Kazimierz Leski pierwszego dnia Wojny Obronnej znajdował się na terenie Szkoły Podchorążych Rezerwy Lotnictwa. Doskonale zapamiętał pierwszy wojenny obraz, jaki zobaczył – była nim grupa niemieckich Heinkli He 111, początkowo wzięta za polskie PZL. 37 Łosie. Tak o tym pisał w swoich pasjonujących wspomnieniach „Życie niewłaściwie urozmaicone”:
„1 września 1939 r. znajdowałem się w Sadkowie pod Radomiem, na terenie Szkoły Podchorążych Rezerwy Lotnictwa. Rano, około 4.30, obudził nas warkot większej grupy samolotów, lecących na wysokości około 3000 m. Ranek był cudny, bezchmurny, widoczność i słyszalność doskonała. Samoloty leciały spokojnie i równo. Ich potężny warkot wywabił z budynków wszystkie żywe dusze. Sylwetki samolotów, pomimo dość sporej wysokości ich lotu, rysowały się wyraźnie na tle porannego nieba. Niektórzy entuzjaści zaczęli wołać: ‘lecą Łosie!’ Lecz coś się nie zgadzało ani z kierunkiem lotu z zachodu na wschód, ani – i to przede wszystkim – z obrysem skrzydeł, których krawędź natarcia u ‘osi’ tworzyła z kadłubem kąt prosty, a cofająca się krawędź spływy łączyła się z nim łagodną krzywizną. Tu zaś było odwrotnie: krawędź natarcia jakby cofała się w stosunku do kadłuba, rysując z nim kąt rozwarty. To były ‘Heinkle’.
Sprawa wyjaśniła się zresztą za pomocą dowodów rzeczowych: na zabudowania szkoły, hangary, lotnisko spadać zaczęły bomby. Na całym terenie wykopane były zygzakami rowy przeciwodłamkowe, więc prawie nie potrzeba było do nich dobiegać. Zgodnie więc z rozkazem całe bractwo szukało w nich schronienia. Zaczęła też ‘odgryzać się’ nasza, nieliczna niestety, choć jakościowo świetna, artyleria przeciwlotnicza: szybkostrzelne działka 40 mm z pełnym 360‑stopniowym polem rażenia.
Dla nas wszystkich, może z wyjątkiem kilku najstarszych oficerów, było to pierwsze zetknięcie się, poza dzieciństwem, a dla wielu młodszych w ogóle pierwsze, z prawdziwą wojną. Niektóre jego momenty wryły mi się mocno w pamięć. Gdy leżałem w rowie przeciwodłamkowym, słyszałem serię wybuchów bomb zrzucanych przez któryś z samolotów. Seria szła oczywiście po prostej, wybuchy były coraz bliższe, powodowały coraz mocniejsze drżenie ziemi. A ja biernie wyczekiwałem leżąc w rowie. Trafi we mnie czy przeskoczy? I to potworne uczucie bezsilności: wszystko zależy od kroku: tej serii, od odległości pomiędzy jej poszczególnymi wybuchami. Ode mnie nie zależy nic!
Na naszym odcinku rowu przeciwodłamkowego, niedaleko zresztą mnie zasypanych zostało i zginęło przez uduszenie sześciu kolegów, którzy się tam schronili, a których nie zdążyliśmy odkopać dostatecznie szybko. Inna bomba upadła o 2 – 3 metry od wartownika stojącego przy bramie lotniska, którego podmuch wyrzucił tak, że przeleciał kilkanaście metrów w powietrzu, lądując zresztą bez jakichkolwiek obrażeń. Nalot nie trwał długo i wkrótce samoloty zniknęły z naszego pola widzenia.”
Fragment książki: Kazimierz Leski, „Życie niewłaściwie urozmaicone”.
Fotografia: niemieckie bombowce Heinkel He 111 podczas lotu w czerwcu 1940 roku. Bundesarchiv/Wikimedia, CC BY-SA 4.0.