Niezależnie od tego, co sądzili Niemcy – to nie był zwykły rajd na wybrzeża Normandii, jak dwa lata wcześniej krwawa wyprawa na Dieppe – to była inwazja. Wiedzieli o tym jedynie żołnierze, którym kazano walczyć na plażach Francji. Oni bez wahania powiedzieliby, że to właśnie Normandia stała się celem ataku wojsk sprzymierzonych; że to tutaj rozegrają się najcięższe boje o wolną Europę – pozbawioną Hitlera i nazizmu. Miał to być początek końca III Rzeszy zaplanowany już w Teheranie.
Materiał na podstawie kultowej książki C. Ryana „Najdłuższy dzień”.
W drodze na plaże Normandii
Najpierw jednak alianci musieli przeprawić się przez Kanał La Manche. Ruszyły więc amfibie, statki i małe barki desantowe. Wszystko wspierane ogniem potężnych dział. Śmiercionośna siła miała zmieść z powierzchni ziemi niemieckie umocnienia. W sumie około 5000 statków – największa flota, jaką kiedykolwiek zgromadzono.
Warunki jakie panowały na pokładach znacznej części okrętów nich były fatalne. Woda zalewała LCT – specjalne barki do przewozu żołnierzy desantujących na plażach – a choroba morska trawiła lwią cześć żołnierzy nienawykłych do operacji desantowych. Wielu z nich nie mogło doczekać się walki – w końcu będą na suchym lądzie. Płynęli na pięć plaż, oznaczonych kryptonimami: Utah, Omaha, Juno, Gold i Sword. Na dwóch pierwszych lądowali Amerykanie, na pozostałych Brytyjczycy i Kanadyjczycy. Każda nacja miała swoją prywatną wojnę – Kanadyjczycy płynęli mścić się za Dieppe, Brytyjczycy – za Dunkierkę, Francuzi – za okupację ojczyzny. Decyzję o rozpoczęciu operacji „Overlord” początkowo przekładano, ale w końcu gen. Dwight David Eisenhower, głównodowodzący inwazją i późniejszy dwukrotny prezydent Stanów Zjednoczonych, wybrał inwazję zamiast oczekiwania na polepszenie warunków atmosferycznych. Aura była fatalna, jednak według meteorologów istniała szansa na jej nieznaczną poprawę. Takie prognozy sprawiły, iż decyzja mogła być tylko jedna – „Płyńmy”.
I popłynęli. Możemy tylko domyślać się, co czuli wówczas żołnierze sił alianckich. Niektórzy czytali książki, inni grali w kości, aby odciągnąć od siebie poczucie strachu i zagubienia. Cornelius Ryan opisuje jednego z nich, pogodzonego najwyraźniej ze śmiercią, który wygrał w kości ponad 2000 dolarów i uznał, że nie są mu one potrzebne – przepuścił je od razu w kolejnej grze. Inny oddawał długi. Jeszcze inni, a było ich wielu, pisali listy, „tak na wszelki wypadek”. Niektórzy żegnali się z kolegami, to mogła być ich ostatnia bitwa. Niektórzy, aby dodać sobie odwagi, żartowali. Prawie wszyscy byli przerażeni wizją bliskich walk i spotkania z wrogiem. Ktoś czyścił karabin. Dowódcy mobilizowali swoich żołnierzy, dodającymi otuchy okrzykami (nierzadko nie przebierając w słowach).
Podpułkownik John O’Neill i jego oddziały lądowali w pierwszym rzucie na Omaha i na Utah. W swoim przemówieniu dowódca powiedział na koniec: „Czy rozewrze się piekło, czy nastąpi przypływ, wyrwijcie te przeklęte przeszkody”. Po chwili z boku, ktoś powiedział: „Ten skur… chyba też się boi”. Chwilę potem wsiedli już na barki desantowe i wyruszyli na plaże. W tym samym czasie po stronie niemieckiej major Werner Pluskat obserwował Kanał La Manche. Postanowił spojrzeć raz jeszcze przez swoją lornetkę. Widok, jaki ukazał się jego oczom, był niesamowity – kilka tysięcy statków kierowało się wprost na Normandię. Zaskoczenie i podziw dla tak wielkiej siły były większe od strachu. W niedługim czasie na Pluskata spadną dziesiątki pocisków, lecz on przeżyje. Dowództwo Wehrmachtu nie mogło się połapać, czy to faktyczna inwazja. Zdawkowe opowieści ludzi widzących amerykańskich spadochroniarzy, sygnały o lądowaniu nie tylko ludzi, ale i kukieł, oraz obawa przed przyjęciem do siebie faktu o rozpoczęciu długo wyczekiwanego ataku aliantów spowodowały, że w zasadzie ani niemieckie dowództwo frontu zachodniego, ani Armia B nie były dobrze poinformowane o rzeczywistych wydarzeniach oraz napływie wojsk wroga. Fakt ten potwierdzały decyzje głównodowodzącego na tym froncie Gerda von Rundstedta, który uważał, że są to tylko akcje sabotażowe francuskiego ruchu oporu. Sporą zasługę w zmyleniu przeciwnika miały wcześniejsze operacje alianckiego wywiadu, który przekonywał Niemców, iż desant nastąpi w Pas de Calais. W kwaterach nie było części głównych niemieckich dowódców, gdyż wyjechali na Kriegspiell – grę wojenną dotyczącą planowanego odparcia… alianckiej inwazji. Tym samym nie było ludzi, którzy mogli podjąć ważne decyzje w pierwszych minutach walk.
„Overlord” w powietrzu
5 czerwca 1944 roku. Noc. Z alianckich lotnisk wyruszają samoloty ze spadochroniarzami na pokładach. Rozpoczęła się inwazja na Francję. Spadochroniarze mieli wykonać bardzo niebezpieczne zadanie, jakim była dywersja na tyłach wroga. Zrzutki miały na celu oznaczenie terenu oraz zdobycie kilku kluczowych punktów, które mogły zadecydować o wyniku działań na plażach, gdy wojska inwazyjne wylądują na brzegach Francji. Mosty, koleje, kluczowe budynki – te cele stały się podstawą planu działań spadochroniarzy. 82. i 101. dywizja powietrzno-desantowa lądowały w mroku czerwcowej nocy.
Jasnym jest, że bez odpowiedniego przygotowania oddziały specjalne nie mogły wyruszyć. Obozy treningowe dla żołnierzy oraz symulowane ćwiczenia miały na celu nauczenie młodych spadochroniarzy opanowania i, co najważniejsze, obycia ze sprzętem, który mógł być zarówno wrogiem, jak i przyjacielem na terytorium wroga. W nocy z 5 na 6 czerwca pierwszymi atakującymi byli spadochroniarze dwóch alianckich dywizji, jednak nie należy zapominać o wkładzie francuskiego ruchu oporu, który zręcznie ostrzegł brytyjskie i amerykańskie dowództwo o niebezpieczeństwach czyhających na lądujących aliantów i o rozmieszczeniu jednostek niemieckich. Dokładne rozplanowanie terenu i zapoznanie się z mapami Wału Atlantyckiego było na wagę złota. Lądowanie w ciemnościach, pod ostrzałem wroga, było jednak nadzwyczaj trudne. Podczas desantu oddziały alianckie uległy znacznemu rozproszeniu. Ze względu na warunki pogodowe, straty i rozrzut, dowódcy mieli niemały problem z odszukaniem żołnierzy i zgrupowaniem ich zanim alianci uderzą na wybrzeże. A mieli do wykonania kluczowe zadania.
O 0.20 rozpoczęły się trzy bardzo ważne akcje przygotowawcze, z których dwie dotyczyły zdobycia mostów, a trzecia oznakowania stref zrzutów na zachód od rzeki Orne. Strefy te podzielono na trzy części leżące w bezpośredniej bliskości wiosek: Varaville, Ranville, Touffréville. Zrzut nad tymi strefami miał się rozpocząć już o godzinie 0.50. Czynnikiem zdecydowanie sprzyjającym aliantom było zaskoczenie, które potęgowane było tym, iż zrzucano kukły wzmagające chaos wśród obrońców. Niemcy uważali, że alianci w ten sposób pozorują atak. Tymczasem była to przemyślana taktyka sztabu Eisenhowera, mająca na celu zdezorientowanie przeciwnika i utwierdzenie go w przekonaniu, że inwazji nie ma. Walka na mostach trwała mniej niż piętnaście minut i po tych krótkotrwałych zmaganiach przejścia rzeczne należały już do aliantów. Gorzej było z trzecią częścią zadania. Odpowiednie oznakowanie terenu dawało większe szanse na zmniejszenie rozrzutu żołnierzy z dywizji powietrznodesantowych. Wielu spadochroniarzy lądowało o kilka kilometrów od miejsca, w którym planowali się znaleźć. Chociażby rejony Ranville i Touffréville nie zostały odpowiednio przygotowane do lądowania. Żołnierze, którzy mieli tego dokonać spadali albo zbyt daleko od stref zrzutów, albo znoszeni przez wiatr szybowali na wschód. Z dziesięciu ludzi, tylko czterem udało się wylądować w bezpośredniej bliskości Touffréville.
W małym miasteczku w Normandii, Ste. Mére-Eglise, zapanował niewyobrażalny chaos. Żołnierze spadali z nieba i wdawali się w pojedynki z zaskoczonymi Niemcami. Tej samej nocy w Ste. Mére wybuchł pożar – płonęła willa jednego z mieszkańców i burmistrz miasta zbierał wszystkich zdolnych do gaszenia pożaru. Mimo godziny policyjnej ludzie wylegli na ulice i ze strachem obserwowali walkę człowieka z żywiołem i człowieka z człowiekiem, jaka rozgrywała się tuż przed ich oczyma. Fakt pożaru wyciągnął z łóżek również Niemców, więc ci, którzy nie spali, mieli pilnować mieszkańców Ste. Mére podczas gaszenia pożaru. Błędnie zrzuceni alianccy spadochroniarze lądowali na podwórkach Ste. Mére i najczęściej kończyli swoją walkę rozstrzeliwani przez żołnierzy niemieckich, których zadanie było znacznie ułatwione przez szalejący żywioł. Pożar oświetlał teren, a Niemcy strzelali do wszystkiego, co leciało z nieba, z karabinów maszynowych.
Jeden ze spadochroniarzy wylądował na grządce z grochem madame Levrault – kierowniczki szkoły. Żołnierz należał do 505. pułku 82. powietrznodesantowej i nazywał się Robert Murphy. Madame przerażona pobiegła do księdza, a ten powiadomił burmistrza miasteczka – Renaud. W efekcie burzliwych dyskusji spadochroniarz został „przechowany”, uzyskał schronienie przed Niemcami. Miał szczęście. Bitwa o Ste. Mére była w rzeczywistości drobną potyczką, w miasteczku i w jego okolicach wylądowało około 30 żołnierzy, ale ze względu na ogół okoliczności stała się jednym z symboli desantu. Sam fakt obecności aliantów spowodował ogromne zamieszanie i przerażenie Niemców uważających desant aliancki za planowaną inwazję. W Ste. Mére większość z lądujących zginęła, często nie w walce, ale podczas lądowania. Niektórzy spadochroniarze wieszali się na drzewach i nie zdążali odciąć spadochronu oraz sprzętu blokującego ruchy i ograniczającego ich swobodę. Niektórym udało się uciec, a niektórzy kończyli szczególnie tragicznie pod ogniem niemieckich karabinów maszyniwych. Burmistrz Renaud wspominał, jak zobaczył młodego żołnierza wiszącego na drzewie, w którego kilku Niemców wpakowało swoje magazynki. Podziurawiony spadochroniarz nie zdążył uciec zanim nadbiegli żołnierze wroga. Inny z aliantów, szeregowiec Steele, wisiał na wieży kościoła, którego dzwon nieprzerwanie bił w Ste. Mére podczas pożaru. Udawał nieżywego, aby tym samym uchronić własne życie. Po zakończonej walce Niemcy zdjęli go z wieży i wzięli do niewoli. Po kilkudziesięciu latach zmagania w Ste. Mére tej czerwcowej nocy urosły do miana legendy.
Brytyjczycy mieli opanować lewe skrzydło inwazji, Amerykanie – prawe. Przypadły im więc w udziale rejony rzeki Douve i Merderet. Niemieccy saperzy idealnie przygotowali te miejsca na odparcie inwazji. Zatopili ogromny teren, tworząc jednocześnie tylko kilka mocno obsadzonych mostów. Kapelan 101. dywizji znalazł się w położeniu praktycznie bez wyjścia – wylądował w wodzie. Tylko szczęściu, a może Opatrzności, zawdzięczać mógł uratowanie skóry. Udało mu się odciąć sprzęt, czym z pewnością uratował sobie życie, i spłynąć w rejony płytsze. Francis Sampson, zwany ojcem Samem, stracił jednak swoje przybory do odprawiania mszy. Leżąc w strumieniu jakieś 100 jardów od miejsca, w którym spadł, zaczął gorączkowo poszukiwać zagubionego worka. Wrócił na miejsce lądowania i tam dopiero po kilku próbach nurkowania uchwycił swój worek. Dalsze losy ojca Sama są jeszcze bardziej burzliwe. Jego historię opisuje Ryan. Pomagał on w szpitalu, skąd wyprowadzili go dwaj młodzi Niemcy. Chcieli go rozstrzelać, lecz, paradoksalnie, życie uratował mu wróg! Starszy stopniem oficer, który zauważył zamieszanie, krzyknął coś ostro do młodzików i uwolnił kapelana. Po chwili pokazał mu krzyżyk schowany pod mundurem…
Inni żołnierze nie mieli tyle szczęścia – najczęściej ginęli w bagnach, bądź też topili się w rzece. Również dolina Dives została zatopiona przez saperów Erwina Rommla. Tam lądował w większości 9. batalion, który miał dokonać ataku na Merville, gdzie znajdowały się baterie dział mogących zagrozić żołnierzom z plaży Sword. W ciemnościach nocy wyobraźnia płatała figle wszystkim żołnierzom. Niektórzy z nich spotykali się z wrogiem oko w oko i uciekali w popłochu, nie będąc w stanie wykonać ataku. Trudności notowano w zbieraniu składów poszczególnych oddziałów. Aby szybciej zwołać grupy, wymyślono plan zakładający wydawanie sygnałów dźwiękowych spadochroniarzom. Nawoływali się oni przez dźwięki rogów myśliwskich lub „świerszczyków”.
Operacja została przeprowadzona niedokładnie, ale z wielkim szczęściem, które od początku sprzyjało aliantom podczas otwierania drugiego frontu. „Overlord” rozpoczął się na dobre. Większość celów wyznaczonych przez dowództwo udało się członkom 101. i 82. dywizji opanować, otwierając drogę do inwazji na pełną skalę.
Zdjęcie tytułowe: ikoniczna fotografia Roberta F. Sargenta pt. „Into the Jaws of Death”, przedstawiająca amerykańskich żołnierzy, wchodzących w skład 1 Dywizji Piechoty, opuszczających łódź Higginsa na Plaży Omaha. Źródło: Wikipedia, domena publiczna.