„Mała Norymberga” – recenzja książki

Rok wydania – 2020

Autor – Agnieszka Dobkiewicz

Wydawnictwo – Znak Horyzont

Liczba stron – 336

Tematyka – książka jest właściwie reportażem na temat niemieckich zbroni popełnionych w Gross-Rosen – autorka, w oryginalnej formie, prezentuje wyniki wieloletnich badań archiwalnych, rzucając więcej światła na specyfikę terroru.

Po latach od zakończenia II wojny światowej mamy już wyrobioną pewną świadomość i wrażliwość, gdy idzie o opracowania poświęcone tragedii obozów koncentracyjnych. Oczywiście, w polskiej historiografii dominują książki związane z Auschwitz-Birkenau. Nie może to dziwić, zważywszy na ogrom popełnionych tam zbrodni i pewną mroczną popularność tego miejsca (swoją drogą, warto tutaj wspomnieć niedawny reportaż Marcina Kąckiego na temat Oświęcimia – całkiem nieźle oddaje to fenomen historyczny tego miejsca). Gross-Rosen od wielu lat znajdowało się na uboczu. Dlaczego? Trudno powiedzieć. Może przesądziła o tym lokalizacja na terenach ówczesnej Rzeszy. Może kwalifikacja obozu jako zależnego od Sachsenhausen. Na Gross-Rosen trzeba patrzyć nie tylko przez pryzmat Rogoźnicy, ale i dziesiątek podobozów, które podlegały macierzystej filii. Każdy z nich mógłby się stać tematem osobnej rozprawy i źródłem historii o niewyobrażalnym cierpieniu więźniów. Z zadowoleniem i zainteresowaniem przyjąłem zatem książkę „Mała Norymberga”, w której Agnieszka Dobkiewicz postanowiła rozliczyć katów z Gross-Rosen.

Robi to w dość oryginalnej formie – na wpół reportażu, na wpół książki popularnonaukowej. Momentami ma to swoje zalety, gdzie idzie o jakość czytana. Dobkiewicz, jak na dziennikarkę przystało, potrafi pisać, ma solidny warsztat i, dzieląc się wspomnieniami (czy to oryginalnymi, czy też odtwarzanymi na podstawie akt), umiejętnie prezentuje świat przeszłości. Jest jedno małe „ale”. Narracja jest bowiem trudna do opanowania. Rozumiem, że niektórym odbiorcom może się to kłócić z określeniem „solidny warsztat”. Żebyśmy się źle nie zrozumieli – Dobkiewicz potrafi pisać, ale w tym konkretnym wypadku przesadziła z formą, przez co umknęło jej meritum. O ile ona sama zapewne doskonale się orientuje w temacie, dla laika takiego jak ja „Mała Norymberga” była trudna do przebrnięcia, bo po kilkudziesięciu stronach wszystko zaczęło mi się mieszać. Autorka łączy bowiem tak wiele wątków – personalnych, organizacyjnych, historie prześladowców, więźniów, sędziów, wszystko – że połapanie się w tym określiłbym majstersztykiem poznawczym. W tym miejscu największy minus.

Plusy są natomiast oczywiste i dostrzegalne na pierwszy rzut oka. Dobkiewicz przekopała obozowe i świdnickie (miejskie) archiwa, dokopując się do rzeczy, które dawno zostały zapomniane (a wśród społeczności lokalnej nieco wyparte z pamięci). Oto dowiadujemy się o dziesiątkach powojennych procesów (tak, na ziemiach polskich prowadzono je powszechnie) dotyczących bezlitosnych zbrodni w niemieckich obozach koncentracyjnych. Z wypowiedzi autorki wynika, iż wiele dokumentów trzeba było odcyfrować i właściwie na nowo przetłumaczyć, w wielu pojawiły się trudne do rozczytania błędy, przeinaczenia. Kto pracował nad tego typu dokumentami, ten wie, jaka to żmudna praca. Dobkiewicz wykonała w tym względzie kawał dobrej roboty. Przypomniała, iż w archiwach drzemie ogromny potencjał do odkrywania tego, co często przez lata umykało historykom. Pokazanie mechanizmów psychologicznych rządzących nazistowską wierchuszką być może nie jest niczym nowym, ale tak dobitne ukazanie banalności zła i degeneracji na pozór normalnych ludzi zawsze szokuje. Niektóre z niezwykle plastycznych obrazów są wręcz odrażające, nawet jeśli zdążyliśmy się już trochę zahartować i uodpornić na emocje związane z ludzkim cierpieniem. Historie obozów koncentracyjnych nie pozwalają jednak na obojętność.

W efekcie „Mała Norymberga” to książka pouczająca, wstrząsająca i pod wieloma względami ciekawa. Ciekawa, choć momentami nie do końca spójna i składna. Nie chcę pisać o tym, że autorka nie miała pomysłu na książkę, bo przecież pomysł miała i zrealizowała go bardzo dobrze. Najwyraźniej jednak nieco przesadziła i przekombinowała, nie porządkując zdobytych przez siebie informacji tak, by były powszechnie czytelne i zrozumiałe. Nie odbiera to jednak książce wartości merytorycznej. Wciąż jest to pokaźna baza danych na temat Gross-Rosen, co już samo w sobie stanowi o sile opracowania (zważywszy na unikatowość tematu).

Ocena: