Rok premiery – 1969
Czas trwania – 224 minut
Reżyseria – Tadeusz Chmielewski
Scenariusz – Tadeusz Chmielewski
Zdjęcia – Jerzy Stawicki
Muzyka – Jerzy Matuszkiewicz
Tematyka – zabawna fikcyjna historia dotyczącą przyczyn wybuchu i przebiegu II wojny światowej.
Polskie filmy dzielą się na dwie kategorie – albo mamy do czynienia z patetyczną produkcją, która ma dotrzeć do zakamarków naszej martyrologicznej historii, albo z produktem nastawionym na rozśmieszenie widza. Taki podział wprowadzić możemy, jeśli chodzi o filmy militarne. Być może są to sztucznie wyodrębnione grupy, jednakże odnoszę wrażenie, że polskie kino historyczne najczęściej sprowadzane jest do wzniosłych scen, z których po prostu wieje nudą. Są jednak filmy, które pamięta się latami, a to ze względu na oryginalność, inne podejście do tematu. Wśród nich na szczególne miejsce zasługuje sztandarowe dzieło Tadeusza Chmielewskiego, które na stałe zagościło na ekranach polskich telewizorów. Po czterdziestu latach od premiery „Jak rozpętałem II wojnę światową” to film, który nadal cieszy się ogromną popularnością. Inna sprawa, że historia Franka Dolasa do znudzenia powtarzana jest przez… polskie stacje telewizyjne. Zaraz, zaraz, czy ja napisałem „do znudzenia”? Zmieni się po edycji tekstu, bo Dolas i spółka znudzić się nie mogą.
„Tum, tum, tu, tum, tum” – i, proszę Państwa, szeregowiec Franek Dolas na scenie. Któż z nas nie zna jednego z najbardziej rozpoznawanych motywów muzycznych z filmów? Kto nie pamięta charakterystycznej ścieżki dźwiękowej, która wszystkim widzom przywodzi na myśl fajtłapowatego wojaka, na widok którego uśmiechają się największe ponuraki? Fabuła filmu nie jest może powalająca – ot, prosta historia, którą ktoś jednak musiał mocno przemyśleć, a to ze względu na ilość absurdu. Momentami jest ona na tyle abstrakcyjna, że już sam ten fakt przywołuje na wargi uśmiech. Mimo wszystko całość klei się ze sobą, choć w zamyśle twórców film podzielono na trzy odrębne części. W każdej z nich, wraz z Frankiem Dolasem, odwiedzamy inne części świata. Historia bierze swój początek w przeddzień wybuchu wojny, gdy główny bohater wraca po mocno zakrapianej imprezie i niechcący wystrzeliwuje do Niemców. Incydent ten ma rzekomo doprowadzić do wybuchu II wojny światowej, a biedny Franek czyni siebie głównym winowajcą konfliktu. Nagle znajdujemy się w centrum wydarzeń i rozpoczynamy szaleńczą podróż, w której towarzyszymy Dolasowi. Ten ma niesamowity dar do pakowania się w najróżniejsze kłopoty, jednak zawsze wychodzi cało z opresji. Wystarczy wspomnieć, iż w czasie swej podróży po świecie wyląduje on Bałkanach, później trafi do Legii Cudzoziemskiej i w szereg innych miejsc, często wyjątkowo dziwnych. Nie ma tu miejsca na dramatyczne wydarzenia wojenne, twórcy nie zdecydowali się na przedstawienie konfliktu takim, jakim był naprawdę. Historia Franka Dolasa jest zupełnie inna niż te, które serwują nam reżyserowie na co dzień. W zamian za to mamy totalny odlot. Cytując znanego mi miejscowego krytyka: „Nie wiem, co brał scenarzysta, ale też bym to chciał dostać”. Ja też nie wiem i, przyznaję szczerze, wolę nie wiedzieć…
Scenariusz i reżyserię mieliśmy, o muzyce wspomnieliśmy (to nie tylko charakterystyczny motyw przewodni, ale i kawał dobrej ścieżki dźwiękowej), pora na kolejne aspekty techniczne. Zaskakiwać mogą bardzo miłe dla oka zdjęcia. Otoczenie, w którym widzimy Dolasa, jest zrealizowane starannie, nawet jeśli ekipa filmowa nie dysponowała porażającym budżetem. Za zdjęcia odpowiadał Jerzy Sawicki i, nie ma co mówić, odwalił kawał dobrej roboty. Film został zrealizowany w końcówce lat sześćdziesiątych i oczywiście powstał jako dzieło czarno-białe. W 2000 roku całości dodane zostały kolory i dzisiaj przygody Franka Dolasa mogą nas bawić w znacznie przyjemniejszym dla oka formacie graficznym. Jest to z pewnością rozwiązanie korzystne, które znalazło zastosowanie także w przypadku innych sztandarowych dzieł polskiej kinematografii, w tym kultowych „Samych swoich”.
Na koniec zostawiłem sobie kreacje aktorskie. Cokolwiek by o nich nie powiedzieć, będzie przeżytkiem, bowiem od dziesiątek lat wszyscy rozpływają się wręcz w zachwytach nad zdolnościami aktorskimi ekipy zaangażowanej do „Jak rozpętałem II wojnę światową”. W pierwszej kolejności na rangę odtwórcy roli genialnej zasługuje oczywiście Marian Kociniak. Co więcej, przypadło mu w udziale nie tylko odtworzenie roli Dolasa, ale i zaprezentowanie swoich nieprzeciętnych zdolności, którymi wykazuje się za każdym razem, gdy na ekranie pojawiał się „jego bohater”. Autentyczność, talent komediowy, spontaniczność i niezwykła umiejętność przybierania różnych póz mogą stanowić dzisiaj wzór do naśladowania dla młodego pokolenia aktorów. Idąc dalej wzdłuż listy z obsadą filmową, docieramy do nazwiska Emila Karewicza, który tym razem został gestapowcem. Jak zwykle, przypadła mu w udziale rola powiązana z historią, jak zwykle znakomicie wywiązał się z postawionego przed nim zadania. Fachowiec w stu procentach, któremu w niczym nie ustępują Kazimierz Rudzki jako flegmatyczny Brytyjczyk, czy Wacław Kowalski jako członek Legii Cudzoziemskiej. Niemal wszyscy byli genialni, przekonywujący i zabawni, ale nikt nie mógł przebić słów, które najbardziej zapadły mi w pamięć: „Rany julek, ale nawarzyłem bigosu”.
Warto czasem, w ramach odstresowania, sięgnąć po coś lekkiego i przyjemnego, choć niekoniecznie rozwijającego pod względem merytorycznym czy historycznym. Komedia ma w założeniu trzymanie się z dala od powagi. Od filmu z Marianem Kociniakiem w roli głównej nikt nie oczekiwał sztucznego zadęcia i z pewnością oczekiwać nie będzie. „Jak rozpętałem II wojnę światową” ma przede wszystkim bawić i ten cel realizuje w stu procentach. Nie jest to dzieło wybitne, nie ma wyznaczać nowych kanonów, ma po prostu zapewnić rozrywkę na długie godziny. Tych może jest aż nazbyt, co zmusza widza do dzielenia sobie seansu na kilka części, zgodnie z założeniami twórców. Niezapomniana rola Kociniaka, kultowa wręcz muzyka z genialnym motywem przewodnim i lekka, przystępna i odprężająca historia szeregowca Dolasa tworzą klimat niepowtarzalny i jedyny w swoim rodzaju, pokazując, że warto czasem „wrzucić na luz” i niekoniecznie decydować się na drogę patosu.
Ocena: