ORP „Błyskawica” 1 września 1939 roku

Dzień niemieckiej agresji na Polskę, 1 września 1939 roku, zastał załogę polskiego niszczyciela ORP „Błyskawica” w dość paradoksalnej sytuacji. Na terenie Polski zaczęła się wojna, „Błyskawica” z kolei płynęła w zupełnie przeciwnym kierunku – którego celu nie znał żaden z marynarzy. Dopiero po rozpoczęciu walk przekazano im, że „Błyskawica” – wraz z „Burzą” i „Gromem” – wyruszyła do Wielkiej Brytanii, aby zgodnie z tzw. planem Peking wziąć udział w walkach u boku brytyjskiej Royal Navy. Wiadomość ta została przyjęta raczej pozytywnie, ponieważ Polacy – dziś wiadomo że nieco naiwnie – wierzyli w potęgę Wielkiej Brytanii i jej floty wojennej. Dokładnie pisał o tym służący na „Błyskawicy” Wincenty Cygan w książce „Granatowa załoga”:

‘W sierpniu 1939 roku, pamiętam jak dziś, słońce prażyło niemiłosiernie z jednej strony, a z drugiej chłodny wiatr morski nie pozwalał na zdjęcie półpłaszczy i swetrów. Stałem, jak zwykle, w pogotowiu bojowym na pokładzie naszej ,,Błyskawicy” przy dziale 120 mm z kilkoma ludźmi, którzy stanowili połowę obsługi tego działa. Każde działo, dalmierz czy centrala artylerii, obsadzone były przez połowę obsługi. Obsługi te były zdolne, w razie potrzeby, otworzyć ogień, który był równocześnie sygnałem alarmu bojowego dla reszty załogi pozostającej pod pokładem. Zadaniem naszym było obserwować. Oglądaliśmy więc przez nasze dalmierze i lornety niebo, morze i okoliczne pagórki Oksywia. Obserwacja taka trwała już od kilku tygodni.

Pewnego popołudnia zbliżyły się do naszej „Błyskawicy” dwie motorówki, z których wysiedli dowódcy dwóch innych, niedaleko stojących kontrtorpedowców. Udali się natychmiast do kabiny dowódcy naszego okrętu. Wywnioskowałem, że musiały się tam odbyć ważne narady, gdyż mesowy momentalnie wyprysnął z kabiny, a przed drzwiami stanął wartownik, który nie dopuszczał nikogo. Po kilkunastu minutach dowódcy bratnich okrętów opuścili kabinę i zaraz wrócili do swoich jednostek. Z górnego szpardeku, gdzie stałem, udało mi się uchwycić ich twarze, które były mi dobrze znane. Miny mieli poważne.

Zadaniem naszym była obserwacja nieba, morza i lądu. Nikt jednak naprawdę nie oczekiwał raportów o zmianach koloru firmamentu, nadciągającym deszczu, czy zrywającej się fali. Obserwacja ta była innego rodzaju. Obserwowało się i wypatrywało czegoś, co się może ukazać. I jakkolwiek nic się nie ukazywało przez kilka tygodni, obserwacje zostały obecnie nagle przerwane. Podniesiono kotwicę i okręt ruszył w pewnym kierunku z taką szybkością, jakiej tylko używa się na milach pomiarowych. Nie byliśmy sami. W ślad za nami pruły Bałtyk dwa okręty: ORP „Burza” i ORP „Grom”, stojące poprzednio na redzie obok nas. Nic nie daje marynarzowi takiej otuchy, jak widok i poczucie, że w podróży towarzyszą mu bratnie okręty: „pójdziemy razem, będzie nam śmielej”. Kurs był na Hel, a potem dalej. Kiedy marynarz raz straci z oczu ostatni pas lądu, to dalsze określenie kierunku okrętu jest trudne lub często niemożliwe. […]

ORP „Grom” w 1937 roku (NAC).

Wczesnym rankiem nad głowami śpiącej wciąż załogi zagrzmiała kanonada. Marynarze pod pokładem zerwali się, wskoczyli w buty i pobiegli na swoje stanowiska. Samolot niemiecki zbliżył się na osiem tysięcy metrów. Przywitany silną zaporą ogniową, zawrócił i odtąd trzymał się w odległości dwunastu tysięcy metrów, poza zasięgiem naszych dział. W ten sposób krążył cały dzień jak zmora, trzymając całą załogę w alarmie przeciwlotniczym.

Dnia następnego – 1 września 1939 roku – pierwszy dziennik naszego radia podał, że lotnictwo niemieckie zbombardowało wiele naszych miast, a wojsko przekroczyło granice Państwa Polskiego. Słuchaliśmy w osłupieniu. Ktoś wtrącił:

– Bombardowali moje miasto.

I ktoś drugi:

– I moje też.

Śniadanie nikomu nie smakowało. Filozof [jeden z marynarzy] jednak zjadł normalne śniadanie, tak jak zawsze.

– Ale przecież w moim mieście nie było żadnych obiektów wojskowych – skonstatował inny po rozmyślaniach, żując chleb.

– No to co? W tej wojnie będzie się lało wszystkich i wszystko! W odpowiedzi tej można było dosłyszeć silną nutę niedowierzania we własne słowa.

Chłopski filozof wyszedł na pokład. Skręcił na rufę i wbił oczy w horyzont. Patrzył, czy gdzieś nie widać jeszcze choćby zarysu dźwigu gdyńskiego. Patrzył tam, gdzie była ziemia, na której się urodził. Szybko jednak przyłapał się jak na gorącym uczynku. „Fantazja! Takie mam szanse zobaczyć Gdynię, jak mam możliwość poleżenia sobie na zielonej trawce”.

Wkrótce polecono wolnej od wachty załodze zebrać się na jednym z największych pomieszczeń na rufie. Zjawił się oficer nawigacyjny. Rozwinąwszy dużą mapę na ścianie, w krótkich słowach wyjaśnił cel naszej drogi. Jedziemy do Wielkiej Brytanii, dokładniej do północnej Szkocji, do portu Rosyth. Wysłaliśmy już sygnał i brytyjski kontrtorpedowiec wyjdzie po nas. Na miejscu powinniśmy być około południa. A co dalej, to Anglicy zadecydują. No, przynajmniej wiemy, gdzie jedziemy – mruknęli niektórzy z ulgą. […]

Zapadła mgła, a raczej jak dziś to wiemy, my weszliśmy w mgłę, która stale włóczy się nad i wkoło Szkocji. Wkrótce ukazał się angielski kontrtorpedowiec w odległości dwóch kilometrów. Taka była widoczność. Słyszałem o flocie brytyjskiej jako o królowej mórz. Okręt, który zobaczyliśmy, był daleki od tego, czegośmy oczekiwali. Sylwetka przypominała stary typ z wojny 1914 roku. Dwa kominy i dwa, o niezbyt wielkim kalibrze, działa. Później, kiedy mieliśmy możność zobaczyć kwiat angielskiej floty, zrozumieliśmy, że niekoniecznie trzeba było wysyłać liniowy pancernik, by nas wprowadzić do portu. Anglicy nie wysyłają pancerników tam, gdzie zadanie może spełnić i trawler.

Zaczęto przygotowywać motorówkę dowódcy do spuszczenia.

– Wysłać siedzenia granatowym pluszem – padł rozkaz.

Tymczasem Anglicy machnęli porozumiewawczo rękami, że oni podejdą do nas. Opuścili łódź wiosłową. W miarę jak łódź się zbliżała, wytrzeszczaliśmy oczy, by przypatrzeć się angielskim marynarzom. Nasi sygnaliści starali się odczytać flagi sygnału na ich okręcie. „Welcome”, co w przetłumaczeniu miało znaczyć: „Witajcie!”, „Przybywajcie” czy coś w tym rodzaju.

Z łodzi angielskiej tymczasem wyszedł pilot, udając się wprost na pomost, gdzie objął pieczę nad kierowaniem i nawigacją naszego okrętu aż do rzucenia kotwicy w samym porcie. Stąd nasz dowódca dywizjonu udał się do Londynu. Dnia następnego przywiózł ważną wiadomość. Nasze trzy okręty zostały włączone do brytyjskiej floty jako kontrtorpedowce pierwszej linii.

– Znaczy to, że pójdziemy w pierwszej linii z flotą brytyjską na Bałtyk – komentowała załoga między sobą. – Trzy miesiące, koniec wojny, i do domu na urlop! – dochodzili do takich wniosków niektórzy.’

Bibliografia: Wincenty Cygan, „Granatowa załoga”.

Fotografia tytułowa: ORP „Błyskawica” podczas obchodów Święta Morza w Gdyni w 1938 roku. Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe, Witold Pikiel.

Marek Korczyk