Czekaliśmy teraz w kolejce do przeprawy. Tymczasem do generalnej bitwy mobilizował swoje siły po stronie niemieckiej generał armii „Północ” Fedor von Bock oraz szef Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu generał Wilhelm Keitel. Po naszej stronie zaś zdziesiątkowani żołnierze armii „Pomorze”. Nieświadomi zagrożenia staliśmy, patrząc w nurt rzeki i ciekawie rozglądając się wokół.
Dzieci odczuwały niepokój. Odziedziczyły po mnie instynkt, szczególnie Mieczek. Patrząc w pełną wirów wodę, stwierdził, że zaraz wydarzy się coś strasznego. Szczepan starał się mu dodać otuchy.
– Zobaczcie, jaki ten most ładny. Henia, policz no tylko przęsła.
Wychyliła się z wozu i zaczęła liczyć.
– Jest pięć! – wkrótce zawołała podekscytowana. – To tylko nad samą wodą, a potem jeszcze trzynaście nad ziemią! – dodała prawie na bezdechu.
Seweryna i Mieczek zaczęli je oglądać ciekawskim wzrokiem.
– Szkoda, że teraz jest dzień i lampy się nie świecą – powiedział Mieczek z żalem.
Syn od dziecka lubił światełka. Już jako niemowlak ciągle wkładał palce w płomienie świec. Trzeba było uważać, żeby się nie poparzył. Dzieci na moment skoncentrowały swoją uwagę na szerokości Wisły. Miała w tym miejscu ponad pół kilometra. Nurt rzeki utworzył urokliwe złociste łachy. Siedziały na nich mewy, a wokół było tak zielono i pięknie.
– Dlaczego nikt nie wchodzi na most? – niecierpliwie spytała Katarzyna.
Nikt jej nie odpowiedział. Szczepan wzruszył tylko ramionami. Wiedział, że to ze strachu. Tymczasem nieprzebrane masy ludzkie napierały na siebie z coraz większą siłą. Uciekinierzy skupiali się coraz ciaśniej, szturchając się i potrącając. Nikt nie chciał być tym pierwszym, który wkroczy na most.
W końcu pewna kobieta nie wytrzymała. Wyszła przed tłum, nakreśliła znak krzyża i z modlitwą na ustach wsiadła do swej furmanki, po czym desperacko ruszyła przed siebie. Jej koń zadudnił głucho kopytami, a za nią w milczeniu podążyli inni. Kolumna wciągnęła nas na most.
Następne wydarzenia potoczyły się już bardzo szybko. Mały Mieczek zauważył jako pierwszy.
– Dziadek, czy to są samoloty? – zapytał zaciekawiony, widząc odległe czarne punkciki na niebie.
Szczepan nie odpowiedział. Ścisnął mocniej trzymane w rękach lejce.
– Uważajcie na dzieci! – krzyknął nerwowym tonem. – Jezu, zaraz się zacznie!
– A może to Anglicy? – z nadzieją wyszeptała Katarzyna. – Miała język suchy jak kołek. Z trudem mówiła przez zesztywniałe gardło.
– Daj Boże… albo Francuzi! – dodałam, patrząc w górę.
Odwróciłam się i wzrokiem wyszukałam wóz mojej matki. Miny mieli nietęgie. Warkot samolotów stawał się coraz głośniejszy i przechodził w piekielne wycie. Przenajświętsza Pani, ocal nas. Zaczęły spadać bomby. Niektóre z nich trafiały w rzekę, całkiem blisko nas. Nagle huk! Z prawej strony wyrosła fontanna wody. Wtem odpowiedział grzmot polskiej artylerii i karabinów maszynowych.
– To nie Anglicy, to nie Anglicy, to nie Anglicy – powtarzałam rozgoryczonym głosem.
Bitwa rozgorzała na dobre, a my na moście. Luftwaffe leciało w równym szyku bojowym. Bombardowali przestrzeń wiślaną, miejsce przy miejscu. Na moście wybuchła panika. Nie rozumieliśmy, co się dzieje. Chcieli nas tak po prostu zabić? Nas, cywilów? Jak to? Ludzie w chaosie rzucili się do ucieczki.
– Zabiją nas! Zabiją! – wykrzykiwał ktoś w tłumie. Wszyscy gnali na złamanie karku, porzucając swój dobytek. Nikt nie chciał umierać w odmętach Wisły.
Miałam wrażenie, że zaraz most rozstąpi się nam pod nogami.
– Boże drogi, umrzemy! – krzyknęła Katarzyna.
Paweł z Mieczkiem rzucili się w tył, żeby odczepić krowy. Szczepan pozostał na miejscu. Blady, kurczowo zaciskał w dłoniach lejce i wiózł nas, nie bacząc na wybuchy.
Katarzyna wciąż krzyczała:
– Chryste Jezu, tu są dzieci!!!
Biegłam, kurczowo trzymając Sewerynę i Henię, które wyskoczyły z furmanki przy kolejnym wybuchu. Katarzyna została z Mieczkiem na wozie. Ściskał jej szyję tak mocno, że z trudem mogła oddychać. Gdzieś z tyłu głośno płakała Irenka.
W niebo wzbiły się setki ogłupiałych mew i krążyły nad nami w obłędzie.
Nagle minęli nas moi rodzice. Biegli zdecydowanie prędzej niż my. Odwróciłam się. Zostawili za sobą cały dobytek. Nie byłam pewna, ale wśród ich bagaży mignęła mi jasna główka dziecka. Ciężko było w tym pyle dostrzec cokolwiek. Mogło mi się przewidzieć, ale musiałam to sprawdzić. Zaczęłam wołać moją matkę.
– Mama, a gdzie macie Lucynkę? Gdzie Lucynka?!
Krzyczałam, ale mnie nie słyszeli. Ogłuszeni, biegli ślepo wraz z tłumem. Nie byłam w stanie ich zawrócić. Powietrze rozdzierały przeraźliwe krzyki. Nie miałam szansy. Zdążyłam jeszcze dostrzec pędzącą obok Kazię, ale szybko zniknęła mi z oczu. Ryknęłam jeszcze raz za nimi, ale nie miało to już sensu. Kazałam szwagrowi wziąć dziewczynki. Sama zaczęłam przedzierać się pod prąd. Ludzie walczyli o przetrwanie, potrącając się i rozpychając łokciami. Ktoś pchnął mnie na balustradę. Wiedziałam jedno – nie wolno mi upaść, bo stratowaliby mnie.
Udało mi się przedostać do wozu. Miałam rację. Była tam Lucynka. Opuszczona, zapłakana i bezradna. Tymczasem wybuchła kolejna bomba. Tak blisko, że kompletnie mnie ogłuszyło. Byłam cała mokra od wody. Wyszarpnęłam małą z bambetli i zaczęłam gonić swoich. Co chwilę znikali mi z oczu.
Nastąpił kolejny wybuch. Gorszy od poprzedniego. Gwałtowny podmuch zwalił mnie z nóg. Podniosłam się. Obok klęczała kobieta. Cały bok miała we krwi. Chciałam ją podnieść, ale nie dałam rady. Miała szaleństwo w oczach. Nie mogłam jej pomóc.
Otoczyły mnie kłęby dymu. Pomyślałam, że most dłużej nie wytrzyma. Zaczęłam biec co sił, tuląc do siebie dziewczynkę. W nerwach potknęłam się o czyjś porzucony bagaż. Omal nie upadłam. W ostatniej chwili ktoś mnie schwycił.
– Paweł? To ty? – Zmrużyłam zdziwione oczy.
Przytulił mnie.
– Już myślałem, że mi się zgubiłaś!
Krzyczał mi coś do ucha, ale nie słyszałam. Huk zagłuszył wszystko. Zaczęliśmy biec i dopadliśmy wreszcie furmanki. Wszyscy byli cali. Posadziliśmy dzieci na wozie i wtedy oślepił mnie nagły błysk. Bomba trafiła w most, tuż za naszymi plecami. Wszystko zadrżało, a w niebo wzleciały tony gruzu, spadając nam na głowy. Pył przesłonił widnokrąg, a ranni jęczeli rozdzierająco.
Nasz Kuba zwariował. Zaczął wierzgać jak oszalały. Rżał głośno i stawał dęba. Szczepan bezwiednie napiął wodze. Koń wspięty na tylnych kończynach przednimi młócił powietrze. Dyszel furmanki wzniósł się niebezpiecznie, ale Paweł dobiegł i powiesił się na uzdach. Ciężarem własnego ciała osadził go z powrotem i uspokoił.
Katarzyna siedziała na wozie jak martwa. Kurczowo przygarnęła do siebie dzieci. Wyglądała jak sto nieszczęść.
Droga przed nami zginęła w oparach wybuchu. Nic nie widząc, ruszyliśmy na oślep przed siebie. W końcu przejechaliśmy przez dym i zjechaliśmy z mostu. Poczułam ulgę, ale moja radość trwała krótko.
– Cholera! Znowu lecą! – zawołał Szczepan.
Paweł wskoczył na wóz i przejął wodze.
– W krzaki! Wszyscy w krzaki! – zaordynował z rozpaczą.
Wtedy rozpętało się piekło. Nabrzeże stało się epicentrum bombardowań. Sztukasy nadlatywały ze wszystkich stron. Co mieliśmy robić? Schroniliśmy się w chaszczach nieopodal. Bomby padały raz za razem, bezustannie. Jedna za drugą. Przestałam myśleć, zapomniałam oddychać. Zwątpiłam nawet, czy jeszcze żyję. Na głowy spadał nam deszcz wyrzucanej ziemi, krwi i strzępów ludzkich ciał. Z minuty na minutę było coraz gorzej. Ziemia podnosiła się od wybuchów. Ludzie jęczeli. Nie sądziłam, że w ofiarach może być aż tyle krwi.
Po kolejnym nalocie trawa wokół zrobiła się czerwona. Leżałam skulona, przyciskając do oczu obie dłonie. Nie chciałam patrzeć na własną śmierć. Ta jednak nie nadeszła…
Mimo wysiłków Niemcom nie udało się zniszczyć detonatorów. Ich atak był jednak na tyle silny, że dla naszych stało się jasne, iż dłużej nie wytrzymają. Przegraliśmy z kretesem, pozostało więc tylko jedno. Wysadzić most. Saperzy odpalili ładunek. Rozległ się straszliwy huk, a w niebo wzniosły się tumany gęstego dymu. Powietrze przesycone było zapachem krwi i kurzu, tak że przestaliśmy widzieć cokolwiek.
Niemieckie samoloty nareszcie odleciały. Zaległa martwa cisza. Stopniowo docierały do mnie wycia okaleczonych ludzi. Tylko niektórzy umierali cicho. Ktoś pędził wśród drzew i krzyczał histerycznie:
– Puścili gaz!!! Uciekajcie ludzie, puścili gaz!!!
Nie przejęłam się. Było mi już wszystko jedno. Rozejrzałam się wokół. Dym był zbyt silny, żeby dało się cokolwiek zobaczyć. Wstałam ogłuszona. Nieopodal mnie jakiś młody chłopak błagał, żeby go dobić. Nie mogłam. Wsłuchałam się w dobiegające dźwięki. Czułam się jak pod wodą, gdzieś bardzo daleko. Owionął mnie swąd spalenizny i zapach śmierci.
Resztką matczynego instynktu szukałam moich dzieci. Mimochodem zerknęłam w kierunku mostu. Niewiele z niego zostało. Z całej jego chwały ledwie kilka sterczących kikutów. Przed nim leżały poprzewracane wozy z dobytkiem, a wśród nich bezpańskie ranne krowy i drób. Wszędzie toboły, połamane kosze i walizy. Wokół pełno było piór z podartych pierzyn i porzuconych rowerów.
Nagle dosłyszałam wołanie. Spojrzałam w kierunku, skąd dobiegał dźwięk. Tuż przy kikucie wielkiej sosny leżała moja potarmoszona teściowa. Była przysypana ziemią. Kurczowo trzymała za ręce Henię i Sewerynę. Wszystkie trzy próbowały naraz stanąć na nogach i jakoś im to nie szło. Nie widziałam na ich ubraniach śladów krwi. Co to była za ulga!
Krajobraz był iście apokaliptyczny. Wszędzie dookoła leżały trupy. Katarzynie podmuch bomby zerwał tył swetra i spalił włosy. Wszystkie były potargane i umorusane, ale żyły.
Po chwili ujrzałam Irenkę z Mieczkiem. Znaleźli się za wielkim lejem po eksplozji bomby. Zamarłam. Moja córeczka leżała nieruchomo. Z twarzą wtopioną w ziemię wyglądała na martwą. Była cichutka i prawie cała przysypana piachem. Serce mi stanęło. Jakiej doznałam ulgi, gdy Mieczek pociągnął ją za nóżkę i się rozpłakała. Rzuciłam się na kolana i zamknęłam ją w objęciach. Zaczęłam oczyszczać jej buzię z kawałków trawy i piachu. Była cała, tylko to się liczyło.
– Żyjemy – stwierdził Paweł, który wyłonił się zza przewróconego wozu.
– Tak – westchnęła Katarzyna. – Boże drogi, ale gdzie jest Szczepan? Szczepan! Na Boga, szukajcie go!
– Spokojnie – odkrzyknął Paweł, przytrzymując jej łokieć. – Tata jest cały. Są razem z Mieczysławem. Podnoszą konia.
Podałam Pawłowi Lucynkę, sztywną jak drut.
– Co ona taka spięta? – zdziwił się, potrząsając dzieckiem.
Musiałam ją zbyt mocno przycisnąć w czasie bombardowań. Była aż sina, ale oddychała. Po chwili nabrała wigoru, piskliwie nawołując mamy.
– Chodźmy do Szczepana – ponagliła nas Katarzyna.
Poszliśmy powoli, ostrożnie stawiając nogi na zrytej ziemi. Nasza furmanka leżała przewrócona. Szczepan z Mieczysławem odczepili już uprząż, teraz próbowali postawić Kubę do pionu. Koń był poturbowany. Miał pokaleczoną skórę na grzbiecie, a w niektórych miejscach z ran sączyła się żywa krew.
– Nogi i kręgosłup są całe – poinformował Mieczysław. – Tylko z nerwami u niego licho.
Było mi żal poranionego zwierzaka. Wystraszony rżał przejmująco i co chwila zadzierał do góry łeb. Oczami penetrował niebo, jakby rozumiał, że zagrożenie przychodzi właśnie stamtąd.
Nagle z pogorzeliska wyłoniła się moja siostra Kazia. Była cała spłakana i utykała. W obszarpanym i zakrwawionym ubraniu wyglądała jak zjawa. Patrzyła na nas spłoszonym wzrokiem i nic nie mówiła. Nagle jej ściągnięte brwi rozluźniły się, a twarz nabrała koloru. Dostrzegła swoją córkę w ramionach Pawła.
Zafascynowana patrzyłam na metamorfozę siostry. Na moich oczach wstąpiły w nią życiodajne siły. Całowała córeczkę po włosach i twarzy. Wirowała z nią dookoła. W końcu nogi odmówiły jej posłuszeństwa i opadła na darń.
– Nigdy więcej tak nie rób, słyszysz? – krzyknęłam, potrząsając ją za ramiona. – Bo… dam ci w pysk!
– Nie drzyj się! – wysyczała. – Wiem, co zrobiłam, ale nie wiem dlaczego. To po prostu się stało. Nogi same leciały.
Nagle rozpłakała się.
– Boże… bez Lucynki nie ma dla mnie życia. – Schwyciła w dłonie jej małą twarz i jęknęła. – Nie stracę cię znowu. Obiecuję – szepnęła jej do ucha. – Wolę już sama umrzeć.
Zaczęły się kołysać w przód i w tył jak dzieci z sierocińca.
Po chwili spojrzała na mnie i roześmiała się gorzko.
– To był jakiś obłęd. Wszystko potoczyło się tak szybko. Zaczęłam biec przed siebie, jak wszyscy. A potem było już za późno. Piotr zorientował się w sytuacji. Zawrócił, ale w furmance nikogo już nie było.
Jakaś ostatnia spóźniona łza potoczyła się w dół po jej policzku. Obtarłam ją. Kazia wzięła głęboki oddech.
– Po prostu myślałam, że już jej nie zobaczę!
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Miała rację. Przecież nie mnie było ją ocenić. Nagle się otrząsnęła:
– O, Jezus! Obiecaj, że nigdy jej o tym nie powiesz!
– Na twoim miejscu bym na to nie liczyła – odparowałam w żartach. – Zamierzam się nad tobą pastwić!
Dyskusję przerwał Szczepan.
– Trzeba podnieść wóz. Wynosimy się stąd.
Paweł spojrzał na Mieczka.
– Chodź, brat! Boże, ile tu jest trupów – zauważył bez wyczucia przy dzieciach.
Szczepan odruchowo podbiegł i zasłonił Sewerci oczy. Ludzie reagowali jak my. Każdy oddalał się tak szybko, jak mógł. Zaczął formować się nowy konwój. Na miejscu zostały tylko rodziny poległych. Widok był makabryczny. Niektórzy w szoku szukali szczątków swoich krewnych. Inni, znajdując zwłoki, zapadali w tak ciężki stan, że nie mogli już podnieść się z murawy. Rannych znoszono na skraj lasu. Tamowano im krew i szykowano do transportu.
Nam po wielu trudach udało się w końcu postawić wóz i ruszyć w dalszą drogę. Ucieczka do Warszawy straciła sens. Poznaliśmy już smak wojny błyskawicznej. Niemcy nas prześcignęli. Mieliśmy wrażenie, że atakują ze wszystkich stron. Nie pozostało nam nic innego, jak wrócić
Wywiad z Anną Reich i materiał o książce można obejrzyć TUTAJ.