W domu przy Fortecznej 4 na warszawskim Żoliborzu do dziś zachowało się zejście do podziemi wraz z pomieszczeniami, w których w latach okupacji działała znakomicie zakonspirowana tajna radiostacja oznaczona kryptonimem „łódź podwodna”. Pomimo niezwykle dokładnego przeszukiwania całej okolicy, a nawet rewizji w budynku, w którym się znajdowała, Niemcy nigdy jej nie znaleźli.
Ten najnowocześniejszy konspiracyjny ośrodek łączności Polski Podziemnej założył w swoim domu i objął nad nim dowództwo już w grudniu 1939 r. Stanisław Rodowicz, stryjeczny brat słynnego Jana Rodowicza – „Anody”, członka Szarych Szeregów, powstańca warszawskiego i żołnierza wyklętego. Pierwszy sprzęt dostarczono z przedwojennej warszawskiej fabryki AVA, produkującej przed wojną aparaty odbiorczo-nadawcze dla wojska i marynarki oraz duplikaty Enigmy, dzięki którym polskim matematykom udało się złamać jej kod. Kolejna radiostacja, o znacznie lepszych parametrach została przemycona na Forteczną z Budapesztu.
Wejście do bunkra pod domem zostało zamaskowane m.in. kapiącym kranem. Pod nim, na pokrywie włazu do schronu stała miska, w której zbierała się woda. Właśnie ta kapiąca woda nasunęła konspiratorom skojarzenie z okrętem podwodnym. „Ostatni stopień schodów do piwnicy był wysuwany tak zmyślnie, że nikomu nie mogła przyjść na myśl możliwość jego wyjęcia – opisywał brat Stanisława, Władysław Rodowicz. – Jeśli jednak ktoś by to zrobił, to pod stopniem, we wgłębieniu betonu, znajdował rurę z kranem, z którego po odkręceniu kurka leciała woda. Wtajemniczeni wiedzieli, że należy cały kran wraz z rurą złamać w nasadzie, co zwalniało zatrzask yale. Całą podłogę w tym miejscu należało wówczas przesunąć od siebie. Ukazywał się otwór, przez który można było wsunąć się po drabince i zejść do podziemia, do «łodzi podwodnej»”.
By nie wzbudzać podejrzeń tym, że wokół domu kręciło się wielu obcych ludzi, w suterenie urządzono wędzarnię. Pod klatką schodową znajdowało się pomieszczenie dla radiotelegrafistów – 2 m wysokości, szerokie na 1,50 i długie na 3 m. Nie zapomniano nawet o ogrzewaniu i wydzieleniu pomieszczenia na toaletę. Przez kolejny właz w suficie w bocznej wnęce można było wejść na górę do sypialni. Całe wnętrze wytłumiono dywanami i korkiem. Świeże powietrze dostarczała fachowo zaprojektowana, bezszelestna wentylacja. Była tu też bieżąca woda, zgromadzono zapasy żywności i broń. Wnętrze radiostacji było tak przygotowane, że można było w niej przebywać dwa tygodnie bez wychodzenia. Anteny były ukryte w przewodach kominowych. Osoby, znajdujące się w „łodzi podwodnej”, miały do dyspozycji 40 mikrofonów, dzięki którym wiedziały, co się dzieje na zewnątrz. Gdyby zabrakło prądu, aparatura radiowa działała na bateriach własnej konstrukcji.
Na wszelki wypadek przygotowano wyjście awaryjne – wykopany pod fundamentami wąski tunel, przez który można było przecisnąć się do ukrytego w podwórzu schronu przeciwlotniczego. W późniejszym czasie Stanisław Rodowicz przebił kolejne przejście, z sąsiedniego budynku pod numerem szóstym. Tam, w jednym z pokoi wchodziło się do szafy na ubrania, a wychodziło szafą ścienną w kuchni pod czwórką.
„Łódź podwodna” stała się głównym środkiem łączności między Naczelnym Dowództwem Polskich Sił Zbrojnych a okupowaną Polską. Ulokowaną przy Fortecznej 4 radiostacją przechodziły rozkazy, instrukcje i meldunki dla Polskiego Państwa Podziemnego. W drugą stronę płynęły informacje o sytuacji w kraju. Przez kilka miesięcy był to jedyny kanał wymiany informacji i korespondencji między podziemiem i władzami na uchodźstwie. (W tym czasie jedyną możliwość łączności między okupowaną Polską i rządem we Francji dawali kurierzy, którym dotarcie z kraju do Paryża zajmowało co najmniej tydzień.)
Niemcy zdawali sobie sprawę z codziennego działania warszawskiej radiostacji i intensywnie jej szukali. Z nasłuchu naziemnego i lotniczego znali przybliżoną lokalizację. 3 lutego 1941 r. przeprowadzili zakrojoną na szeroką skalę akcję poszukiwania. Wzięło w niej udział prawie 2 tysiące żołnierzy. Okoliczne mieszkania były niszczone, zrywano podłogi, rozkładano piece. Na szczęście „łodzi podwodnej” nie udało im się znaleźć. „Uratowało nas silne przestrzeganie zasad ustalonych przez Stasia. (…) – wspominał po latach jeden z konspiratorów. – Polegały na sygnalizowaniu konieczności przerywania nadawania także i wtedy, gdy zjawiał się podejrzany samochód w cichej uliczce”. Od 1942 r. odbierano już jednak tylko telegramy z Londynu, rezygnując z nadawania.
Po kapitulacji Warszawy twórca radiostacji przeżył w pomieszczeniu – wraz z dziewięcioma współpracownikami – sześć tygodni, nie wychodząc na powierzchnię. „Był to niezwykle niebezpieczny okres – czytamy w jednym ze wspomnień. – Niemcy przeczesywali ruiny, a załogę mogli usłyszeć przez przewody wentylacyjne. Szczególnym problemem było… chrapanie. Dr Landsberg, wierny towarzysz Rodowicza, chrapał tak głośno, że mógł «wydać» miejsce ukrycia. Jeden z członków załogi zagroził, że udusi mężczyznę – lepiej poświęcić życie jednego niż całej reszty – stwierdził. Ta nietypowa metoda leczenia podziałała, chrapanie przeszło”.
Radiostacja przetrwała Powstanie Warszawskie, zniszczyli ją dopiero „wyzwoliciele” z Armii Czerwonej, wrzucając do pomieszczenia granaty. Dzieła zniszczenia dokonali szabrownicy i złodzieje, zrywając w pomieszczeniu nawet podłogi. Stanisława Rodowicza komuniści skazali po wojnie na karę śmierci. Udało mu się jednak szczęśliwie uniknąć jej wykonania. Na wolność wyszedł w grudniu 1956 r. Zmarł na zawał serca 22 stycznia 1969 r. „Łódź podwodną” odkopał Piotr Rodowicz, syn Władysława, w połowie lat 90.
Artykuł stanowi rozdział książki „II wojna światowa Polaków w 100 przedmiotach” autorstwa Teresy Kowalik i Przemysława Sowińskiego. Publikacja ukazała się w 2021 roku nakładem Wydawnictwa Fronda. Recenzję tytułu możecie przeczytać tutaj.