Legendą stał się jeszcze za życia. Jego wspomnienia to dzisiaj absolutna klasyka polskiej literatury wojennej i marynistycznej. Życiorys z kolei jak w soczewce skupiał losy pokolenia patriotów, na których w komunistycznej Polsce nikt nie czekał. Wprost przeciwnie, byli konsekwentnie wyrzucani na margines i tylko niewielu ostatecznie udało się odnaleźć drogę do ukochanej Marynarki Wojennej.
Jest 27 listopada 1996 roku. Pociąg relacji Gdynia–Zakopane zatrzymuje się na stacji Kraków Główny. Mam się spotkać z córką komandora Bolesława Romanowskiego, Zofią Rychel. Wkrótce znajduję się w przytulnym mieszkanku Państwa Rychel. Z ciekawością rozglądam się po pokoju, szukając pamiątek po komandorze. Pani Zofia pokazuje mi miniaturę „Jolly Rogera” wiszącą na ścianie i objaśnia znaczenie poszczególnych znaków. Biały prostokąt oznacza zatopiony statek handlowy, a czerwony wojenny. Skrzyżowane armaty oznaczają użycie artylerii, dwie skrzyżowane szable – abordaż. W dolnej części bandery – pies symbolizujący udział w operacji „Husky”. Pod „Jolly Rogerem” wisi szabla promocyjna, którą Bolesław Romanowski otrzymał wraz ze szlifami oficerskimi. Towarzyszyła komandorowi na wojnie. Jego wspomnienia kończą się na przybyciu komandora do Gdyni na pokładzie ORP Błyskawica. Komandor wywołuje Gdynię i pyta się, czy są dla nich jakieś instrukcje. I wtedy pada odpowiedź: „Nie ma”…
Tak się kończy „Torpeda w celu”. Nie będzie orkiestry na ich cześć przy pirsie, nie będzie uścisków dłoni – nikt na nich nie będzie czekał. Okazali się niechcianymi gośćmi we własnej Ojczyźnie!
Pytam panią Zofię o te pierwsze lata po powrocie do kraju. Początkowo wszystko układało się dobrze. Komandor nadal służył w swej ukochanej Marynarce Wojennej. Obdarzony ułańską fantazją, przy wyrabianiu dowodu osobistego jako kraj urodzenia podaje: „Inflanty Polskie”. I tak już zostaje – w dowodzie osobistym! Gdy pewnego dnia powracał okrętem podwodnym do portu, w Zatoce Puckiej urwał się kontakt z nim. Wysłano śmigłowiec, aby zobaczył co się stało. A Romanowski wynurzył się swoim okrętem w basenie portowym!
O jego osobie krąży wiele anegdot i mitów. Jaki był naprawdę? Przede wszystkim był patriotą. To było jego DNA. Znakomicie opanował znajomość języków: angielskiego, francuskiego, ale także łacinę i grekę, które poznał w gimnazjum w Nakle. Obdarzony kmicicową naturą lubił żyć aktywnie, podejmować ryzyko. Będąc zapalonym myśliwym, nie wahał się iść z kordelasem na postrzelonego odyńca. Cenił przyjaźń, szczerość i otwartość. Nienawidził kłamstwa, fałszu i braku lojalności wobec przyjaciół. Takim pozostał w pamięci córki.
Wreszcie okres stalinowski dotknął i jego. Jest rok 1950. Komandor Romanowski wychodzi z domu. Tego dnia już nie wróci do rodziny. Zamiast niego pojawiają się dwaj panowie z Urzędu Bezpieczeństwa. Każą opuścić zajmowane mieszkanie i wyjechać z Gdyni. Pani Helena Romanowska, żona komandora, umieszcza mieszkających z nimi rodziców w domu starców, gdzie wkrótce umierają. Sama z dziećmi udaje się do Poznania, gdzie tułają się po różnych mieszkaniach (bez prawa zameldowania się w miastach wojewódzkich). Komandor Romanowski jest przetrzymywany w Biurze Informacji Marynarki Wojennej. Z córką spotyka się dopiero w 1952 roku. W tym roku podejmuje pracę w Biurze Zbytu Drewna w Poznaniu. Dzięki życzliwości ówczesnego kierownictwa PRS-u otrzymuje pracę w Oddziale Bydgoskim Polskiego Rejestru Statków. Zamieszkuje z rodziną w Solcu Kujawskim, zajmując strych w chłopskiej chacie.
Komandor tęskni jednak za morzem. Pisze prośby o przeniesienie do Gdyni. Nadchodzi rok 1957. W Polsce trwa poststalinowska odwilż. Przed dom, w którym mieszkają państwo Romanowscy zajeżdża czarna wołga. Wysiada z niej generał Kuropieska. Zamykają się z komandorem w pokoju i długo rozmawiają bez świadków. Po jego odjeździe komandor zbiera rodzinę i oświadcza: „Wracamy do Gdyni”.
Po powrocie do Marynarki komandor pracuje w Sztabie Głównym, a następnie jako zastępca Komendanta WSMW. W 1958 roku dotyka go tragedia. Jego syn popełnia samobójstwo. Jak się później okazało, był nieuleczanie chory. Po śmierci syna, w ciągu dwóch miesięcy bezsennych nocy komandor wraz z córką Zofią pracują nad „Torpedą w celu”. Książkę Autor dedykuje ojcu i synowi.
Pani Zofia przypomina sobie jedną z pierwszych wspólnych wigilii z ojcem. Na stole leżą orzechy, które pani Zofia wraz z bratem z upodobaniem rozłupuje. W pewnym momencie ich ojciec wybiegł nagle z pokoju. Już nigdy potem nie było orzechów na stole wigilijnym. Dopiero w czasie pisania swoich wspomnień komandor powiedział córce, dlaczego tak postąpił. Trzask rozłupywanych orzechów tak bardzo przypominał mu bowiem wybuchy bomb głębinowych, że stał się nie do zniesienia.
Praca za biurkiem nie odpowiada jednak mentalności komandora. W latach 1961-1964 jeszcze raz wyrusza na morze – na „Zawiszy Czarnym”, szkoląc młodzież. W 1964 roku odchodzi na emeryturę; w 1968 zaś na wieczną wachtę. W porcie Marynarki Wojennej na Oksywiu, pani Zofia w 1987 roku odsłoniła popiersie ojca.
Oglądam ordery: polskie i brytyjskie. Te, które cenił szczególnie to: Virtutti Militari i Krzyż Walecznych, przyznany mu dwukrotnie. Ulice Krakowa witają mnie topniejącym śniegiem. Przed oczyma mam jeszcze widniejący na szabli napis „Honor i Ojczyzna” – słowa, które były drogowskazem życia komandora.
Trochę czasu później dowiedziałem się, że „Torpeda w celu”, która ukazała się w sprzedaży nie była dokładnie tą wersją, którą komandor złożył w wydawnictwie. Ta wersja, którą otrzymaliśmy, była wersją ocenzurowaną! Co wycięła cenzura z tej kultowej książki? Może komandor Romanowski chciał w niej zamieścić to, co napisał jego serdeczny przyjaciel, komandor Kłopotowski, w swojej książce „Moja wojna”? Wspomina on scenę, gdy na Malcie zostali obaj zaproszeni na wizytę u dowódcy jednej z łodzi podwodnych brytyjskich. I podczas tej wizyty, gdy tak spożywali szklaneczki whisky, nagle z radia BBC otrzymali wiadomość o Jałcie! Zrozumieli wówczas, że wielu marynarzy nie ma już po co wracać do kraju, bo ziemie z których się wywodzili nie będą już polskie! I wtedy Anglik zobaczył, że po twarzach tych twardych ludzi spływają łzy. Jak sam później napisał, nigdy później nie czuł takiego wstydu, że jest Anglikiem jak w tamtej chwili! Zdołał powiedzieć wtedy tylko jedno: „Ja Was panowie ,przepraszam!”.
A może komandor napisał coś więcej o swoim powrocie, o tym, co czuł, gdy wywoływał Gdynię przez radio i wtedy dowiedział się, że nikt na nich nie czeka? Tego już dzisiaj się nie dowiemy. Może gdzieś tam w jakimś pomieszczeniu po urzędzie cenzorskim pozostał oryginał maszynopisu „Torpedy w celu”? Chciałbym w to wierzyć, że nie został zniszczony.
Romanowski czuł się wyalienowany w nowej powojennej rzeczywistości. Tak otwarty i szczery człowiek, jakim był przed wojną, teraz musiał uważać na każde swoje słowo. Dlatego najlepiej czuł się na morzu, z dala od komunistycznej, przerażającej rzeczywistości, która unicestwiła jego kolegów-oficerów przedwojennych w haniebnych procesach. O tym jak bardzo stał się skrytym człowiekiem świadczy fakt przechowywania przez niego przez lata „Dziennika bojowego ORP Dzik”, który cudem trafił do jego rąk przez kapitana Sochackiego. O fakcie, że przechowywał on ten bezcenny dokument nie wiedziała nawet najbliższa jego rodzina. Tuż przed śmiercią odwiedził swojego przyjaciela, kapitana Sochackiego i oddał mu Dziennik ze słowami: „Ja już niedługo pożyję. Przechowaj go i wręcz go Polskiej Marynarce Wojennej dopiero wówczas, gdy Polska będzie niepodległa, ale nie wcześniej, niż w 2000 roku”.
Kapitan Sochacki spełnił prośbę komandora co do joty. Podczas promocji wspomnień przyjaciela Romanowskiego z lat wojny, komandora Andrzeja Kłopotowskiego zatytułowanych „Moja wojna” w 2000 roku, kapitan Sochacki przekazał „Dziennik działań bojowych ORP Dzik” na ręce admirała Łukasika, po raz pierwszy ujawniając okoliczności, w których stał się jego właścicielem.
Romanowski był postacią obdarzoną niezwykłą charyzmą, ale także znakomitym poczuciem humoru, który tak podkreślają wszyscy, którzy go znali. Tadeusz Keller, który pływał z nim na Zawiszy Czarnym, opowiedział mi jedną z tych anegdotycznych historii. Oto w czasie rejsu Zawiszy Czarnego jedna z instruktorek harcerstwa miała swoją pierwszą wachtę. Do zadań wachty należało między innymi przygotowanie posiłków. Na obiad po zupie i drugim daniu serwowano zawsze deser lub kompot. Załoga czekała na niego, ale jakoś nikt nie kwapił się go podać. W końcu kapitan, Bolesław Romanowski, wzywa szefową wachty, zdopingowany do tego niewątpliwie zachowaniem załogi, która zaczęła głośnym tupaniem objawiać swoje niezadowolenie. Pyta się pani instruktor, co się dzieje z deserem. Instruktorka odpowiada, że deseru nie będzie. Kapitan wzywa wobec tego panią intendentkę i pyta ją, dlaczego nie będzie deseru. Ta jest oburzona sytuacją i twierdzi, że wydała rabarbar, z którego miano przygotować kompot. Na pytanie, co się stało z rabarbarem, instruktorka spokojnie odpowiedziała, że wyrzuciła go za burtę, ponieważ nie cierpi rabarbaru. Tego już było za dużo dla intendentki. Rzuciła się na instruktorkę. Po chwili obie zacietrzewione panie tarzały się po pokładzie, pozbawiając się przede wszystkim owłosienia na swoich głowach. Z wielkim trudem udało się je rozdzielić.
Kapitan rozsadził je u siebie w kajucie po przeciwległych stronach i nawiązując do zdarzenia opowiedział im jedną z tych niezwykłych historii, które na zawsze pozostają w pamięci słuchaczy. Otóż podczas II wojny światowej został storpedowany aliancki statek. Z brytyjskiej załogi uratowało się jedynie 7 osób, które znalazły się na tratwie. Ponieważ szlak był mało uczęszczany, szansa na szybkie odnalezienie rozbitków była nikła. Po kilku dniach wyczerpały się zapasy jedzenia i wody pitnej. Wszystkich czekała niechybna zguba. Po naradzie postanowiono zabijać po kolei każdego z nich po to, aby ratować resztę. Drogą losowania ustalono, kto pierwszy będzie ofiarą. Po jej zabiciu udało się pozostałym przeżyć tydzień, konsumując zwłoki. Wkrótce trzeba było zabić drugą ofiarę, którą również wybrano drogą losowania. Pozwoliło to przeżyć kolejny tydzień. Gdy po jego upływie wylosowano w końcu trzecią ofiarę, ta, ku zdumieniu pozostałych, otworzyła klapę w tratwie. Wtedy okazało się, że wnętrze tratwy skrywało stertę puszek mięsnych. Na pytanie, dlaczego rozbitek przeznaczony obecnie do konsumpcji nie powiedział pozostałym wcześniej o tych puszkach, odpowiedział z angielską flegmą, że nie lubi konserw mięsnych.
Nie wiem, na ile ta historia jest prawdziwa…
„Torpeda w celu” to klasyk literatury wojennej, a autor stał się legendą Polskiej Marynarki Wojennej jeszcze za życia. Jego wspomnienia to nie tylko skarbnica wiedzy na temat dziejów polskich okrętów podwodnych. To przede wszystkim wspaniała literatura, którą czyta się jednym tchem. Dlatego czasem warto do niej wrócić. To jedna z książek, których się nie zapomina.
Wydawca książki, Andrzej Ryba
Książkę „Torpeda w celu”, która ukazała się w kultowej „Serii z Kotwiczką”, można zakupić m.in. w Bonito oraz Tantis.