Okręt podwodny ORP „Jastrząb” zakończył swoją historię w wyjątkowo pechowy sposób. Został bowiem 2 maja 1942 roku zatopiony przez sojusznicze, brytyjskie okręty z Royal Navy. Omyłkowo uznały one „Jastrzębia” za niemieckiego U-Boota. Jeden z okrętów podwodnych nieprzyjaciela rzeczywiście operował w pobliżu, ale nie tłumaczyło to fatalnej w skutkach pomyłki. Brytyjscy dowódcy zignorowali wystrzelenie przez załogę „Jastrzębia” sygnałów rozpoznawczych. Tak wspominał to Andrzej Guzowski – świadek tego wydarzenia – w liście zatytułowanym „Niedokończony patrol”:
„Morze Północne było gładkie, oleiste, jasnoniebieskie i przeraźliwie puste. Kanciasty dziób Jastrzębia rozciął taflę wody. Diesle wystukiwały monotonną melodię beznadziejności i nudy. Szliśmy na patrol, do sektora. Z szacunkiem i podziwem niejako obchodzili się wszyscy z mechanizmami tego okrętu starszego wiekiem od większości załogi. Działało wszystko. ‘średniowieczna’ pompa balastowa, i przedziwny mezalians elektryczno-hydrauliczny sterów głębokości, czyli, jak mówiliśmy, zwycięstwo techniki nad zdrowym rozsądkiem, i wreszcie wspaniała chłodziarka, o której twierdzono, iż na początku była ona, a okrętem podwodnym ją wkoło obudowano dla lepszego zabezpieczenia tak doniosłego wynalazku. […] tuż po objęciu przeze mnie wachty o ósmej rano, usłyszeliśmy odległą serię bomb głębinowych.
– Komuś spuszczają manto – powiedziałem.
– Bomby od rana to zły znak – mruknął podoficer centrali, szef torpedystów.
– Rano nie rano, bomby nigdy nie należą do przyjemności.
Pod koniec mojej wachty, a raczej czterogodzinnej walki ze złośliwością przedmiotów martwych, dowódca kazał zejść głęboko. Wychodził na peryskop tylko co pół godziny, na komunikaty radiowe lub gdyby podsłuch co usłyszał. W okręcie zapanował względny spokój. Kołysania już się prawie nie wyczuwało, no a przede wszystkim ustały denerwujące stuki pomp i hałas sterów głębokości. Nareszcie człowiek spokojnie pośpi, pomyślałem, z ulgą zdając wachtę. Nie danym nam było jednak spokojnie się przespać. O trzeciej buczek alarmu bojowego poderwał wszystkich na nogi. Dowódca w ‘sudwestce’ na głowie dla ochrony przed kapiącą z dławnic peryskopu wodą, podaje mi dane na kalkulator torpedowy. Jest niemiecka łódź podwodna, wynurzyła się właśnie z naszej lewej burty. Robimy zwrot do strzału torpedowego… Brak jeszcze pięćdziesięciu stopni… Cholera, zanurzyła się! Wzięli prawdopodobnie obserwację słońca, które na chwilę pokazało się przez chmury i schowali się.
Podsłuch tylko przez kilka sekund słyszał ich śruby, potem stracił kontakt.
– Taki pech – narzekał dowódca. – Że też nie mogli na tę chwilę wynurzyć się przed naszym dziobem zamiast z burty!
Najbardziej zmartwiony był nasz nawigator. On też czekał na tę chwilę, gdy pokaże się słońce, aby wziąć obserwację i sprawdzić naszą niepewną pozycję. Wynurzać się jednak teraz, z nieprzyjacielską łódką pod nosem, byłoby co najmniej szaleństwem. Zawiedzeni wszyscy rozeszliśmy się ze swoich stanowisk alarmowych. Ze ściany w mesie uśmiechała się do nas promiennie śliczna twarzyczka kilkunastoletniej ‘chrzestnej matki’ naszego okrętu. ‘Ciekaw jestem, czy siedząc w dalekim mieście, w ciepłym, suchym pokoju ta mała myśli kiedyś o nas’ – przemknęło mi przez głowę.
Dowódca włączył elektryczny czajnik na herbatę. Pochyliłem się do szafki, by wyjąć filiżanki i cukier. Znów seria bomb głębinowych, tym razem znacznie bliżej niż rano.
– Kogoś gnębią…
Ciągnęliśmy wolno herbatę z obtłuczonych filiżanek w kompletnym milczeniu. Z sąsiedniego pomieszczenia podoficerów dochodziły odgłosy ludzi układających się do snu. Poszedłem do kabiny i rozebrałem się do piżamy. Zostało mi jeszcze przeszło trzy godziny spania…
Obudził mnie wzmożony ruch. Wylazłem z koi i usłyszałem rozkaz:
– Odpalić świecę rozpoznawczą!
W tej samej chwili, tuż przy burcie, trzasnęła przeraźliwie bomba. Z lampy spadła żarówka i rozbiła się u moich stóp. W centrali dowódca mówi spokojnie:
– To nic, to tylko pierwsza bomba… Po chwili peryskop idzie w górę i….
– Zejść głęboko! Czy świeca rozpoznawcza odpalona?
– Tak!
Wybuchają cztery bomby, jedna po drugiej. Urywają się manometry głębokości i szkło z jednego wali mi się na łeb.
– Dyziu, niech pan idzie na dziób i podaje głębokości stamtąd przez telefon – mówi mi dowódca.
Strzelamy jeszcze dwie świece rozpoznawcze. Przecież to nasi nas atakują. Dostajemy jeszcze pięć serii bomb. Bardzo bliskich. Pęka przewód sprężonego powietrza do aparatów torpedowych. Gwizd jak diabli… W maszynowni dwie blachy kadłuba ścięły nity i woda trysnęła do wewnątrz. Rozwalony i pęknięty twornik prądnicy straszy poplątanymi kablami i szczerzy błyszczące jak złote zęby segmenty. Brudne, żółtozielone kłęby gazu wydobywają się z rufowej baterii…
Otwarto szas. Powietrze wysokiego ciśnienia wyrzuciło okręt na powierzchnię. Po chwili doszły do moich uszu stuki strzałów z broni automatycznej. Okręt nasz powoli pochylił się na rufę, nabierając wody…
Gdy po pewnym czasie, po pochowaniu w morzu pięciu zabitych i przetransportowaniu z tonącego okrętu siedmiu rannych i reszty załogi, jako jedyny cały oficer zgłosiłem się do dowódcy brytyjskiego, który najpierw nas bombardował, a potem ratował, usłyszałem:
– Sorry, old boy, that you were not able to finish your patrol…”
Fragment książki „Rycerze Małej Floty”, wspomnienia Andrzeja Guzowskiego.
Fotografia: amerykański okręt podwodny S-25 (SS-130) – przyszły ORP Jastrząb – między 1923 a 1924 rokiem, prawdopodobnie w bazie New London. Wikipedia, domena publiczna.
Marek Korczyk