Pociągi przewożące żołnierzy Armii Czerwonej stanowiły doskonały cel dla samolotów Luftwaffe. Dlatego też, gdy tylko przydarzała się odpowiednia okazja, przypuszczały one atak – wobec którego Sowieci często byli zupełnie bezbronni. Liczyć mogli tylko na to, że bomby nie trafią w rozpędzony pociąg ani nie zniszczą torów. Dokładnie wspomniał o tym oficer radzieckich zwiadowców, Aleksander Iljicz Szumilin, który pewnego razu w 1943 r. jechał zaatakowanym przez Luftwaffe pociągiem (za: „Wańka Trep Tom 3”):
„Parowóz znowu szarpnął i wtedy nagle z lewej strony pociągu pojawiły się niemieckie samoloty. Parowóz rozkrzyczał się sygnałami gwizdka. Samoloty przeszły nad nami kursem równoległym.
– Co oni? Nie chcą bombardować?
– Nie mają bomb!
Ale oto pierwszy z Niemców położył się wirażem i z rykiem odbił w bok. Zakręcił i poleciał z powrotem wzdłuż nasypu.
– No i masz swoje ‘nie mają!’
Od kadłuba oderwały się ciemne kropki i wachlarzem poniosły się ku ziemi.
Na zakręcie platformy szły łukiem w prawo, a bomby ze świstem poleciały po lewej stronie. Nad bagnem po dwóch stronach nasypu zagotowała się woda i w górę poderwały się ogromne fontanny burej cieczy. Kiedy opadły słupy wody, w powietrzu wciąż szybowały kawałki korzeni i połamane fragmenty drzew. Ogłuszające eksplozje następowały jedna za drugą, my zaś toczyliśmy się po szynach, nie zwalniając tempa. Skakać z platform nie było gdzie. Wokoło mieliśmy czarną wodę i topielisko. Samoloty jeden za drugim zaczęły schodzić na kurs bojowy, na nasyp. Od parowozu bezustannie niosły się piskliwe sygnały. Dźwiękiem dawał nam on sygnał, że żyje, sapie i ciągnie nas za sobą ostatkiem sił. Musimy dotrzeć szybko do twardej ziemi, do suchego podłoża. Ale z góry już sypały się na nas bomby. Wszystko wokół ryczało, burzyło się i kipiało.
Eszelon z prawego zakrętu wszedł w ostry lewy. Teraz bomby sypały się z drugiej strony, z prawej. Wybuchy wznosiły fontanny wody, wyły spadające bomby, ryczały silniki samolotów i gwizdał parowóz. Nad nasypem wznosiły się grudy ziemi i kawałki drzew. Ogromne potoki wody spadały na platformy. Ognista ściana wybuchów przecięła nasyp przy ostatniej platformie. Tam, gdzie stali ludzie, konie i furmanki, wyrwało oślepiająca bruzdę. Buchnęło dymem i z platformy zlecieli ludzie z rozpostartymi rękami. Jeden z koni stanął dęba i stojąc na tylnych nogach zniknął w chmurze dymu. Furmanka uniosła się na moment, zawisła w powietrzu i powoli się rozleciała, rozsypując się na kawałki. Z sąsiedniej platformy rozległ się pełen rozpaczy krzyk. Tylny wagon szarpnął się, uniósł i w locie oderwał się od składu. Odwrócił się kołami do góry i poleciał do wody. Ani furmanek, ani ludzi już w nim nie było.
Eszelon z odrąbanym ogonem, nie zmniejszając szybkości, dalej toczył się po nasypie. Nikt z ocalałych nie zeskoczył i nie rzucił się na pomoc tym, którzy trafili pod bomby. Być może ktoś tam przeżył i teraz wije się z bólu, ocieka krwią i dławi się błotnistą breją. Samoloty zawróciły. Eszelon jechał dalej. Odcięty ogon składu miotał się jeszcze na szynach z boku na bok. Najwidoczniej przedostatnia platforma miała zniszczone koła. Oderwała się w końcu od składu i jakoś tak sama z siebie zaczęła walić się z nasypu. To już był drugi wagon, który oderwał się od eszelonu. Przy pełnej szybkości, nie zwalniając, platforma wykonała skok z nasypu. Uderzywszy w wodę, bryznęła bagienną breją i zaczęła się w niej zanurzać. Jakaś niepojęta siła zepchnęła ją z szyn i cisnęła w wodę. W tejże sekundzie doleciały do nas krzyki ludzi, którzy razem z nią polecieli z nasypu do wody.
– Wypłyną! – powiedział ktoś.
Poczuliśmy szarpnięcie pod nogami. Skład uwolnił się od ciężkiego ładunku i lekko wyrwał do przodu. Przejechaliśmy jeszcze z kilometr i wtedy zaskrzypiały hamulce. Po zgrzycie i piskach skład zamarł w miejscu. Tory przed nami były zniszczone, a my znajdowaliśmy się na wąskim i łukowatym odcinku nasypu. Wokół nas pluskała woda. Niemieckie samoloty tymczasem zawróciły i poszły do drugiego podejścia. Na platformach nie było zenitek ani karabinów maszynowych do ostrzału dookólnego. Nie było czym się bronić przed samolotami. Pozostawało jedno – stać na platformach, patrzeć i czekać. Eszelon miał odciętą drogę z obu stron. Dookoła woda i żadnego miejsca do ukrycia się. Dokąd uciekać? Gdzie się chować? Nad głową huczą sępy. Zaraz wszystko zacznie się od nowa!
Samoloty bez pośpiechu spadają z góry. Eszelon stoi wygiętą linią. Niektórym puszczają nerwy i ci skaczą do wody. Odejść od nasypu się nie da. Wokół głębina i moczary. Szamotanie się w wodzie pod bombami to niebezpieczne zajęcie. Od silnej fali uderzeniowej można stracić przytomność i zadławić się breją. Gdzie się podziać? Niektórzy włażą pod koła, kładą się między szynami. My na razie stoimy, patrzymy i zastanawiamy się, co tak naprawdę powinniśmy zrobić. Ważne jest, by na własne oczy dostrzec, gdzie będą spadać bomby. Z przednich platform już skaczą do wody. Niektórzy przypadli do nasypu, a pierwsze błyski bomb już nad nimi dudnią. Parę pierwszych samolotów, zrzuciwszy bomby, skręca w bok.
– Kłaść się na zbocze nasypu z prawej! – krzyczę swoim. – Samoloty zachodzą z lewej!
Wybuchy bomb kolejno zbliżają się do nasypu. Świst i ryk, potężne wybuchy gdzieś całkiem blisko. Nurkowce zrzucają ładunek, włączywszy syreny. Przestrzeń wokół nas wściekle huczy. Po wodzie niosą się fale uderzeniowe. Nasyp chciałby się oderwać i wzlecieć razem z platformami. W dymie i błyskach ognia nic nie widać. W gardle zaschło, w zębach piasek. Nad nasypem wisi gryzący pył, w powietrzu stoi zapach niemieckiego materiału wybuchowego. Eksplozje bomb, niczym uderzenia młota, odzywają się w głowie ostrym bólem. Zeskakuję z platformy na skraj nasypu i padam twarzą do ziemi. Leżymy na nasypie, przywierając do niego piersią.
Coś przytłoczyło mnie od góry. Wydaje się, że żywcem zasypało mnie ziemią. Leżę wciśnięty w piasek nasypu i nie mogę oddychać ani krzyknąć, że jeszcze nie umarłem. Wkrótce wszystko się skończy. To ostatnie trafienie i poczucie własnej mogiły sprawią, że świadomość niebawem zgaśnie. Każdemu z nas wystarczy tylko jedno bliskie uderzenie, błysk ognia. Nie mam sił, by się temu przeciwstawić. Strach i nadzieja znikają. Następuje całkowite zobojętnienie. Mam wrażenie, że z góry najechały na mnie koła platformy. Ciężka stalowa machina przejechała mi po żebrach i zwaliła się do wody. Nie mam czym oddychać.
Chcę krzyknąć: ‘Poczekajcie! Ja jeszcze żyję!’
A z gardła wyrywa mi się zachrypnięte westchnięcie i niezrozumiałe mamrotanie.
‘Leż spokojnie! – mówię do siebie w myślach. – Jesteś już pochowany! Zasypany ziemią! Unicestwiony! Teraz jest ci już wszystko jedno! Inni poniewierają się bez mogił. I tak ci się poszczęściło!’
Wybuchy i uderzenia podrzucają nasyp. Usiłuję podnieść się na nogi, ale nie mogę. Chcę podciągnąć dłonie do twarzy, ale rąk w ogóle nie czuję. Jakbym ich wcale nie miał. I oto nagle nastała cisza. Słychać tylko pluskanie wody. W uszach pojawia się niebiański śpiew.
‘Co za bzdura!’ – myślę.
I znowu próbuję wstać.
Leży na mnie coś ciężkiego. Jedna z bomb wybuchła niedaleko mnie. Opieram się na łokciach, spycham na bok zalegający na mnie ciężar. Razem z ziemią do wody zwala się trup. Klękam, obmacuję się, przecieram oczy kułakami. Zsypuje się ze mnie warstwa piasku. Poprawiam pas i rozglądam się na boki. Pierwsza myśl: ‘ilu zwiadowców zginęło?’. Nie myślę o strzelcach i taborytach, którzy byli razem z nami na jednej platformie. Mają swoich oficerów, niech oni się o nich martwią.
Wstaję na nogi, robię kilka kroków w górę nasypu i szukam wzrokiem swoich ludzi. Obok podnosi się pomocnik dowódcy plutonu. Nasza platforma nie zaliczyła bezpośrednich trafień. Lecz gdzieś całkiem blisko łupnęło parę potężnych wybuchów. Z przodu, otulony dymem, stoi parowóz. Koło niego już biegają i krzątają się ludzie. Skądś spod kół wyłazi Fiedor Fiedoricz. Z platformy na nasyp zeskakuje Serafim Sieńko. Dwóch zwiadowców dalej leży pod furmanką.
– A wy co? – pytam. – Ranni?
– Nie! My tylko tak!
– Sprawdź wszystkich chłopaków! Zobacz, ilu jest zabitych i rannych! – mówię pomocnikowi dowódcy plutonu. – Wszyscy, którzy żyją, niech wychodzą do przodu, w stronę parowozu!
– Zwiad pułku, wychodzić! – krzyczy pomocnik.
Dzień ma się ku wieczorowi. Niemcy już nie latają. Zbiera się pułkowych saperów, aby naprawili tor. Przechodzimy obok. Szef sztabu krzyczy, zwracając się do mnie:
– Jakie straty w rozpoznaniu?
– U nas wszyscy cali! Oderwało dwie tylne platformy!
Riazancew ustawia chłopaków. Zwiadowcy mają niewesołe miny. Po bombardowaniu wszyscy wyglądają na ponurych i skonanych. No bo i z czego tu się cieszyć?
Obok przechodzi żołnierz i się uśmiecha. Na twarzy ma wypisane: ‘Patrzcie, braciszkowie! Raniło mnie! Dał Bóg! Ocalałem!’.”
Bibliografia: Aleksander Iljicz Szumilin, „Wańka Trep Tom 3”.
Fotografia tytułowa: żołnierze niemieccy przy radzieckim parowozie IS20-352 zniszczonym podczas nalotu w 1941 roku. Źródło: Wikimedia,CC0.
Marek Korczyk