Stanisław Skalski i jego pierwsza akcja bojowa

Wraz z niemiecką agresją na Polskę, rozpoczętą 1 września 1939 roku, do ataku ruszyły liczne samoloty Luftwaffe. Przeciwko nim wystartowały polskie myśliwce, które – mimo wielkiej przewagi przeciwnika – nie zrezygnowały z walki. Stanisław Skalski, jeden z najlepszych polskich asów myśliwskich, tak opisał pierwszy dzień II wojny, podczas którego wziął udział w zestrzeleniu niemieckiego Henschla Hs 126 (za: „Czarne krzyże nad Polską”):

„Groźba [niemieckiego] najazdu stawała się realna, zachodziło tylko pytanie, kiedy on nastąpi. Uspokajające komentarze prasy nie zwodziły nas. W tym czasie nastąpiła w Polsce częściowa mobilizacja, a oddziały w bezpośredniej bliskości pasa granicznego powołano do stanu pogotowia. Wszystkie jednostki 4 pułku lotniczego, wysunięte najbardziej na północ, objęto stanem pogotowia bojowego. Maszyny zostały częściowo uzbrojone, a dywizjon myśliwski wystawił klucz alarmowy w składzie trzech maszyn.

Na północy Polski wiosna zazwyczaj budzi się wcześniej do życia. Ciepłe wiatry od pobliskiego morza osuszały już glebę po zimowych opadach, toteż rozmiękłe lotnisko szybko ‘wracało do formy’. Dywizjon w pełnym składzie gotowy był do pracy w powietrzu. Intensywne loty miały wyrównać luki spowodowane przez kapryśną jesień i surową, obfitującą w opady zimę. Od pierwszych dni marca ciągnęły na start zgrabne, drapieżne sylwetki ‘Płaszczaków’ [myśliwce PZL P.11c] , z powagą toczyły się obciążone niekiedy bombami Karasie, kołowały lekkie maszyny towarzyszące R-XIII i wreszcie szkolne RWD-8 oraz PWS-bis.

Nasilenie lotów wzrastało z każdym dniem, a życie pulsowało pełnym wiosennym rytmem. W zamaskowanym namiocie na skraju lotniska mieściła się placówka dowodzenia kluczem alarmowym. Wyposażenie stanowiły telefony, radiostacja i mapy. Na stanowiskach dowódcy placówki klucza oraz pilotów pełniono służbę od świtu do zmroku. Niemieckie lotnictwo rozpoznawcze poczęło już buszować na przedpolach przyszłych operacji wojennych. Stałe naruszanie obszaru powietrznego Polski było powodem częstych alarmów i pościgowych lotów za szybkim, wprost nieuchwytnym przeciwnikiem. […]

Poczułem mocne szarpnięcie za ramię. Otworzywszy oczy rozeznałem w ciemnościach sylwetkę Pawła Zenkera. Stał nad moim legowiskiem.

– Wstawaj, jesteś wyznaczony do klucza alarmowego! – zagrzmiał.

– Oszalałeś? Przecież jeszcze noc, własnej ręki nie widzę…

– Nie marudź, nic na to nie poradzę! Też chciałbym jeszcze pospać. Za pół godziny świt, musimy jeszcze coś przetrącić. Spiesz się!

Przez okno widać było białą powłokę gęstej mgły. Po diabła nas budzą w taką pogodę? Ciemno, mgła, a tu wyrywają człowieka z najlepszego snu. Rad nierad wskoczyłem w spodnie i dołączyłem do pozostałej piątki. Po wypiciu czarnej, żołnierskiej kawy pojechaliśmy ciężarówką na lotnisko. Z daleka już dochodziło granie podgrzewanych silników. Po przybyciu na miejsce, w ślad za innymi, wlazłem szybko do maszyny [PZL P.11c]. Było w niej ciepło i przytulnie; idealne wprost warunki, aby dokończyć tak brutalnie przerwanego snu.

Samoloty PZL P.11c ze 141 Eskadry Myśliwskiej 4 Pułku Lotniczego przed startem podczas pokazów lotniczych na lotnisku Okęcie w Warszawie w 1936 roku. Źródło: NAC/Koncern Ilustrowany Kurier Codzienny.

– Panie poruczniku, proszę wyłazić z grata! Śniadanie przywiozłem! – obudził mnie sierżant Wruś.

Rozłożył już białą serwetkę pod skrzydłem. Słońce dogrzewało coraz mocniej, mgła ustępowała w górę, a horyzont przecierał się powoli. Rozprostowałem obolałe kości i zabrałem się do jedzenia.

– Są jakieś wiadomości, panie szefie? – spytałem Wrusia.

– Na razie nic. W wozie radiowym próbują uchwycić poranny komunikat.

Pogawędziłem trochę z Wrusiem i po śniadaniu, by zasięgnąć języka, poszedłem na stanowisko dowodzenia, gdzie zastałem już zgrupowany cały dywizjon. Zaledwie przywitałem się z kolegami, gdy z samochodu radiowego wyskoczył kapitan Laskowski, podniecony, z wypiekami na twarzy. Umilkliśmy spoglądając pytająco na dowódcę.

– Czy wszyscy piloci są na miejscu? – zwrócił się do dowódców eskadr.

– Tak!

– Proszę panów, chwila uwagi – mówił teraz powoli i dobitnie. – Dziś od godziny piątej rano jesteśmy w stanie wojny z Niemcami. Proszę zachować całkowity spokój. A co do obowiązku… wierzę głęboko, że go spełnimy.

Przyjęliśmy tę wiadomość w milczeniu.

– Dowódców eskadr poproszę ze mną – przerwał ciszę kapitan Laskowski.

Porucznik Przymeński, oficer radiowy, podał nam w krótkich słowach treść komunikatu. Warszawa i niemal wszystkie nasze stałe lotniska oraz ważne węzły kolejowe były już bombardowane. Od świtu wzdłuż całej granicy rozpoczęły się walki. Niemcy na wszystkich odcinkach szli naprzód.

Rozmowa nie kleiła się. Każdego pochłaniały własne myśli, a skąpe wiadomości nie dawały jeszcze dostatecznych materiałów do dyskusji. Tak czy inaczej byliśmy wszyscy podnieceni. Świadczyło o tym choćby wyraźnie nerwowe zaciąganie się dymem papierosów. Piloci bez słów grupkami odchodzili do swoich maszyn. Zamaskowane ‘Jedenastki’ wyglądały jak charty przyczajone w oczekiwaniu na sygnał myśliwego. Mechanicy leżeli pod skrzydłami maszyn gotowi na każdy rozkaz.

– Na razie, Stasiu, trzeba trochę potrenować [strzelanie] do butelek – odezwał się do mnie Karol Pniak. Byliśmy już przy kluczu alarmowym, w którego skład wchodził poza nami dwoma jeszcze kapral Wieprzkowicz.

– Zgoda. Ale gdzie rozstawimy swój ‘warsztat’? – spytałem.

– Byle gdzie, żeby tylko kogoś nie postrzelić.

– Postaw tę butelkę na pniaku.

– Gdzie? Na sobie mam postawić? – roześmiał się Karol biorąc me słowa za aluzję do jego nazwiska.

– Ach, przepraszam! W takim razie postaw ją na tym ściętym drzewie.

– To dopiero zmienia postać rzeczy.

Na wszelki wypadek włożyliśmy na siebie spadochrony. Plecowe ‘worki’ wcale nam nie przeszkadzały w zabawie i Karol jako pierwszy rozpoczął kanonadę. Butelki pękały, zakłady szły w górę. Mgła znikła już i niebo pokryły dzienne chmurki. Wokoło panowała cisza przerywana tylko suchym trzaskiem pistoletowych wystrzałów. Odgłosy toczącej się wojny nie dochodziły tu jeszcze, była ona dla nas jakby trochę nierealna, czaiła się gdzieś daleko. Naprowadzałem właśnie muszkę pistoletu na pękatą flachę, gdy padł okrzyk mechanika: Start!

Momentalnie odwróciłem się i ujrzałem zieloną rakietę na tle wypiętrzonych, śnieżnobiałych cumulusów. Rzuciłem pistolet na ziemię i jednym susem znalazłem się w maszynie. Zapiąłem w okamgnieniu pasy, silnik warknął i ‘Jedenastka’ potoczyła się w otwartą przestrzeń po świeżej, zmytej rosą koniczynie. Nabierając wysokości, biorę podany przez radiostację kierunek na samolot nieprzyjacielski. Idę tuż nad strzępami kłębiastych chmur na wysokości tysiąca pięciuset metrów kursem północno-wschodnim. Rozglądam się wokoło szukając wroga, mego pierwszego wroga! Z tyłu za mną ciągną jedna za drugą ‘Jedenastki’. Ponieważ niebo jest dokoła czyste, przenoszę swe poszukiwania w dół, penetrując uważnie przestrzeń w lukach między cumulusami.

Przed dojściem do Wisły, gdzie zachmurzenie całkowicie niemal znikło, dostrzegam w pewnej chwili przed sobą na małej wysokości wyraźnie obcą sylwetkę samolotu. Włączam radio i rzucam w eter krótką depeszę: ‘Uwaga, Henschel 126, kierunek port drzewny, wysokość 50-100 metrów’. Jednocześnie zwalniam maszynę do nurkowania. Idę do ataku! Rozpoznawcza maszyna niemiecka spokojnie leci po nie zmienionym kursie. Załoga zajęta widocznie rozpoznaniem, pewna siebie, nie obserwuje chyba nieba. Dystans między nami gwałtownie maleje…

Jeszcze nie jestem spostrzeżony. Spokój przeciwnika podnieca mnie, czuję drżenie rozchodzące się po całym ciele. Za chwilę otworzę ogień. Jeszcze kilka sekund… Czarne krzyże stają się coraz wyraźniejsze, rosną, rażą wzrok. Celownik pieści je, zmniejszając powoli poprawkę. Nagle Henschel pluje ku mnie chaotycznym ogniem obserwatora. Pilot zaczyna uciekać do ziemi. Smugi pocisków obejmują niczym ośmiornica cały samolot. Ściskam mocniej drążek i, nie spuszczając z oka celownika, zbliżam się nadal do nieprzyjaciela. 250 metrów… 200… 150… jeszcze bliżej świdruje w mózgu myśl. …Już, teraz! Naciskam spust. Stare Vickersy grają bezbłędnie. Jestem idealnie w ogonie. Poprawka zbędna. Długa seria przerywa ogień strzelca, śmigło gwałtownie zmniejsza obroty.

Ułamek sekundy i ostatnia, krótka seria z bezpośredniej odległości, po czym ostro wyrywam maszynę w górę, by uniknąć zderzenia i… ognia porucznika Pisarka i kaprala Mielczyńskiego, którzy doszli Niemca. W półokrążeniu widzę, jak pilot stara się osadzić maszynę na przygodnym terenie. Nie wygląda jednak na to, że samolot prowadzi wprawna ręka, pilot musi być ranny. Henschel toczy się i podskakuje jak pijany, aż wreszcie, zarywszy się w miękką, świeżo zoraną ziemię, przechodzi na plecy. Błyska jasnobłękitnym brzuchem, a na tle skrzydeł ostrym kontrastem odbijają czarne, żałobne krzyże…”

Fotografia tytułowa: Stanisław Skalski podczas II wojny światowej. Źródło: Wikimedia, domena publiczna.

Marek Korczyk