Rok premiery – 1978
Czas trwania – 118 minut
Reżyseria – Guy Hamilton
Scenariusz – Alistair MacLean
Zdjęcia – Christopher Challis
Muzyka – Ron Goodwin
Tematyka – historia operacji alianckich komandosów, których celem jest zniszczenie mostu na terenie okupowanej Jugosławii.
Fabuła filmu to jakby kontynuacja „Dział Navarony” – ci sami bohaterowie, ten sam rejon operowania i misja właściwie wynikająca z poprzedniego zadania. Nietrudno się domyślić, iż autorem scenariusza do pierwszego z obrazów również był Alistair MacLean (oczywiście, nie tylko on, bowiem scenariusz powstawał w kooperacji kilku ludzi – mimo to powieść MacLeana stanowiła podstawę), znany pisarz szkocki, który zasłynął przede wszystkim z doskonałych powieści sensacyjnych. Często jego publikacje dotyczyły tematu II wojny światowej, czego dowodem jest opowieść o komandosach z tytułowej Navarony. Historie tworzone przez MacLeana przez długie lata były gwarantem doskonałej akcji, a co za tym idzie świetnego kina, jeśli tylko ekipa produkcyjna potrafiła wykorzystać potencjał drzemiący w fantastycznym scenariuszu. Mimo iż opowieści wymyślane przez MacLeana były fikcyjne i momentami brzmiały niewiarygodnie, autor nie przekraczał pewnej granicy fantazji, co dodawało mu autentyczności i grona fanów, które rośnie do dziś. „Komandosi z Navarony” to kolejna opowieść o wojennych perypetiach Keitha Mallory’ego i Dusty’ego Millera, którzy pod zakończonej powodzeniem akcji na Bałkanach otrzymują od dowództwa nowe zadanie. Tym razem mają zająć się wysadzeniem arcyważnego mostu, przez który Niemcy dosyłają zaopatrzenie do walczących wojsk. Wiadukt znajduje się na terenie okupowanej Jugosławii, gdzie czoła najeźdźcy stawiają bohaterscy partyzanci Josipa Broz Tity. Mallory i Miller zbierają nową ekipę i ruszają, aby wykonać śmiertelnie niebezpieczną, ale i wyjątkowo ważną misję.
Póki co, po lekturze wstępu do recenzji, „Komandosi z Navarony” jawić się mogą jako filmowa perełka. Fabuła rzeczywiście trzyma bardzo wysoki poziom. Nie jest to żadna nowość, gdy jeszcze raz spojrzymy na nazwisko autora powieści i pomysłodawcy całej historii. MacLean jest gwarantem dobrego kina akcji i za takie należy brać film nakręcony przez Guya Hamiltona. Nie można oczywiście uniknąć porównań do wcześniejszych „Dział Navarony”. Kolejna część opowieści o perypetiach Millera i Mallory’ego była pomyślana jako sequel obrazu z początku lat sześćdziesiątych. Niestety, już na początku napotkano na spore przeszkody związane z obsadą. Dotychczasowi odtwórcy ról zestarzeli się i nie wyglądali na ekranie już tak dobrze, a widzowie z pewnością pamiętali dowódców komandosów jako młodych awanturników. Gregory Peck i David Niven wylecieli zatem z planu, a w ich miejsce powołano młodszych, ale równie utalentowanych kolegów po fachu. Jak się miało okazać, w niczym nie ustępowali bardziej doświadczonym aktorom i otrzymali doskonałe wsparcie od innych odtwórców ról. Kilka scen nakręcono naprawdę w wielkim stylu, a na szczególną uwagę zasługuje rozmowa z niemieckim majorem, która jawi się jako dialogowy majstersztyk. Oprócz wciągającej fabuły to właśnie dialogi są głównymi atutami filmu. Niestety, jak to zwykle bywa przy produkcjach anglojęzycznych, filmowcy wykazali mocne przywiązanie do swojej ojczystej mowy. Wrogowie Mallory’ego i spółki mówią w języku angielskim. Jeśli chodzi o niemieckiego oficera, jeszcze można to przeboleć, a odtwórca roli Schroedera próbuje nawet naśladować niemiecki akcent. Gorzej, gdy weźmiemy pod uwagę jugosłowiańskich partyzantów. Język angielski może i ma uniwersalny charakter, ale bez przesady. Nie jest to może jakiś wyraźny minus, lekkie niedociągnięcie, które może drażnić, gdy ktoś ma przewrażliwienie na punkcie realizmu. Z drugiej strony, ciężko wymagać, aby każdy bohater posługiwał się mową ojczystą. To raczej niewykonalne i pewnie spowodowałoby ogromne zamieszanie na planie filmowym. Z rzeczy godnych odnotowania, warto zwrócić uwagę na piękne zdjęcia i krajobrazy. Momentami robią wrażenie. Efekty specjalne nie powalają na kolana, ale też nie wykazują objawów poważnych niedoróbek, są raczej elementem neutralnym. Scena z tamą początkowo wyglądała przyjemnie, później prezentowała się nieco gorzej. Nie jest jednak źle, wszak od premiery minęło kilkadziesiąt lat! Jeśli zaś chodzi o muzykę i warstwę dźwiękową, to można o niej powiedzieć tyle, że po prostu jest. Odgłosy walk są naturalne, ale muzyka jakoś umyka, nie wybijając się ponad przeciętność.
Kreacje aktorskie to z pewnością jedna z mocniejszych stron „Komandosów z Navarony”. Niemal cała ekipa wykazuje się sporymi umiejętnościami. Szczególną uwagę musimy zwrócić na świetne trio złożone z Roberta Shawa, Edwarda Foxa i Harrisona Forda. Wcielili się oni w kluczowe dla rozwoju wydarzeń postacie – Keitha Mallory’ego, Dusty’ego Millera i Mike’a Barnsby’ego. Każdy z wymienionej trójki to uznana marka na światowej scenie, każdy pokazał, iż cieszy się zasłużoną sławą i jest fachowcem najwyższych lotów. Personalnie jestem zwolennikiem talentu Harrisona Forda, który wcielał się w rozmaite role, w tym moich ulubieńców Hana Solo i Indianę Jonesa. Kultowe postacie przyćmiewają Mike’a Barnsby’ego, ale i temu bohaterowi trudno odmówić autentyczności i typowej dla bohaterów Forda żywiołowości. Bardzo ciekawie dobrano charaktery poszczególnych postaci – antagoniści Mallory i Barnsby pokazują nam dwa oblicza żołnierskiego rzemiosła – z jednej strony zdroworozsądkowy oficer, któremu przyszło współpracować z porywczym młodym wojakiem. Niedoróbki uwidaczniają się podczas walk. Te realizowano z rozmachem, ale aktorzy momentami wydają się dość sztuczni. Rażą ujęcia, gdy trafiony żołnierz groteskowo upada, zupełnie nienaturalnie z punktu widzenia fizyki. Gdy zaś chodzi o punkt widzenia widza, ciekawi wydawać się mogą również mniej znaczący bohaterzy, w tym mjr Schroeder grany przez Micheala Byrne’a i piękna Maritza, w rolę której wcieliła się Barbara Bach. Aktorka pokazuje, iż wyrobiła sobie markę nie tylko dzięki urodzie, ale i talentowi, czego dowodem była chociażby rola w „Szpieg, który mnie kochał” – jednym z filmów z serii o Jamesie Bondzie. Ciekawostką z pewnością była rola Richarda Kiela, niezapomnianego Buźki, także z filmów o 007. Tym razem przyszło mu zagrać dowódcę Czetników i trzeba przyznać, że z zadania wywiązał się znakomicie. Jego gabaryty sprzyjają występowaniu w rolach czarnych charakterów – jest wielki, ma głęboki głos i wyraz twarzy szaleńca. Nic zatem dziwnego, iż Barnsby i reszta mieli z nim sporo kłopotów także w „Komandosach z Navarony”. Jedna ze scen, poprzedzająca przesłuchanie u Schroedera, wygląda wręcz komicznie, gdy Kiel miota się pomiędzy alianckimi żołnierzami i rozstawia ich po kątach. Cóż, taka już jego rola, że może wykazać się nieprzeciętną siłą. Dobrze, że w opowieści MacLeana nie przyszło mu skakać z samolotu bez spadochronu. W jednym z filmów o Bondzie Buźka przeżył taki lot, ale to już inna bajka. Ze szczególnym wskazaniem na słowo „bajka”.
„Komandosi z Navarony” nie są filmem wybitnym. To obraz zdecydowanie powyżej średniej, ale nie powalający na kolana. Niezłe kreacje aktorskie, ciekawa fabuła, wszystko komponuje się ze sobą, ale do miana filmowego majstersztyku jest daleko. Z pewnością warto oglądnąć, chociażby ze względu na wciągającą historię napisaną przez MacLeana, który z reguły zapewnia wartką akcję i spore emocje podczas seansu. Nie należy jednak nastawiać się na coś niezwykłego, aby oszczędzić sobie rozczarowania. „Force 10 from Navarone” miał być hitem na miarę poprzednika. Rzeczywistość zweryfikowała optymistyczne plany filmowców i pokazała, iż pierwsza z historii o Mallory’ym i Millerze była lepsza, bardziej wciągająca i efektowniejsza. Hamilton nie powielił schematów utartych podczas kręcenia „Dział Navarony”, ale też nie wprowadził znaczących innowacji, co powoduje, że w ogólnym rozrachunku jego obraz plasuje się zdecydowanie powyżej przeciętnej, ale poniżej poziomu wybitności.
Ocena: