Jednym z największych sukcesów polskiego okrętu podwodnego ORP „Orzeł” było zatopienie niemieckiego statku transportowego „Rio de Janeiro” 8 kwietnia 1940 roku. Przewoził on – w ramach inwazji na Norwegię – ponad 300 żołnierzy Wehrmachtu oraz sprzęt wojskowy. Posłanie go na dno stanowiło zatem zwycięstwo, wyjątkowo przyjemne dla Polaków. Dokładnie o tym – oraz całej akcji zatopienia „Rio de Janeiro” – pisał Eryk Sopoćko w książce „Patrole Orła”:
„Po krótkich, stereotypowych słowach na okręcie zapada cisza. ‘Jaka zapadnie decyzja?’ – oto podstawowe pytanie. Sekundy ciągną się ociężale w napięciu oczekiwania.
– Jestem prawie pewny, że to niemiecki liniowiec. Nazwa… zobaczmy… Rio de Janeiro. Port macierzysty zamalowano, ale… Lewo pięć… Tak trzymać! Teraz widzę… Burg… Hamburg! Kiepsko Szkopy zamalowały. Wynurzamy się […] W międzyczasie dowódca rozkazuje:
– Maszt sygnałowy w górę. Wciągnąć flagi kodu międzynarodowego. – i wymienia flagi. […]
Niestety efekt sygnału był dokładnie przeciwny. Rio de Janeiro wyraźnie zwiększył prędkość i zboczył z kursu delikatnie na lewo, w kierunku najbliższego brzegu i wód terytorialnych neutralnego państwa norweskiego.
– Cała naprzód – cicho rozkazuje dowódca.
Maszyny odpowiadają rykiem i Orzeł zaczyna ciąć wodę w śladzie torowym uciekiniera. Nasza prędkość przekracza dwadzieścia węzłów i jest daleko większa od prędkości naszej pechowej ofiary.
– Łobuzy nie chcą z nami rozmawiać – warczy kapitan. – Ale porozmawiają!
Wskazuje na karabin maszynowy i w kierunku wrogiego kadłuba mknie seria. Głuche trzaski dowodzą, że dobrze celuje, a nasze kule trafiają tam, gdzie powinny.
– Dobra robota – mówi uśmiechnięty dowódca. – Wciągają odpowiedź.
– I zatrzymują się – dodaje jego zastępca.
Widzimy, że z rei podejrzanego – i niemal na pewno wrogiego – statku zwisa flaga w białe i czerwone pasy. W Międzynarodowym Kodzie Sygnałowym znaczy to, że sygnał nasz zauważono i zrozumiano. Z każdą minutą prędkość Rio de Janeiro spada coraz bardziej. Faktem jest, że wciąż posuwa się naprzód siłą rozpędu, ale śruby się nie obracają, a na górnym pokładzie chyba spuszczają szalupę.
Orzeł obraca się od otwartego morza ku pochwyconemu uciekinierowi, wyrzutnie torpedowe skierowane są wprost na niego. Wygraża mu także lufa działa, ale niestety dosłownie: tylko lufa. Zamek został skonfiskowany podczas owego trudnego okresu internowania przez ‘wpływowy’ rząd estoński pozostający niestety pod aż nadto widocznym wpływem Niemców. Wróg jednak nie wie tego i podejrzewam, że wdzięczny jest, iż zatrzymaliśmy go ogniem z broni maszynowej, a nie ze stupięciomilimetrowego działa. My też jesteśmy wdzięczni, a zwłaszcza artylerzysta, bosmanmat Sz., który z wysokości kiosku przypomina raczej komentatora sportowego przekazującego informacje do wnętrza okrętu.
– Nie spieszy mu się – mówi zastępca dowódcy patrząc przez lornetkę na naszego ‘zaproszonego gościa’, kapitana statku, który faktycznie schodził do szalupy bardzo powoli.
– Czy mogę dodać mu entuzjazmu? – pyta bosmanmat Ol. głaszczący spust karabinu maszynowego.
– Jeszcze nie, za wcześnie na to – powstrzymuje go zastępca dowódcy.
Ale w gruncie rzeczy głęboko w sercu jest przeciwny takim procedurom i zupełnie prywatnie uważa, że jest tylko jedno rozwiązanie: dać sobie spokój z międzynarodowym prawem morza i niezwłocznie strzelić torpedę. […]
– Dwa kutry idą na nas od wybrzeża Norwegii – zgłasza sygnalista.
– Dobrze – odpowiada dowódca, a gdy radiotelegrafista przekazuje wiadomość o przechwyceniu sygnału w nieznanym kodzie nadaną z bardzo bliska, dodaje: – Nasłuchiwać uważnie następnych sygnałów – i obraca się z uśmiechem do zastępcy. – Zrobimy to, na co czekasz od początku, skoro chcą nas poszczuć samolotami. […]
Nasze flagi sygnałowe łopoczą na wietrze. Zostały zrozumiane, wkrótce mamy odpowiedź. Niemniej jednak w scenerii przed naszymi oczami nie zachodzą żadne zmiany. W niezmiennej odległości pięćdziesięciu metrów od statku siedzi sobie kapitan z załogantem, który z jakiegoś niepojętego powodu udaje, że wiosłuje. Górny pokład znów wydaje się wymarły, choć czas upływa i trwa już trzecia minuta z danego wrogowi czasu. […]
Tępa cisza dominuje na pokładzie. Maszyny nie pracują i słychać tylko monotonne bicie fal i przyspieszone oddechy załogi.
– Przygotować się! – krzyczy komandor podporucznik Grudziński, celując po raz ostatni.
Robi to bardzo spokojnie, bez śladu nerwów, jak przystało na dowódcę okrętu podwodnego.
– Aparat torpedowy numer dwa, pal! – wykrzykuje krótki rozkaz, obracając lornetkę w kierunku wroga.
Czuję, że okręt lekko zadrżał. Tak, to odpalenie torpedy. Na niebieskozielonej powierzchni morza, przed dziobem Orła, widać przez chwilę stalowy kształt torpedy, który szybko znika na zadanej głębokości. Tylko idealnie prosta, delikatna biała smużka podążająca za wirującą śrubą zdradza jej tor. Powoli się wydłuża, zbliża się do Rio. Jest już bardzo blisko…
Pióropusz ognia, pary i dymu wyrasta nad śródokręciem.
– Trafiony! – wrzeszczę, dokumentnie zapominając o dyscyplinie.
Na szczęście nikt nie zwraca na mnie uwagi. Gęste kłęby dymu wciąż rosną, ale dopiero teraz czuć eksplozję. Zerkam na zegarek: pięć po dwunastej. O tej porze, dnia 8 kwietnia 1940 roku, po raz pierwszy torpeda odpalona z polskiego okrętu wojennego dosięgła wroga.
– A ci tu skąd? – pyta dowódca, wciąż z lornetką przy oczach.
– Kto? – pytam, szturchając łokciem jednego z sygnalistów.
– Proszę samemu zobaczyć – odpowiada i uprzejmie podaje mi swoją lornetkę.
Łapię ją i już nawet nie pamiętam o podziękowaniu, bo to, co widzę, pochłania mnie doszczętnie. Na dziobie i rufie storpedowanego statku pokłady zapełniają się sylwetkami ludzi w szarozielonych mundurach. Biegają bezsilnie w tę i we w tę, niektórzy wyrzucają za burtę kawałki drewna i skaczą za nimi do wody. Oto panika w najpełniejszym tego słowa znaczeniu. Panika, której obraz najlepiej pozostawić wyobraźni. Niemiecki statek powoli przechyla się na sterburtę. Na śródokręciu, między mostkiem a kominem, widać duże rozdarcie, czarne i dymiące. Ponad statkiem słup dymu unosi się coraz wyżej i wyżej. Rozciąga się, a gdzieś w odległej warstwie atmosfery napotyka silniejszy wiatr, który łamie go pod kątem prostym.
Ale ci ludzie… Nie może być mowy o tym, że te setki ludzi to tylko członkowie załogi. Może to jakiś transport, ale skąd wypłynął, dokąd zmierza i kim są pasażerowie? Możemy tylko snuć domysły.
– Zapomnieli spuścić szalupy. Cóż za szkoda – mówi z przekąsem zastępca dowódcy.”
Obecnie szacuje się, że w wyniku zatopienia „Rio de Janeiro” śmierć poniosło 19 niemieckich marynarzy oraz 164 żołnierzy. Utracono także 4 armaty przeciwlotnicze kal. 105 mm, 6 armat kal. 20 mm, 71 pojazdy, 72 konie oraz 292 tony zaopatrzenia wojskowego.
Bibliografia: Eryk Sopoćko, „Patrole Orła”.
Fotografia: niemiecki statek transportowy „Rio de Janeiro” oraz polski okręt podwodny ORP „Orzeł”. Źródło: Wikipedia, domena publiczna.
Marek Korczyk