Im dłużej siedzę w biznesie historycznym, jeśli tak to można w ogóle nazwać, tym więcej przychodzi mi do głowy refleksji, które w jakiś sposób kształtują moje podejście do całego zagadnienia. Zabrzmiało to zapewne jak banał, jednak nie jest to wyłącznie oklepany frazes. Jako młody chłopak, historyk pasjonat, dla którego liczyły się tylko kolejne pochłaniane książki, nie zastanawiałem się nad tym, co w naszym narodowym podejściu do tej pięknej dziedziny nauk było nie tak. O „historii made in Poland” nasłuchałem się już sporo. I, co mnie szczerze niepokoi, niewiele rzeczy pozytywnych. Pogardliwe określenie dla polskiej polityki historycznej wynika nie tyle z nastawienia do historii jako takiej, ile właśnie do ogólnie pojętej polityki. I nie chodzi tu tylko o kwestie natury historycznej, jak niesnaski polsko-rosyjsko-niemieckie (swoją drogą, z kim my, jako naród, żyjemy w zgodzie?). Problem sięgać może nieco głębiej, nie wkraczając w sferę polityki międzynarodowej. Zacznijmy może od małego testu. Zapytajmy losowo wybraną osobę o datę bitwy pod Grunwaldem. Ku mojemu zaskoczeniu ankietowani nie mieli problemu ze wskazaniem roku 1410. Co więcej, część z nich pokusiła się o dołożenie daty dziennej. Na moment odzyskałem wiarę w polskie społeczeństwo. Nie żebym nie wierzył, bynajmniej – obawiałem się jednak, iż dla dorosłego Polaka odległość od czasów szkolnych posłuży jako skuteczna tama blokująca przepływ wszelkich informacji historycznych. Nie operuję przy tym terminem „przeciętny Polak”, bo po pierwsze takiego ustalić się nie da, po drugie, no bądźmy szczerzy, nie jesteśmy narodem przeciętniaków. Jak się okazało, Grunwald, przynajmniej w teorii, nie nastręcza nam problemów. Schody zaczęły się, gdy przyszło do nieco bardziej szczegółowej analizy starcia, która ujawniła największą bolączkę polskiego systemu edukacji, polityki historycznej i samych Polaków. O ile z datą bitwy pod Grunwaldem nie mamy większych problemów, o tyle wyjaśnienie, po co myśmy się tam właściwie tłukli jest często przeszkodzą nie do przeskoczenia. Gdy cofnę się do czasów szkolnej ławy, bez trudu przypominam sobie idiotyczne wkuwanie setek dat, wbijanie sobie do głowy biografii polskich królów i danych statystycznych dotyczących liczebności wojsk, bicia monety, a nawet kazimierzowskich żup solnych. Z perspektywy czasu mogę z pełnym przekonaniem stwierdzić, iż do niczego mi się to w życiu nie przydało. Ktoś zapyta – po co w ogóle uczyć się historii, po co patrzeć w przeszłość, skoro tyle mamy do zrobienia dziś, tutaj, teraz. Podczas codziennej internetowej podróży natrafiłem niedawno na piękny cytat, którego autor niestety zachował anonimowość. „Naród, który nie zna swej historii skazany jest na jej powtórne przeżycie”. Prostota tego stwierdzenia zawiera się w jego prawdziwości. Przeżywaliśmy już Hitlerów i Stalinów – gdybyśmy nie pamiętali o naszej smutnej przeszłości, być może nie bylibyśmy w stanie jej dzisiaj unikać. Argument o tym, że nie warto patrzeć w przeszłość można zatem włożyć między bajki. Przyszłość zapisana jest w przeszłości i to właśnie historia warunkuje, jak wyglądać będą losy przyszłych pokoleń. Historia nie jest wyłącznie zbiorem dat i nazwisk. To przede wszystkim ciąg zdarzeń, logiczny proces oparty na związkach przyczyno-skutkowych, o czym wielokrotnie zapomina się w toku edukacji. Z radością obserwowałem zafascynowanie na twarzach młodych gimnazjalistów, dla których kilka na pozór oderwanych od siebie elementów historii zaczęło zgrywać się w komplementarną całość. Sprowadzenie Krzyżaków do Polski w 1226 roku zaowocowało III rozbiorem Rzeczpospolitej ponad pięć wieków później. Na pierwszy rzut oka jedno nijak ma się do drugiego, ginąc w odmętach dat, postaci i mniej znaczących wydarzeń, które zamiast kształtować młody umysł sprawiają, iż gubi się on w natłoku niepowiązanych, żeby nie powiedzieć niepotrzebnych, danych. Stawiamy niewłaściwe pytania, zabijając kreatywność, pomysłowość, umiejętność analizy i logicznego myślenia. Niszczymy to, co w człowieku jest najpiękniejsze, zmuszając uczniów do bezrefleksyjnego spoglądania na przeszłość, na podstawie której nie będą w stanie świadomie i umiejętnie budować przyszłości. Pytamy: „co, kiedy, gdzie, kto”, zapominając o najważniejszym, o kwintesencji historycznej analizy – „dlaczego?”. Jeden z moich przyjaciół, dostarczyciel złotych myśli i tematów na kolejne teksty, zwrócił mi kiedyś uwagę na jeden zastanawiający fakt. Człowiek, który na forum internetowym napisał coś o „Szekspirze” Hamleta został najpierw powszechnie wyśmiany, a następnie uznany za kompletnego idiotę. Gdy jednak ktoś zapytał o naprawienie żelazka forumowa społeczność przeszła nad tym faktem do porządku dziennego, a autor pytania nie tylko doczekał się odpowiedzi, ale i nie naraził swej osoby na internetowy ostracyzm. Że o dawce możliwych epitetów skierowanych pod jego adresem nie wspomnę. Od tego są przecież „ludzie na górze”. Po co nam, śmiertelnikom, wiedzieć, jak to działa? Naszła nas wspólna refleksja. Zastanówmy się, jak możemy wykorzystać wiedzę o autorze „Hamleta” w dorosłym życiu. W krzyżówce? W „Jeden z Dziesięciu”? Do głowy przyszła mi jeszcze „Familiada”, ale tam o tak wyrafinowane rzeczy dowcipny prowadzący nie pyta. Bez „Hamleta” przeżyć można. Bez funkcjonowania żelazka życia sobie nie wyobrażam. I choć sam wzdrygnąłem się na myśl o tym, że ktoś może nie znać prawdopodobnie najwybitniejszego dzieła angielskiego dramaturga, nie nazwałbym tej osoby idiotą. Bo jak wtedy musiałbym nazwać tych, którzy mają świadomość, że bitwa pod Grunwaldem była w 1410 roku, a nie wiedzą, po co nasi ruszyli w bój z Krzyżakami?