1 września 1939 roku Niemcy zaatakowały Polskę, dając tym samym początek II wojnie światowej. Uwikłane w konflikt państwa europejskie musiały zająć się własnym podwórkiem, zostawiając Japończykom wolną rękę w działaniach na Pacyfiku. Sytuacja, jaka wywiązała się na świecie, była idealna dla japońskich planów kolejnych podbojów. Teraz przeciwnikiem byłyby potęgi Zachodu, które musiały uporać się z problemem niemieckim i dopiero w dalszej kolejności bronić swoich pacyficznych posiadłości. W Birmie, na Malajach panowali Brytyjczycy, w Indonezji gościli Holendrzy i wreszcie w Kambodży, Laosie i Wietnamie Francuzi. Każda z tych nacji mogła zostać w każdej chwili zaatakowana przez wojska Wehrmachtu. Zupełnie inaczej przedstawiał się problem Stanów Zjednoczonych, którym nie groziła ofensywa wrogiej armii. USA były również najmocniej zainteresowane obszarem Pacyfiku, a to ze względu na swoje położenie i cele strategiczne. Było to jednocześnie państwo, którego udział w konflikcie i opowiedzenie się po którejkolwiek ze stron mogło przechylić szalę zwycięstwa i rozstrzygnąć w momencie niepewnej równowagi. Tyle tylko, że obywatele Stanów Zjednoczonych nie chcieli iść na wojnę i angażować się w sprawę, która była im obca. Izolacjonistyczne poglądy wyznawała większa część społeczeństwa, z rządzącymi na czele, dlatego też polityka Stanów Zjednoczonych, tradycyjnie powiązanych sojuszem z Wielką Brytanią, była póki co neutralna. Z zainteresowaniem obserwowano rozwój wydarzeń, ale nie powzięto zdecydowanych przygotowań do ewentualnego angażowania się w konflikt. Tymczasem 22 czerwca 1940 roku Francja podpisała kapitulację, kończąc tym samym okres zmagań na kontynencie europejskim. Wykorzystując sprzyjającą sytuację, Japończycy wysunęli żądania pod adresem Francuzów, domagając się wstrzymania pomocy udzielanej Chińczykom. Póki co wymagania stawiane Francji nie były wygórowane, czego dowodem był dokument z 20 września 1940 roku. Obustronne porozumienie gwarantowało Japonii rolę dominującą na Dalekim Wschodzie, przyznając, iż jest to państwo najsilniejsze w tym rejonie. Strona francuska miała otrzymać chwilowo załagodzenie zbliżającego się konfliktu. Tyle że Japończycy nie mieli zamiaru rezygnować z łatwego łupu i już w trzy dni później gen. Nishihara zaczął naciskać na gubernatora Indochin, oczekując nowych ustępstw. Oddanie Japończykom kilku baz morskich umożliwiłoby im aktywniejsze prowadzenie wojny przeciwko Chinom. Jakby tego było mało, 27 września był niejako przełomowym dniem dla stosunków francusko-japońskich. W Berlinie Joachim von Ribbentrop, Galeazzo Ciano i Saburo Kurusu podpisali Pakt Trójstronny pomiędzy Niemcami, Włochami i Japonią. Dzięki układowi trzy państwa zostały połączone silnym sojuszem, który nazywać będziemy Osią Berlin-Rzym-Tokio (Państwa Osi). Co nas najbardziej powinno interesować, to fakt oddania pod kuratelę japońską obszaru Pacyfiku, który stać się miał terytorium podległym imperializmowi kraju wschodzącego słońca.
Świt nowego sojuszu obliczony był na stworzenie mocnego przymierza wymierzonego w państwa sprzyjające interesom aliantów. W zasadzie ostatnim bastionem koalicji antyhitlerowskiej była Wielka Brytania, choć i ona chyliła się ku upadkowi. Siłami europejskimi Japończycy nie mieli zamiaru zawracać sobie głowy. Nie obawiali się również Związku Radzieckiego, który przestrzegał postanowień pokoju z września 1939 roku i dopiero w sierpniu 1945 roku zdecydował się na akcję przeciwko nieprzyjacielowi. Najważniejszą kwestią było zatem unormowanie stosunków z Amerykanami. 8 marca 1941 roku rozpoczęto w Waszyngtonie obustronne negocjacje, które w praktyce sprowadzały się do przedstawiania alternatywnych rozwiązań i wymiany not między sekretarzem stanu Cordellem Hullem i ambasadorem japońskim w Stanach Zjednoczonych, Kichisaburą Nomurą. Nawet w chwili ataku na Pearl Harbor, 7 grudnia tego samego roku, Amerykanie odczytywali kolejną z japońskich not. Pertraktacje przebiegały pod dyktando Japonii, choć żadnej ze stron nie udało się wypracować kompromisu. Kraj kwitnącej wiśni szukał bowiem prostej drogi do rozpętania światowego konfliktu, starając się ustawić w jak najlepszej pozycji wyjściowej i dostrzegając, iż możliwe jest uzyskanie przewagi nad najgroźniejszym rywalem do panowania w tej części świata. Idealnym wyjściem wydawał się być atak z zaskoczenia, tym bardziej że amerykańskie podejście do II wojny światowej przechodziło ewolucję. Dowodem jest chociażby zacieśnianie więzów z koalicją aliancką i ustanowienie systemu Lend Lease Act, który gwarantował pomoc wojskową dla państw, których działania były zbieżne z polityką USA. Prezydent Franklin Delano Roosevelt starał się zmienić poglądy rodaków, sondując, na ile może sobie pozwolić w kwestii angażowania się w wojnę. Na razie jednak nie było mowy o jakiejś radykalnej metamorfozie izolacjonistycznych zapędów większości Amerykanów. Po drugiej stronie Pacyfiku trwały tymczasem przygotowania do nadchodzącej wojny, niebezpieczeństwo dla Stanów Zjednoczonych miało nadejść z zachodu.
W 1905 roku cesarska marynarka rozbiła flotę rosyjską w bitwie pod Cuszimą. Doświadczenia minionych lat, z jakich wciąż korzystali Japończycy, musiały zostać zweryfikowane, jeśli chcieli oni odpowiednio przygotować się do nowego konfliktu. Ich przekonania zmieniły się w dość przypadkowy sposób. W nocy z 11 na 12 listopada 1940 roku 21 samolotów, które startowały z lotniskowca „Illustrious” zatopiło trzy włoskie pancerniki w tarenckim porcie. Admirał Isoroku Yamamoto z dużym zaskoczeniem przyjmował raport w tej kwestii, dostrzegając, iż być może rozwiąże on jego problemy. Podporucznik Minoru Genda meldował z Londynu, iż głębokość basenów portowych w zaatakowanym porcie nie przekraczała 13 metrów. To teoretycznie powinno wykluczyć udany manewr brytyjskich torped, które w płytkim basenie jednak dosięgły celu. W jaki sposób? Na to pytanie Japończycy poznali prostą odpowiedź, która powiązana była z brytyjskimi rozwiązaniami – ich przeciwnicy wykorzystali bowiem sprytne, choć nieco archaiczne, urządzenie. Torpedy zostały wyposażone w drewniane stabilizatory, który uniemożliwiały większe zanurzenie pocisków. To z kolei dawało szansę, iż także japońskie torpedy mogą sięgnąć celu, gdy zostaną użyte przeciwko Amerykanom w miejscu niesprzyjającym konwencjonalnemu atakowi. Takim z pewnością było Pearl Harbor, które od początku przymierzano jako bazę, która w pierwszej kolejności powinna zostać zaatakowana. Jak pisze Zbigniew Krala: „Admirała Isoroku Yamamoto […] oraz przedstawiciele tokijskiego Ministerstwa Wojny reprezentowali pogląd, iż izolowanie obszaru Pacyfiku wzdłuż wybrzeża morskiego Chin, przez Półwysep Malajski, wyspy Indii Holenderskich, Australię i Nową Zelandię na zachodzie i południu oraz przez łańcuch umocnień obronnych od Wysp Kurylskich do Wysp Marshalla na środkowym Pacyfiku, uniemożliwi Brytyjczykom i Amerykanom jakąkolwiek próbę wtargnięcia na Ocean Spokojny przez okres około dwóch lat”. Oczywiście, te optymistyczne założenia powiązane były ze skutecznością pierwszych uderzeń, których podjąć się mieli Japończycy pod dowództwem Yamamoto. W rozmowie z księciem Konoye przewidywał on pasmo zwycięstw przynajmniej w pierwszych sześciu miesiącach wojny. Dopiero z czasem przewaga japońska mogła zmaleć, co Yamamoto wiązał z rozwinięciem amerykańskiego przemysłu wojennego i przestawieniem go na obroty czasu konfliktu. Ten niezwykle zdolny oficer miał wiele racji w swoich twierdzeniach i często potrafił jako jeden z nielicznych Japończyków reprezentować stanowisko realistyczne, pozbawione cech beznadziejnego uporu i samobójczej walki. Zagarnięcie obszarów obfitujących w surowce i korzystnie ulokowanych ze strategicznego punktu widzenia było pierwszym krokiem na drodze do zrealizowania niezwykłego planu agresji przeciwko Stanom Zjednoczonym. Japończycy bardzo poważnie zajęli się opracowywaniem planu ataku, bowiem od niego mogły zależeć losy całej wojny. W przypadku walk z Chińczykami akcje miały często charakter improwizowany i chaotyczny, teraz o złym rozplanowaniu nie mogło być mowy. Każdy sukces zwiastował końcowe zwycięstwo, każda pomyłka mogła być przyczynkiem do klęski. Wstępnie obrano za cel bazę morską w Pearl Harbor, gdzie zgromadzona została słynna Flota Pacyfiku. Tymczasem w połowie 1941 roku na Hawajach panował nastrój beztroski spowodowany lekceważeniem, które w stosunku do Japończyków wyrażali Amerykanie. Nie obawiali się ewentualnego natarcia, a to zwiastowało coraz większe zaangażowanie w szeregach japońskiego dowództwa. Jak wspomina admirał Fukudome, już pod koniec kwietnia 1941 roku admirał Takijuro Onishi ukończył prace nad ogólnym planem ataku na Pearl Harbor. Wywiad japoński ustalił szczegóły dotyczące obrony bazy na Hawajach, raportując m.in. o sposobie cumowania okrętów. 13 września zakończono prace nad planem, a 5 października na pokładzie lotniskowca „Akagi” odbyła się odprawa pilotów.
Dzięki doświadczeniom z tarenckiej porażki Włochów, Japończycy mogli odpowiednio przygotować swe siły do ataku na hawajską bazę. Tam niemal przez cały rok panował nastrój beztroski, a to za sprawą admirała Kimmela, który w lutym 1941 roku objął dowództwo nad Flotą Pacyfiku. Lekceważył on zagrożenie i nie przejawiał zainteresowania możliwością nagłego ataku. Co więcej, nie zabezpieczył odpowiednio Pearl Harbor, czego dowodem jest chociażby nierozciągnięcie sieci przeciwtorpedowej. Wobec ponawiających się ostrzeżeń zdecydował się wreszcie na ułożenie okrętów, które miało sprzyjać ewentualnej defensywie. Pogrupował je parami, aby jeden osłaniał drugi. Ostrzeżenia napływały z Waszyngtonu, gdzie niemal wszyscy niepokoili się coraz agresywniejszą polityką japońską. Wydawało się, iż Flota Pacyfiku, do której dołożono w 1940 roku kolejne jednostki pływające, będzie w stanie utrzymać przeciwnika na dystans w przypadku konfliktu. Musiała być jednak odpowiednio chroniona, a to w 1941 roku nie zostało zrealizowane. W tym samym czasie japońscy sztabowcy dopracowywali ostatnie szczegóły ataku. Na dzień uderzenia wybrano niedzielę 7 grudnia. Wybór padł na dzień, w którym Amerykanie najmniej spodziewali się rozpoczęcia działań wojennych i raczej skłonni byli do wypoczynku niż organizowania obrony. Dokładnie miesiąc wcześniej wiceadm. Chuichi Nagumo został dowódcą Zespołu Uderzeniowego, w którego skład wchodziło aż sześć lotniskowców („Akagi”, „Kaga”, „Soryu”, „Hiryu”, „Shokaku” i „Zuikaku”) – duma japońskiej marynarki. Do sił tych dochodziła jeszcze silna eskadra niszczycieli (9 jednostek) stanowiących osłonę większych okrętów oraz zespół wiceadm. Gunichi Mikawy (pancerniki i ciężkie krążowniki) wspierany dodatkowo przez 27 okrętów podwodnych. Między 10 a 18 listopada wszystkie okręty opuściły Wewnętrzne Morze Japońskie. Dziwne jest to, iż amerykański wywiad nie zlokalizował tak potężnego zgrupowania wychodzącego z portów. Kiepska praca agentów pozwoliła Japończykom na uzyskanie zaskoczenia w pierwszej fazie działań. W dniach 17-21 listopada w Zatoce Tankan u wybrzeży Wysp Kurylskich zebrała się japońska flota oddelegowana do ataku. O godz. 6.00 26 listopada zgrupowanie w całości obrało kurs na Hawaje. Trasa przebiegała przez trudne obszary morskie, gdzie możliwość spotkania okrętów nieprzyjaciela spadała do minimum. Dzień wcześniej Yamamoto przekazał rozkaz, który nakazywał zaatakowanie bazy Pearl Harbor na Hawajach. 2 grudnia wiceadm. Nagumo odczytał tekst depeszy, na której widniały trzy słowa: „Niitaka yama nobore” („Wspiąć się na górę Niitaka”), co było zaszyfrowanym oznaczeniem dyspozycji do uderzenia. Zbigniew Krala szacuje ilość samolotów znajdujących się w tym czasie na pokładach lotniskowców oraz opisuje napięcie, jakie towarzyszyło pilotom: „Na ich [lotniskowców] pokładach znajdowało się około 400 samolotów, z czego do uderzenia na Hawaje wyznaczono 355: 81 myśliwców, 131 bombowców nurkujących i 143 samoloty bombowo-torpedowe”. Żaden z nich nie mógł się poderwać za wcześnie. Wszystko musiało zostać idealnie rozplanowane i zsynchronizowane w czasie, a piloci ze zniecierpliwieniem oczekiwali sygnału. Warto przypomnieć, iż niemal w tym samym czasie Japończycy wciąż prowadzili dyplomatyczną grę z Amerykanami, zwodząc ich wizją porozumienia w kwestiach Pacyfiku. Przekazywali do Waszyngtonu kolejne noty, które w mniemaniu Amerykanów miały zapobiec wybuchowi wojny. O godz. 22.00 6 grudnia czasu waszyngtońskiego (tokijski czas jest przesunięty o jeden dzień do przodu względem strefy czasowej USA) flota osiągnęła południk 158. Dowódcy zdecydowali się na wywieszenie flagi „Z” na lotniskowcu „Akagi”. 36 lat wcześniej ten sam symbol powiewał na pancerniku „Mikasa” i wiódł Japończyków w bitwie pod Cuszimą. Na odprawie przed wylotem kategorycznie zakazano używania radiostacji. Wyjątkiem od tej reguły był jedynie kpt. Mitsuo Fuchida, który prowadził pierwszą falę samolotów i musiał porozumiewać się z podwładnymi oraz dowództwem. O 5.30 czasu miejscowego wyleciały samoloty rozpoznawcze, aby zorientować się w sytuacji nad Pearl Harbor. W pół godziny później ruszyła pierwsza fala 183 maszyn. 40 samolotów torpedowych, 51 szturmowych z 250-kilogramowymi bombami, 49 bombowców z 800-kilogramowymi bombami i 43 myśliwce osłony.
Tymczasem na Hawajach wstawał kolejny piękny dzień i nic nie zwiastowało tragedii. Dziwne, ale Japończycy wcale nie uzyskali pełnego zaskoczenia, choć wydawało im się, iż tak jest w rzeczywistości. Już o godz. 3.42 dostrzeżona została jedna z miniaturowych łodzi podwodnych, które zbliżały się do amerykańskiej bazy. Nikt nie podniósł z tego powodu alarmu. Podobnie rzecz się miała z wyprawą samolotów, którą o 6.45 na ekranach radarów dostrzegli szeregowcy Joseph Locard i George Elliott. Oczywiście, gdy tylko na monitorach zaczęły pojawiać się kolejne punkciki, natychmiast udali się do swojego przełożonego por. Kermita L. Tylera. Ich niepokój był jak najbardziej uzasadniony, bowiem maszyny coraz szybciej zbliżały się do wyspy. Meldunek do Tylera nadszedł o 7.20, a ten spokojnie wytłumaczył żołnierzom, iż nie dzieje się nic nadzwyczajnego, bowiem spodziewana jest wyprawa samolotów B-17, które mają przylecieć ze Stanów Zjednoczonych. Nie zaalarmowano zatem nikogo, kto mógłby stawić opór w przypadku ewentualnego napadu nieprzyjaciela.
Słowa te stały się niejako symbolem ataku na Pearl Harbor. Ich magia jest tym większa, iż wypowiedziane zostały w kluczowym momencie, a więc tuż przed rozpoczęciem nalotu japońskiej wyprawy lotniczej. Kpt. Fuchida przekazał je przez radio (po polsku „Tygrys, tygrys, tygrys”), co oznaczać miało uzyskanie pełnego zaskoczenia. Być może, gdyby Amerykanie nie zbagatelizowali zagrożenia, japońską nawałnicę udałoby się odeprzeć, a Fuchida nigdy nie zgłosiłby pamiętnych słów. Tak się jednak nie stało. O 7.55 pierwsza fala samolotów ruszyła do zmasowanego ataku. Trzy minuty później kontradm. Bellinger, dowódca lotnictwa morskiego na Hawajach, nadał do Stanów Zjednoczonych komunikat: „Nalot na Pearl Harbor – to nie ćwiczenia!”. Dramatyczny meldunek zaalarmował amerykańskich sztabowców, którzy niemal natychmiast zdali sobie sprawę, iż Japonia właśnie przystąpiła do wojny na Pacyfiku, a w niedługim czasie także inne amerykańskie bazy mogą stać się celem ataku. Chwilę po meldunku Bellingera odezwały się syreny ostrzegawcze na amerykańskich okrętach. Japończycy wprawdzie osiągnęli zaskoczenie, jednakże szczęście sprzyjało im połowicznie. W powietrzu powstał nieopisany chaos, gdyż równocześnie z samolotami torpedowymi do ataku ruszyły bombowce nurkujące, co było wynikiem błędnej interpretacji sygnałów Fuchidy. Dowódca wystrzelił dwie rakiety, które były umówionym znakiem jednej z grup. Część pilotów przegapiła jednak jeden z wystrzałów i opacznie zrozumiała rozkaz dowódcy. Było już jednak za późno na naprawę pomyłki, więc piloci atakujący bazę w Pearl Harbor musieli sobie radzić bez odpowiedniej koordynacji. Nadlatujące maszyny przywitał silny ogień amerykańskiej floty. Działka przeciwlotnicze spisały się bardzo dobrze w chwili próby. Niestety, nie można tego powiedzieć o lotnictwie obronnym, które stawiło w powietrzu wątły opór. Celem Japończyków z miejsca stały się zacumowane w bazie okręty. W sumie znajdowało się tam 8 pancerników, 2 ciężkie krążowniki, 6 lekk9ich krążowników, 29 niszczycieli i 5 okrętów podwodnych. Kilkadziesiąt innych jednostek nie miało większego znaczenia z taktycznego punktu widzenia. Na szczęście dla Amerykanów, 28 listopada bazę opuścił lotniskowiec „Enterprise”, który udał się na Wake. Na dwa dni przed atakiem odpłynął lotniskowiec „Lexington”, kierując się w stronę Midway. To właśnie te jednostki miały być głównym celem ataku. Na lotniskach bazowało 347 samolotów, ale jak mówiliśmy, niewiele zdziałały w toku walk. System portowy w jakiś sposób utrudnił zadanie japońskim torpedowcom, lecz nie przyczynił się do uniknięcia strat. Pamiętajmy również, iż nawet mała głębokość basenów nie była dla japońskich pilotów problemem, bowiem opracowany został system bliźniaczo podobny do tarenckiego rozwiązania Brytyjczyków. W pierwszej kolejności nastąpiła katastrofa pancernika „Arizona”, wiernie służącego marynarce od 26 lat. Jego osłonę stanowił okręt „Vestal”, ale i on oberwał od nadlatujących. Na „Arizonę” raz za razem spadały bomby, druzgocąc część dziobową. Śmiercionośny ładunek wylądował również w magazynie amunicyjnym, powodując potężną eksplozję. Pancernik rozpoczął powolne pogrążanie się w wodach portowych. Żołnierze, którzy utknęli w wodoszczelnej części okrętu, byli bezsilni. Szli na dno wraz z ponad ćwierćwiekowym pancernikiem. Wielu z nich nie zdołało na czas wydostać się spod pokładu. Pancernik „Maryland” miał nieco więcej szczęścia. Mimo dwóch trafień, tylko dwóch ludzi zginęło. Rannych naliczono czternastu. Pancernikowi „Oklahoma”, który zacumowano w porcie z „Marylandem”, los nie sprzyjał tak bardzo. Okręt trafiły trzy torpedy, co spowodowało znaczne przechylenie na jedną z burt. Kolejne dwa trafienia przypieczętowały los pancernika. Zginęło 415 ludzi, dalszych 32 zostało rannych. W 1943 roku okręt podniesiono z dna, jednak nie powrócił on do czynnej służby. „West Virginia” i „Tennessee” udało się uniknąć losu „Arizony”, choć oba okręty los ciężko doświadczył 7 grudnia 1941 roku. Stojące nieco na uboczu pancerniki „California” i „Nevada” w pierwszej chwili uniknęły impetu ataku japońskiego lotnictwa. Niestety, podczas kolejnych ataków bomby dosięgły i te okręty. Straty w ludziach na „Californii” szacowano na ok. 100 osób, 61 zostało rannych. Ciekawe zdarzenie na pokładzie „Nevady” opowiada Zbigniew Flisowski („Burza na Pacyfiku”). O godz. 8.00 23-osobowa orkiestra rozpoczęła odgrywanie hymnu narodowego. Dyrygent nie przerwał go nawet wtedy, gdy nieprzyjacielskie samoloty przelatywały tuż nad głowami muzyków, ostrzeliwując pokład pancernika. O 8.40, po blisko godzinnej walce, „Nevada” ruszyła z miejsca. Eskapadę okrętu szybko dostrzegli Japończycy, starając się posłać pancernik na dno w kanale portowym. Mimo chmary samolotów, jaka obległa okręt, „Nevada” nadal przesuwała się wzdłuż południowego brzegu Fort Island. Oprócz ataku na okręty liniowe Japończycy uderzyli także na szereg lotnisk i bazę morskich samolotów patrolowych. Pierwsza fala japońskich samolotów dokonała niezwykłych zniszczeń na lotniskach Hickam, Bellow Field i Wheeler. Amerykańskie lotnictwo praktycznie nie istniało, choć 38 maszyn poderwało się, aby podjąć beznadziejną walkę. Po drugiej stronie wyspy Ford imponujące siły marynarki również poniosły duże straty. Stary pancernik „Utah” poszedł na dno po oberwaniu dwiema torpedami. Transportowiec „Tangier” wykazał się prowadzeniem celnego ognia i nie odniósł większych strat. Bliźniacze „Detroit” i „Releigh” miały mniej szczęścia niż „Tangier”. Oba zostały ostrzelane, lecz „Detriot” uniknął większych zniszczeń. „Releigh” z kolei oberwał bombą, która przebiła jego pokład i eksplodowała dopiero na dnie. Mimo to okręt trzymał się dzielnie i dotrwał do końca bitwy. Najdalej od wyspy Ford znajdowały się niszczyciele. „Monagham” wdał się w walkę z japońskimi okrętami podwodnymi, zatapiając jeden z nich. „Farragut”, „Dale” i „Aylwin” względnie spokojnie przetrwały atak. O 8.40 nad Pearl Harbor zjawiła się druga grupa japońskich samolotów – dowodził nią kpt. Shingekozu Shimazaki, prowadząc do boju 54 bombowce horyzontalne, 80 szturmowców (kom. por. Takashige Egusa) i 36 myśliwców. Tym razem celem ataku stały się okręty cumujące w rejonie stoczni. Pancernik „Pennsylvania” mocno oberwał, na pokładzie szalały pożary, co spowodowało straty 18 zabitych i 30 rannych z 1500 osób załogi. Samolotom typy Aichi udało się również poważnie uszkodzić niszczyciel „Shaw”, który w przyszłości miał jeszcze wielokrotnie stawiać opór przeciwnikowi. Niszczycielom „Cassino” i „Downess” nie udało się uniknąć strat. W wyniku ataku torpedowego i bombowego „Cassin” zapalił się i przewrócił na drugi z niszczycieli, w konsekwencji czego oba spłonęły. Warto jeszcze wspomnieć o lekkich krążownikach „New Orleans”, „San Francisco”, „Honolulu” i „St. Louis”. Tutaj straty były stosunkowo niewielkie, a „St. Louis” wyszedł z bazy, płynąc z prędkością 2,5-krotnie przekraczającą dozwoloną w tym miejscu. Wreszcie druga fala samolotów japońskich skończyła bombardowanie, a dowództwo nie zdecydowało się na posłanie do boju trzeciej. Za krok ten krytykowano Nagumo, bowiem zdruzgotane „Pearl Harbor” nie było w stanie stawiać efektywnego oporu. Kolejne uderzenie mogło być gwoździem do trumny dla okrętów, które ocalały z pożogi. Fuchida jako ostatni wracał znad bazy, robiąc pamiątkowe zdjęcia dokumentujące zniszczenia.
Bilans ataku na Pearl Harbor przedstawiał się zdecydowanie na niekorzyść Amerykanów. 7 grudnia, jak nazwał to prezydent Franklin Delano Roosevelt, stał się dniem hańby dla Stanów Zjednoczonych. Następnego dnia izolacjoniści zostali uciszeni, a Amerykanie zdecydowanie postanowili wkroczyć w wojnę. Atak na Pearl Harbor miał zatem przełomowe znaczenie, wciągając w konflikt supermocarstwo, które przesądziło później o wyniku zmagań. Z militarnego punktu widzenia atak Japończyków był ledwie efektownym fajerwerkiem. Nie zmienił drastycznie stosunku sił i środków na Oceanie Spokojnym. Marynarka wojenna US Navy straciła 2008 zabitych, 710 rannych. Reszta strat amerykańskich opiewała na 375 zabitych i 468 rannych. Japonia miała swoje upragnione zwycięstwo i chyba tylko Yamamoto nie przyłączył się do ogólnonarodowej radości. Zdawał sobie sprawę, iż na jego idealnym planie powstała sporych rozmiarów rysa. Amerykański gigant budził się z uśpienia, wnosząc do wojny swój ogromny potencjał militarny i gospodarczy. Straty nieprzyjaciela, mimo optymistycznych raportów japońskich dowódców, nie były aż tak duże. Przede wszystkim nie ucierpiały lotniskowce. Amerykanie utracili 202 samoloty różnego typu oraz 2 pancerniki. Dalszych 6 udało się wyremontować i ponownie użyć w walkach na Pacyfiku. Ponadto uszkodzone zostały 3 krążowniki i 1 niszczyciel. 2 niszczyciele i okręt podwodny poszły na dno. Japończycy notowali zniszczone 29 samolotów i 5 małych okrętów podwodnych. Śmierć poniosło 55 lotników i 9 marynarzy. Już wkrótce mieli się przekonać, iż Stany Zjednoczone stać na zdecydowanie więcej.
Fotografia tytułowa: USS West Virginia podczas ataku na Pearl Harbor. Okręt ten, mimo licznych uszkodzeń, został później wyremontowany i powrócił do służby (Wikipedia/US Navy, domena publiczna).