22-24 grudnia 1942 r. żołnierze włoscy – wycofujący się z frontu wschodniego w ZSRR – zostali przez Sowietów zatrzymani we wsi Arbuzow, nazywanej przez Włochów „Doliną Śmierci”. Wówczas stan armii włoskiej był już fatalny – brakowało dosłownie wszystkiego, od żywności po amunicję i broń ciężką. Mimo tego jednak Włosi zdecydowali się na ostatni, desperacki atak. Był to dosłownie atak na bagnety w starym stylu, ponieważ Włochom brakowało amunicji – niejeden z nich miał przy sobie tylko sześć nabojów. Co jednak zaskakujące Włochom – wspieranym przez niemieckie moździerze i kilka czołgów – udało się osiągnąć tymczasowe zwycięstwo. Choć bardzo dużym kosztem, wieś Arbuzow została zajęta przez żołnierzy włoskich.
Wielki atak na bagnety
Dokładnie pisał o tym Eugenio Corti – jeden z włoskich oficerów, który brał udział w bitwie o Arbuzow (za: „Wrócili tylko nieliczni”):
„Tymczasem włoscy żołnierze znowu zaczęli się zbierać. Pomyślałem, że planują atak na jakimś konkretnym odcinku w celu oczyszczenia przejścia, lecz okazało się, że żołnierze szykują się do szturmu na bagnety od razu we wszystkich kierunkach, aby rozszerzyć wrogi pierścień okrążenia. W warunkach, kiedy to niemało ludzi skupiało się na bardzo ograniczonej przestrzeni, byle jaki ostrzał kończył się zawsze zbyt wielkimi stratami. I wkrótce, pod posępnym niebem, ataki ruszyły na wszystkie strony. […]
Od przodu dobiegały odgłosy walki. Przeszliśmy jeszcze kawałek, wyszliśmy na odkryty teren i znaleźliśmy się pod ogniem nieprzyjaciela. Krzycząc i śmiejąc się, pobiegliśmy naprzód. Ktoś obok mnie wrzasnął i upadł. Co to było? Być może snajper – cecchino – dostrzegł mój oficerski szynel? Czy też strzelano do całej naszej grupy? Nieoczekiwanie poczułem słabe uderzenie gdzieś w okolicach potylicy. Lekko pochyliłem głowę – miałem wrażenie, jakby ktoś dał mi po karku – ale nie zatrzymywałem się. Nasza grupa – nawiasem mówiąc, byli w niej także inni oficerowie – pomieszała się z innymi biegnącymi.
Dotarłszy do niewielkiego zagłębienia terenu, przykucnąłem, ściągnąłem hełm i zacząłem go oglądać. Musiałem się zorientować, co mnie uderzyło. Znalazłem dwie małe dziurki, pozostawione przez kulę, która przebiła hełm. Pomacawszy szyję i tył głowy, nie znalazłem niczego, poza niewielkim draśnięciem. Pozostawało tylko wznieść modlitwy dziękczynne do Matki Boskiej.
Guido Rivolta przez cały czas biegł za mną. Teraz też był obok. Wierny przyjaciel na wpół leżał na śniegu i patrzył na mnie z dobrotliwym uśmiechem. Wyciągnął z kieszeni suchara i wcisnął mi go w rękę. Odłamałem połowę tego szczodrego daru i oddałem mu. Żuliśmy twardego suchara, a wokół świstały kule.
Atak na bagnety… Nigdy nie zapomnę tego dnia. Nie wszyscy wzięli w nim udział. Wręcz przeciwnie, większość naszych żołnierzy pozostała we wsi. Tłoczyli się bez sensu pomiędzy zabudowaniami, padając pod ogniem moździerzy i broni ręcznej nieprzyjaciela. Pomimo tego, wróg został odrzucony i do wieczora tego dnia cała dolina, w której leżał Arbuzow, była w naszych rękach. To był ostatni przebłysk bohaterstwa Włochów. W tym dniu polegli najlepsi synowie naszej ojczyzny. I nie jest to czcza gadanina, lecz stwierdzenie faktu.

Rivolta i ja znowu pobiegliśmy do przodu. Wokół panował straszny rozgardiasz i wkrótce straciłem swego ziomka z oczu. Już nigdy więcej się nie spotkaliśmy. I dopiero jakiś czas później pojąłem, że ten szlachetny człowiek podzielił się ze mną swoim ostatnim kawałkiem chleba.”
Włoski oficer, który został snajperem
„Zwróciłem uwagę na zadziwiająco celny ostrzał ze strony rosyjskich snajperów: wszędzie wokół widać było liczne martwe ciała. Uważałem się za dobrego strzelca, jako młody chłopak dość często wygrywałem konkursy strzeleckie, dlatego postanowiłem zostać włoskim strzelcem wyborowym – cecchino. Niewiele myśląc, rozciągnąłem się na śniegu za niewielkim wzgórkiem i zacząłem wypatrywać wroga. Celów nie brakowało, lecz wszystkie znajdowały się zbyt daleko, a przy tym jeszcze były w ruchu. Po chwili udało mi się uchwycić na muszkę jedną z postaci, nacisnąłem spust i zaraz potem zmieniłem pozycję. Jakże przydałby mi się teraz mój [zdobyczny] rosyjski karabin z celownikiem optycznym! Przecież rosyjscy snajperzy używali dokładnie takiej właśnie broni! […]
Lecz bój toczył się nie tylko na tym odcinku, gdzie byłem nie tak dawno. Ukrywszy się za jedną z chałup miałem możliwość obserwowania zadziwiającej akcji, rozgrywającej się na przeciwległym skraju doliny. Właśnie trwało tam zaciekłe natarcie. Niemcy i Włosi atakowali, a na spotkanie, skądś ze śnieżnej bieli, jeden za drugim wynurzali się rosyjscy żołnierze z podniesionymi rękami. Porywający, pasjonujący spektakl. Niemcy, stojący obok mnie, obserwowali wydarzenia zupełnie beznamiętnie. Poszedłem swoją drogą.
W wąskim przejściu między dwoma chałupami ustawiono niemieckie 20-milimetrowe działko celem wsparcia żołnierzy, idących do ataku na bagnety po przeciwległym skraju doliny – tam, gdzie właśnie poddawali się Rosjanie. Kiedy otworzyło ono ogień, okazało się, że Niemcy strzelają teraz do Włochów. Rozległy się krzyki. Należało nakazać niemieckim żołnierzom natychmiastowe przerwanie ognia. Jednak kiedy do nich podbiegłem, obsługa już nie strzelała. Popatrzyła na mnie z zażenowaniem. Poszedłem dalej.
Do niemieckiego sztabu co pewien czas odstawiano rosyjskich jeńców. Eskortowali ich nasi żołnierze. Rannych prowadzono lub niesiono na punkty opatrunkowe. […] Dolinka była zasłana martwymi ciałami, w większości moich rodaków, ponieważ tylko nasi żołnierze mogli pójść z bagnetami na karabiny maszynowe i automaty. Jak już wspomniałem, szturm na białą broń prowadzili żołnierze włoscy, Niemcy wspierali nas ogniem artyleryjskim i wykonywali ataki czołgami w kluczowych punktach.
Nasze dowództwo w owym czasie już nie istniało. Wśród naszych wojsk znajdowało się trzech czy czterech generałów, lecz panowie ci całkowicie uchylili się od dowodzenia i byliśmy zmuszeni we wszystkich kwestiach zwracać się do niemieckiego dowództwa. Nasi generałowie nie wysuwali nosa z niemieckiego sztabu, gdzie zamienili się w postronnych obserwatorów. Byłem tylko młodszym oficerem, lecz moje poczucie honoru oficerskiego nie pozwalało mi na pogodzenie się z takim porządkiem rzeczy. Lecz jeszcze bardziej bulwersował mnie nasz wołający o pomstę do nieba brak organizacji. Powróciwszy na pole walki, od razu zrozumiałem, że przyniosę więcej pożytku w roli dowódcy, niż jako snajper.
Nasi oficerowie i żołnierze byli zupełnie zdezorientowani, nie mając najmniejszego pojęcia, co mają robić i w jakim kierunku atakować. Mieli uzasadnione podstawy do obaw, ponieważ atak przybrał niezorganizowany charakter. Wyszło tak, że pomimo faktu, iż znaczne siły przeciwnika się cofnęły, tu i tam Rosjanie zdołali się umocnić i trzymali się do tej pory. W rezultacie na terytorium, które już logicznie uważaliśmy za swoje, powstały oddzielne ogniska oporu wroga. Ogień był prowadzony chaotycznie we wszystkich kierunkach i nie od razu można było zrozumieć, gdzie są nasi, a gdzie znajduje się nieprzyjaciel.”
Zajęcie Arbuzowa
„Postanowiłem na jakiś czas porzucić zajęcie snajpera i wrócić do niemieckiego sztabu, aby uściślić plany i cele ataku. Drogę powrotną przebyłem biegiem obok płonących chałup. Zajrzawszy do jednej z nich, zauważyłem worek z ziarnami słonecznika i nasypałem sobie parę garści do kieszeni. I tak nie było nic innego do jedzenia. Włoski pułkownik (o ile dobrze pamiętam był to podpułkownik Rossi, artylerzysta z Dywizji ‘Pasubio’) wysłuchał mnie i udał się do Niemców po instrukcje. Ci odpowiedzieli, iż atakujące pododdziały powinny posunąć się ‘im dalej, tym lepiej’. Na moim odcinku wysunięte grupy walczyły teraz na zboczu wzgórza, rozciągnąwszy się od jego szczytu po podnóże. Naradziwszy się, postanowiliśmy z pułkownikiem, iż zatrzymamy się i umocnimy na tej linii.

Kilkaset metrów od niemieckiego sztabu zauważyłem dużą grupę włoskich żołnierzy, którzy zbili się w gromadę w rowie. Z daleka nie mogłem dostrzec, co się tam dzieje, dlatego przed powrotem na pole boju postanowiłem wyjaśnić, o co chodzi. Powiedzieli mi następującą rzecz: na wprost nich leży część doliny, najbardziej pozarastana sitowiem i inną roślinnością. Atak w tym kierunku był niemożliwy, bo Rosjanie wciąż kryli się gdzieś w szuwarach, ostrzeliwując się całkiem skutecznie i jednocześnie pozostając niewidocznymi. Na odcinku po prawej stronie nasi żołnierze (wcześniej widziałem, że wzięli dużo jeńców) ponownie ruszyli w górę i teraz znaleźli się prawie na szczycie wzgórza. W tym czasie na lewym skrzydle atak wciąż jeszcze się rozwijał (właśnie tam brałem udział w boju).
Uniosłem głowę i próbowałem wypatrzyć nieprzyjacielskich żołnierzy, zaszytych w trzcinowisku. W odległości trzech metrów ode mnie, wyskoczyły śnieżne fontanny, a twarz zaprószyło mi śniegiem. Jeśli strzelec celowałby kilka centymetrów wyżej, zabiłby mnie. Kierunek, w jakim strzelał, był wybrany idealnie. Znowu mi się poszczęściło, pozostawało tylko po raz kolejny odmówić modlitwę dziękczynną do Madonny. Kilka razy wypaliłem na ślepo w kierunku trzcin (ma się rozumieć, na próżno, ponieważ wroga nie było widać) i wróciłem do siebie.
Przekazałem oficerom i żołnierzom otrzymane przeze mnie instrukcje. Ludzie zaczęli umacniać się na nowej linii. Był sam środek dnia. Prawie wszędzie zaprzestano już ataków”.
Bibliografia: Eugenio Corti, „Wrócili tylko nieliczni”.
Fotografia tytułowa: żołnierze włoscy podczas walk w Stalino (obecnie Donieck) w ZSRR w 1941 roku. Źródło: Wikimedia, domena publiczna.
Marek Korczyk