Jak gen. Stanisław Maczek został strzelcem Legii Cudzoziemskiej

Kiedy w czerwcu 1940 r. Francja skapitulowała przed Niemcami, to walczący we Francji żołnierze polscy kierowali się do Wielkiej Brytanii – w celu kontynuowania walki przeciwko okupantom. Dostanie się na Wyspy Brytyjskie nie było jednak łatwe, zwłaszcza dla wyższych rangą oficerów. Nierzadko musieli oni przedostawać się do Anglii okrężną drogą oraz przybierać zupełnie nowe tożsamości. Jednym z nich był gen. Stanisław Maczek, który aby trafić do Wielkiej Brytanii musiał zmienić się w zwykłego strzelca Legii Cudzoziemskiej oraz przemierzyć spory kawałek francuskich posiadłości w Afryce. Tak wspominał o tym po latach w książce „Od podwody do czołga”:

„Marsylia nabrała specjalnego kolorytu. Masa zwolnionych z wojska francuskiego żołnierzy, masa uciekinierów z północy, niebywałe przepełnienie. Wszystko to zapełnia bulwary i aleje, wygrzewa się na słońcu przed różnymi lokalami, zgęszcza tłok w ‘kafejkach’ i ‘bistro’. Coraz więcej Polaków; z 1 dywizji generała Ducha, z drugiej gen. Prugara-Ketlinga, z różnych ośrodków i w ostatniej fali napływających żołnierzy z tej części 10 brygady kawalerii pancernej, która była w eszelonie walczącym. Elegancją ubrań, nie wiem skąd zdobywanych, postawą, sylwetką żołnierską, której nie mogły przykryć nowe odzienia, odcinają się od mrowia innych narodowości. Wszyscy opętani jedną ideą wydostania się z Francji na dalszą wojaczkę i nowe przygody.

Ale Francja nie okupowana jest już pod stałą, choć na pozór niewidoczną kontrolą niemiecką. Z pozostałych władz polskich, konsulatów etc. płyną ostrzeżenia, by się nie afiszować, nie występować gromadnie – maskować. Koledzy nie witają się przy spotkaniu w lokalach publicznych, udają, że się nie znają. Doprowadza to do wielu przekomicznych scen. Jak ta, gdy w towarzystwie któregoś z oficerów zjawiam się pewnego dnia wśród rozstawionych stolików przed największą kawiarnią w Marsylii, a zatłoczoną dobrą setką tak udających, że się nie znają, mych żołnierzy. Jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej pryska na mój widok czar sprzysiężenia i kamuflażu. Cała kawiarnia staje na baczność jak jeden mąż. Nie potrzeba było gromkiego ‘czołem panie generale’, by wszystko stało się jasne.

Marsylia na zdjęciu z lat 1930-1939. Widok na Fort Saint Yean i Katedrę Najświętszej Marii Panny (NAC/Koncern Ilustrowany Kurier Codzienny).

Powoli jednak, jeden po drugim znikali z terenu Marsylii i Tuluzy moi chłopcy i żołnierze z 1 dywizji grenadierów gen. Ducha, i z ośrodków innych dywizji, przez Hiszpanię do Portugalii, a stamtąd dalej do W. Brytanii. Tylko ze mną był kłopot. Grzecznie, ale stanowczo, mimo tego, że już nauczyłem się, jak się nazywam w paszporcie i miałem wizę docelową do Brazylii i tranzytową przez Hiszpanię, i pożyczone pieniądze na przejazdy od Belga, b. konsula w Gdyni, odprawiono mnie w prefekturze z niczym, każąc zgłosić się znowu za kilka dni. I tak tydzień po tygodniu.

Zaniepokojony tym, udałem się do znajomego majora francuskiego, z oddziału II sztabu korpusu w Marsylii, którego poznałem jeszcze w okresie, gdy w rejonie Orange-Bollène podlegaliśmy administracyjnie temu korpusowi. Ten mi wyświetlił sytuację. Otóż w prefekturze są już anioły stróże – Niemcy, którzy kontrolują ruch z Francji. Dostatecznie jestem znany w Marsylii, by fałszywe nazwisko w paszporcie mogło mnie ukryć. Nic mi nie grozi, jak na razie, ale wizy wyjazdowej mi nie dadzą. Jeśli jednak nie zależy mi na pewnych niewygodach etc., to on sposobem ‘dwójkarzy’ może mnie urządzić i przerzucić transportem zdemobilizowanych Arabów z armii francuskiej do Algierii. Tam okno na świat naprawdę jest otwarte i bez przeszkód pojadę, gdzie zamierzam. Tak znalazłem się po kilku dniach na forcie St. Jean, depôt Legii Cudzoziemskiej, z kartką załadowania na statek na moje nazwisko, lecz szarży wojskowej zredukowanej do st. strzelca. Dokument głosił: ‘liberé’, zwolniony z Legii Cudzoziemskiej, wraca do domu do Casablanki w Maroko via Oran w Algierii. […]

Jak to przyjemnie, po tylu kłopotach i denerwujących przejściach siedzieć w eleganckim wagonie jadalnym i studiować kartę z wyszukanymi potrawami i winami. Niestety, przyjemność nie trwa długo. Na granicy Algierii i Maroka wchodzi kontrola żandarmerii francuskiej, badając dokumenty i wizy. Okazuje się, że z Algierii do Maroka obowiązują normalne wizy, o czym nikt mnie nie uprzedził. Pokazuję swą kartę. Ma się rozumieć nie wystarcza.

Autobus kursujący przez pustynię w Algierii na zdjęciu z 1931 roku (NAC/Koncern Ilustrowany Kurier Codzienny).

Wysadzony z pociągu o północy, w duszną afrykańską noc, na stacji granicznej, stoję w kilometrowym ogonku po wizy, które udzielają władze graniczne. Po godzinie wolnego posuwania się, orientuję się, że stoję w niewłaściwym ogonku, bo dla oficerów, a ja jestem przecież na karcie tylko starszym strzelcem. Dołączam do jeszcze dłuższego ogonka dla szeregowych. A gdy dochodzę do okienka, kartką swą wywołuję wybuch furii podoficera kontrolującego. ‘Czy nie umiesz czytać?’ I wskazuje mi na napis nad okienkiem. Na szczęście napis ten dotyczy nie samej istoty udzielania wiz, ale czasu, w którym mają się zgłaszać po nie urlopnicy i zdemobilizowani, mianowicie dopiero od 10 rano. Równie podniesionym głosem odpowiadam, że nie jestem ani urlopnikiem ani zdemobilizowanym, tylko ‘liberé’ z Legionu Cudzoziemskiego, wracam do domu i nic mnie więcej nie obchodzi. Z jakimś soczystym słowem, którego nie ogarnia moja znajomość języka francuskiego, stempluje podoficer moją kartkę i oto ostatnia przeszkoda przeskoczona.

W Casablance odnajduję rodzinę, o której miałem wiadomość już w Mendès, że tam się z dziećmi kieruje. […] Kilka dobrych tygodni starań i mozołów, zanim udało się nam dostać miejsce na małym przybrzeżnym stateczku, wożącym normalnie piasek, by zaryzykować przeskok oceanem do Lizbony. Za miejsce na dnie statku, na materacach z trawy morskiej, kupionych u Arabów, bez kuchni czy łazienki, mieliśmy zapłacić od osoby podwójną cenę biletu pierwszej klasy luksusowego statku do niedawna kursującego na tej linii. Dojechaliśmy do Lizbony z żołądkami przewróconymi, bo cały czas w burzy morskiej, rzucającej statkiem jak łupiną.

Oddział Legii Cudzoziemskiej w miejscowości Sidi Bu-l-Abbas w Algierii w 1933 roku (NAC/Koncern Ilustrowany Kurier Codzienny).

I po to, by jeszcze na statku być internowanym przez władze portugalskie i skierowanym do fortu Nr 10. Ale przez Anglików jadących naszym statkiem, których internowanie nie tyczyło, nawiązałem kontakt z polską ambasadą. Po dwóch godzinach niepewności przyjaciel mój z wojny 1920 r. płk dypl. Mally, attaché militaire polski w Lizbonie, wydostał nas jeszcze ze statku, zanim z internowanymi Hiszpanami i Czechami nie odesłano nas na fort. Dzięki jego opiece i interwencji, po kilku dniach odpoczynku w luksusie nie objętego wojną i nie zaciemnionego ślicznego miasta, znalazło się dla nas miejsce w samolocie, odlatującym do Bristolu w W. Brytanii.

W jasny, pogodny dzień wrześniowy, łukiem cały czas ponad Oceanem Atlantyckim, by uniknąć myśliwców niemieckich, po sześciu i pół godzinach lotu, wylądowaliśmy w W. Brytanii w Bristolu. Był dzień 21 września 1940 r.”

 Bibliografia: S. Maczek, „Od podwody do czołga”.

Fotografia tytułowa: gen. Stanisław Maczek na zdjęciu z 1944 roku. Źródło: Wikimedia/CAW, domena publiczna.

Marek Korczyk