedzili sporo lwowskich lokali, w których nie wylewali wódki za kołnierz. Właśnie dotarło do niego, że dzisiaj musi się zgłosić do Armii Czerwonej. Wczoraj świętował z przyjaciółmi ostatni jego „cywilny” dzień we Lwowie. Nadal nie mógł w to uwierzyć, że musi zostać „krasnoarmijcem”.

Przypomniał sobie ten mglisty poranek 1 września 1940 roku, gdy w okolicach Wałów Hetmańskich zobaczył plakaty wzywające do stawienia się w Armii Czerwonej 3 lwowskich roczników: 19, 20 i 21-latków. Mimo że miał właśnie 21 lat, myślał, że jego to nie dotyczy. Przecież tak naprawdę nie był lwowiakiem, tylko krakusem, który tymczasowo przebywał we Lwowie. Poza tym był na rynku pracy elementem deficytowym: kierowców było bowiem jak na lekarstwo, więc wiedział, że fabryka w której pracował będzie go reklamować od wojska .Nie przejął się więc specjalnie powołaniem na komisję poborową.

Nie docenił jednak olbrzymich potrzeb Armii Czerwonej. Tam kierowcy też byli bardzo poszukiwani. Gdy zakomunikowano mu, że jako kierowca trafia do jednostek artylerii, myślał że to jakiś żart.

W tych dniach powołano do Armii Czerwonej ok. 200 000 kresowej młodzieży polskiej.

Czy mogli oni się po prostu nie stawić na wezwanie? Oczywiście że mogli. Ale wtedy musieli się liczyć z tym, że ich rodziny zostaną wywiezione na Syberię w najlepszym razie, a być może jako element niepewny od razu zasilą bezdenny „Archipelag Gułag”. Alfred Wirski miał ojca żyjącego nieopodal Lwowa. Za żadne skarby świata nie chciał go narazić na wizytę NKWD w jego mieszkaniu.

Do jednostki trafił właściwie w ostatniej chwili. Wirski tak wspomina swój pierwszy dzień w Armii Czerwonej:

Około siódmej, kiedy wszystkie grupy zakończyły mycie, uformowano nas w kolumny czwórkowe i przeszliśmy przez miasto do Domu Kolejarza, gdzie miały się odbyć zajęcia, ćwiczenia i występy. Pokonaliśmy parę metrów, gdy prowadzący nas porucznik zakrzyknął:

– Śpiewamy, chłopcy!

Zaintonował słynną „Katiuszę”. Współbrzmiało z nim nieśmiało nie więcej niż tuzin głosów. Reszta, ponad dwustu ludzi, zachowała grobowe milczenie. Porucznik nie mógł zrozumieć, dlaczego wszyscy nie chcą śpiewać. Czyż nie idziemy do wojska, gdzie dadzą nam jedzenie i przyodziewek i nie będziemy musieli harować jak konie na kawałek chleba? Nikt nie usiłował mu tego tłumaczyć. Dotarliśmy już do ulicy Akademickiej, gdzie wokoło na chodnikach stały tłumy ludzi o posępnych twarzach. Maszerowaliśmy w milczeniu. Nagle Julek zaczął nucić starą polską piosenkę wojskową „Jak to na wojence ładnie”. Przy piątym wersie dwieście luda ryczało już jej refren. Obok mnie maszerował młody Ukrainiec, zawodzący „kiedy ułan z konia spadnie” (jedną z linijek tekstu) z taką werwą, że nabrzmiały mu żyły na szyi. Posłałem mu przyjazny uśmiech. Nie przerywając śpiewu, puścił do mnie oko, odpowiedział uśmiechem i ryczał jeszcze głośniej. Ludzie na chodnikach uśmiechali się przez łzy. Kiedy staruszka na rogu Akademickiej i Legionów pobłogosławiła nas znakiem krzyża, ktoś z kolumny krzyknął do niej:

– Nie płaczcie, matko! Niedługo wrócimy!

Większość z nich jednak nigdy już do Lwowa nie wróciła.

Wirski znalazł się w oddziale artylerii, w którym było około setki Lwowiaków. Udało mu się pozyskać zaufanie Ormianina, którego ochronił przed surową karą. Ten od tej pory go nie opuszczał, został swoistym „bodyguardem” Wirskiego. Gdy wybuchła wojna hitlerowsko-sowiecka, rola Wirskiego nie ograniczała się do roli kierowcy. Był często posyłany, podobnie jak inni Polacy z jego oddziału, na niemickie tyły, przeprowadzając rozpoznanie. To, że wracał z tych wypraw, w dużym stopniu zawdzięczał Ormianinowi Aramowi, który zawsze zgłaszał się na ochotnika, aby wziąć udział w tych zwiadach i być blisko Wirskiego.

Jedną z pierwszych ich wspólnych wypraw na niemieckie tyły Wirski tak wspomina:

Naszą jedyną nadzieją było pozbycie się strażników. Ale jak to zrobić bez wywołania zamieszania? Zapytałem Arama o zdanie. W odpowiedzi przyłożył palec do ust i bez słowa poczołgał się do przodu. Odczekawszy piętnaście minut, miałem już zamiar zacząć pełzać za nim, kiedy nagle pod bokiem usłyszałem szelest trawy i wynurzył się ciemny cień Arama. – Możemy iść dalej – mruknął i podetknął mi pod nos jakiś ciemny przedmiot. – To dla ciebie – wyszeptał. – Przecież tak bardzo nienawidzisz Niemców. Przekładając rewolwer do lewej ręki, położyłem prawą dłoń na ciemnej rzeczy, którą trzymał. Była okrągła, ciepła i mokra. Nie mogłem pojąć, co to było. I wtedy poczułem, że się trzęsę. Pomiędzy palcami wyraźnie wyczułem ludzkie włosy. Zemdliło mnie – to była ludzka głowa, równo odcięta przy szyi. Nadal płynęła z niej gorąca krew. Dopiero teraz dostrzegłem w ciemności parę szeroko otwartych oczu, patrzących tępo w dal. Oszołomiony, cisnąłem ten horror w trawę.

Wirski często walczy na pierwszej linii frontu w wojnie, w której walczyć nie chciał, podobnie jak wszyscy jego koledzy ze Lwowa. Bo to przecież nie była wojna o Polskę, a wojna dwóch totalitarnych systemów. Jego tragedią było to, że został wcielony do armii jednego z tych systemów. Jedną z najbardziej wstrząsających scen jego wspomnień, o której sam Wirski powie, że trudno będzie mu o niej zapomnieć jest następująca:

Jakieś trzydzieści kilometrów przed Taganrogiem byłem świadkiem sceny, której łatwo nie zapomnę. Przed nami szalał bój. Aby opóźnić nasz napór, Niemcy pozostawili za sobą pewną liczbę niewielkich grup, które, mimo iż skazane, walczyły jednak do końca. Sierow i ja leżeliśmy na stanowisku obserwacyjnym na pagórku. Pod nami widać było niewielką wioskę ogarniętą płomieniami. Bój przeniósł się właśnie poza nią. Rozkaz przez radio nakazał artylerii przerwać ogień i przesunąć się do przodu. Załadowawszy na motocykl radiostację i lornetę nożycową, jechaliśmy powoli przed siebie, aż dotarliśmy do wioski. Tuż obok, na wzgórku, widzieliśmy cztery chałupy, które lada moment miały zawalić się w płomieniach. Żołnierze, wskakując do ogarniętych pożarem domostw, wynosili kobiety, starców i dzieci – wiele już martwych, innych okropnie poparzonych. Sierow wyskoczył z wózka, aby zobaczyć, w czym mógłby pomóc. Wrócił z wyrazem wściekłości na twarzy i z zaciśniętymi zębami. Oto, czego się dowiedział: słysząc odgłosy nadciągającej Armii Czerwonej, niektórzy z chłopów nie mogli się powstrzymać przed okazaniem radości. Niemiecki kapitan z oddziału, który tam stacjonował, natychmiast nakazał wszystkim mieszkańcom opuszczenie domów. Niemcy bagnetami zagnali ich do czterech chałup, zabili drzwi i okna, po czym podpalili chaty. Sierow i ja staliśmy tam, przeklinając jedyną armię na świecie zdolną do takiej zbrodni, gdy podjechały dwa samochody. Otworzyły się drzwi i z pojazdu wysiadł wysoki mężczyzna o surowych rysach. Był w stopniu generała kawalerii. Przywoławszy Sierowa, zapytał, co tu się wydarzyło. Podczas gdy przypatrywałem się tłumaczącemu Sierowowi i potakującemu generałowi, moją uwagę zwróciła kolumna około trzystu Niemców, eskortowana na tyły przez jakąś dwudziestkę czerwonoarmistów. Gdy kolumna zbliżyła się do nas, generał krzyknął coś do prowadzącego ją młodego porucznika. Zatrzymując swoich ludzi, porucznik podbiegł do generała i wyprężył się sztywno. Generał wydał mu rozkaz, który ten przekazał jeńcom przez jednego z nich, mówiącego po rosyjsku. Niemcy uformowali podwójny szereg, ustawiając się twarzami do drogi i chałup, z których wciąż jeszcze wyciągano ciała. Poczułem, że zaraz stanie się coś strasznego. Przez tłumacza porucznik naświetlił Niemcom naturę zbrodni, popełnionej na bezbronnych cywilach przez nich lub ich towarzyszy. W powietrzu uniosło się widmo śmierci. W jakiej formie? Tego nikt nie wiedział. I wtedy porucznik wykrzyczał komendę. Niemcy zaczęli ściągać spodnie.

– Siadać! – wrzasnął

Temperatura wynosiła dwadzieścia na minusie. Ani jeden z Niemców nie zawahał się przed wykonaniem rozkazu. Wszyscy zapadli się w śniegu nagimi tyłkami. Sierow odwrócił się do mnie z pobladłą twarzą.

– Za pół godziny wszyscy będą trupami – wyszeptał. Generał przyglądał się siedzącym na śniegu jeńcom. Następnie wyciągnął paczkę papierosów i poczęstował nimi człowieka, który stał obok Zawołał nawet Sierowa i wręczył mu resztę paczki. Potem sam zapalił jednego, zerknął na zegarek i zwrócił się do porucznika:

– Poruczniku – powiedział – jeśli którykolwiek z tych ludzi będzie żywy po pół godzinie, macie go zastrzelić. Potem wracajcie do swojego oddziału.

Ten fragment obrazuje najpełniej okrucieństwo dwóch stron tych systemów totalitarnych.

Alfredowi Wirskiemu nie raz i nie dwa zaglądała śmierć w oczy. Któregoś dnia, jadąc pociągiem, dowiaduje się, że został podpisany układ Majski-Sikorski i ze wszyscy służący w Armii Czerwonej mogą zgłosić się do polskiego wojska. Nagle życie dla Wirskiego nabrało sensu. Zwraca się oficjalnie do swojego dowódcy o oddelegowanie go do wojska polskiego. I tu nagle zderza się ze ścianą. „Oczywiście macie prawo, rozpatrzymy w odpowiednim czasie, ale wiecie, rozumiecie, mamy teraz ważniejsze sprawy na głowie niż rozpatrywanie waszego podania”. Dzieje Wirskiego potwierdzają dobitnie, że Rosjanie wcale nie chcieli dotrzymywać układu przez siebie podpisanego i robili niesamowite trudności z odejściem polskich żołnierzy do polskiej tworzącej się armii Andersa. Wirski pisze podania raz za razem i do swojego dowództwa, i z pominięciem tego dowództwa do władz wyższych. Nigdy nie otrzymuje na nie odpowiedzi. W końcu zrozumiał, że w sposób legalny nigdy się nie wyrwie się z Armii Czerwonej. Zaopatrzony w podwójne dokumenty, postanawia zdezerterować z Armii Czerwonej. Wie, że ryzykuje głową, jak go złapią.

W międzyczasie zostaje ranny w nogi. Trafia do szpitala. Tam leczy się pacjentów hurtowo jednym sposobem: poprzez ucinanie zranionych kończyn. Gdy zakomunikowano mu „taśmowy werdykt”, ostatkiem sił postanawia do tego nie dopuścić. Wyjmuje pistolet i grozi nim lekarzom, którzy mieli mu właśnie obciąć obie nogi. Widząc jego determinację, zgadzają się lekarze nie amputować mu nóg. Jak się okazało, wyzdrowiał bez konieczności  tego typu operacji. Na dworcach kolejowych rozwieszane już są plakaty z jego podobizną. Jest poszukiwanym dezerterem.

Jego epopeja w końcu kończy się, gdy dociera do armii Andersa. Pierwszego dnia spotyka tam swojego znajomego, z jednego podwórka z Krakowa. Wzdryga się jeszcze na widok NKWD, ale kolega informuje go że tutaj, wśród polskiej armii może już czuć się bezpiecznie.

Wspomnienia Wirskiego przywracają pamięć lwowskiej młodzieży, która wcielona do Armii Czerwonej w 1940 roku, w swojej zdecydowanej większości zginęła. Tylko nielicznym z nich udało się dotrzeć do naszej armii i wyjść z Andersem na Zachód.

Wydawca wspomnień  Alfreda Wirskiego, Andrzej Ryba

Wydanie omawianej w tym materiale książki zostało dofinansowane przez Ministerstwo Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu.