Podchorąży Mieczysław Borchólski we wrześniu 1939 roku należał do Batalionu Motorowego Saperów Nr 90. Ta zmotoryzowana jednostka wchodziła w skład 10 Brygady Kawalerii dowodzonej przez pułkownika Stanisława Maczka. W czasie walk z Niemcami Borchólski stanął przed trudnym dylematem. Zlecono mu wysadzenie skrzyżowania dróg w Skomielnej Białej, co miało opóźnić natarcie wroga. Gdyby jednak tego dokonał, w potrzasku znalazłby się oddział polskich tankietek (TKS lub TK-3). Jego wspomnienia to unikatowy zapis trudności, z jakimi zmagali się polscy saperzy w czasie wojny.
Każda tankietka jest na wagę złota
Tak opisał to w swoich wspomnieniach (Mieczysław Borchólski, „Z saperami Generała Maczka”): „Tegoż wieczora w Krzeszowie [zapewne chodziło o Krzeczów, który znajduje się kilka kilometrów na północ od Skomielnej Białej – przypomnienie autora artykułu] dostałem pierwsze zdanie bojowe: przygotować do wysadzenia przepust i skrzyżowanie dróg w Skomielnej Białej. Obiekt miałem wysadzić po wycofaniu się własnych oddziałów, ale dopiero w obliczu nieprzyjaciela. Pracowaliśmy [saperzy] przez całą noc. Rano obiekt był gotowy do wysadzenia. Założyliśmy podwójne odpalanie: elektryczne i na lont wybuchowy. 2 września oddziały nasze wycofały się. Odesłałem do kompanii zbędnych saperów, zostawiłem tylko samochód z ludźmi i mój „łazik” [wojskowy Fiat 508]. Drogę od strony Rabki zaminowałem […]
Około południa z kierunku Rabki zaczęła ostrzeliwać nas artyleria [niemiecka]. Pociski padały najpierw przed nami, potem koło nas, a następnie, z coraz większym nasileniem, wyżej. W tym czasie przez zaminowane skrzyżowanie przejechał w kierunku Zakopanego, a więc w głównym kierunku, dywizjon naszych tankietek rozpoznawczych. Dowódca ich, porucznik, pomachał mi ręką i za chwilę znikł za zakrętem. Moja czujka od strony Rabki wycofała się i zameldowała, że zbliża się niemiecka piechota. Wysłałem szybko do tyłu samochód z ludźmi, pozostawiając sobie tylko dwóch saperów i kierowcę łazika. Wypatrywałem teraz tankietek, chciałem, aby jak najprędzej wróciły, abym mógł odpalić ładunki wybuchowe. Niestety, nie wracały […] Jaką podjąć decyzję? Odpalić i zostawić tak odcięte tankietki, czy oddać ważny obiekt w ręce nieprzyjaciela?”
Ostatecznie Borchólski zdecydował się na ocalenie tankietek. Pamiętajmy, iż w trakcie Wojny Obronnej były one niezwykle cenne, o czym zaświadczy wypowiedź płk Maczka przytoczona w dalszej części wspomnień. Trudno się temu dziwić – przewaga niemieckich oddziałów pancernych była znaczna, a Polacy musieli łatać dziury powstałe linii frontu tym, co zostało im oddane do dyspozycji. Mimo dynamicznej rozbudowy przed wojną nie udało się stworzyć jednostki pancernej z prawdziwego zdarzenia.
Wróćmy jednak do Borchólskiego. On także miał z tyłu głowy znaczenie tankietek dla obrony. Nie chciał także zostawić na pastwę niemieckiej ofensywy odciętych kolegów. Decyzję musiał podjąć, znajdując się pod ostrzałem żołnierzy niemieckich i presją czasu. Zwróćmy też uwagę, jak dramatyczny był odwrót ze Skomielnej Białej. Borchólski o mało nie zginął w czasie rozpaczliwych prób opóźnienia przeciwnika: „Nie znajdowałem rozwiązania, a Niemcy byli coraz bliżej. Sytuacja stawała się dla mnie wprost tragiczna. Pierwsze zadanie bojowe okazało się bardzo trudne. Kazałem kierowcy łazika uruchomić silnik, stanąć za domem, który odgradzał nas od Niemców, i być gotowym do odjazdu. Pozostałym dwóm saperom kazałem się wycofać rowem w stronę naszych pozycji. Zostałem sam z kierowcą, zdecydowany czekać do ostatniej chwili. Niemcy byli już dość blisko. Rzuciłem kilka granatów na znaczną odległość, co trochę powstrzymało ich zapędy, ale jednocześnie spowodowało, że otworzyli ogień z karabinów, na szczęście dla mnie niegroźny. Musiałem jednak zdecydować, co dalej. […]
Tymczasem ja, mimo iż wiedziałem, że zadaniem moim było zniszczyć obiekt, zdawałem sobie sprawę, że tankietki nie miałyby odwrotu, gdyż po jednej stronie drogi rosły gęste drzewa, między którymi nie przejechałyby, a po drugiej stronie zabudowania były już w rękach niemieckich. Zdecydowałem więc, że nie odpalę ładunków.
Z jednej strony domu byli już Niemcy, z drugiej ja. Przerzuciłem przez dom jeszcze dwa granaty. Dom obok skrzyżowania zaczął się palić, prawdopodobnie od poprzednich pocisków lub podpalony przez Niemców. Krzyknąłem do kierowcy, aby wyjeżdżał na drogę z prawej strony, i wskoczyłem z lewej strony drogi do samochodu. Prawie w biegu rzuciłem się na tylne siedzenie, siadając z brzegu za kierowcą. W tym momencie seria z karabinu maszynowego przeszła przez prawą stronę samochodu, wycinając dziurę w tylnym i przednim siedzeniu oraz w szybie samochodu. Niemcy wystawili już na drogę karabin maszynowy i z niego posłali tę serię. Przestrzelili mi tylko czarną skórzaną kurtkę na prawej ręce, ale ja nie zostałem draśnięty. Pociski gwizdały nad nami, jednak szczęście nam sprzyjało. Dojechaliśmy cali do wzgórza, przez które przebiegała nasza linia obrony, a następnie do Pcimia, gdzie znajdowało się dowództwo brygady.”
Czy Borchólski postąpił słusznie? Okazało się, że tak – otrzymał nawet pochwałę od pułkownika Maczka: „Dowództwo brygady mieściło się przy głównej drodze, chyba w szkole. Weszliśmy do pokoju, gdzie pułkownik Maczek pochylony był nad mapami rozłożonymi na kilku stołach. Major Dornatt dokładnie zameldował o moim ‘przypadku’. Pułkownik Maczek bez wahania podszedł do nas, poklepał mnie po ramieniu i z pogodną twarzą powiedział: Całe szczęście, przyjacielu, że nie odciąłeś naszych tankietek. Teraz każdy czołg czy tankietka jest na wagę złota”.
Bohaterska szarża czołgiem Vickers
Mimo pochwały od płk Maczka, Borchólski zdecydował się powrócić na miejsce skrzyżowania i zdetonować ładunki po tym, jak tankietki już bezpiecznie się wycofały. Aby tego dokonać, musiał jednak czołgiem przedrzeć się przez pozycje niemieckie: „Przyszła mi pewna myśl do głowy. Może nawet trochę szaleńcza. Rozumowałem tak: jeśli tankietki się wycofały, to można by teraz jechać czołgiem na skrzyżowanie i obiekt wysadzić. Powiedziałem o tym Dornattowi, a on dowódcy brygady. Pułkownik Maczek zgodził się natychmiast na wykonanie tego zadania i po chwili jechałem motocyklem z przyczepą z oficerem łącznikowym do postoju pułku czołgów. Czołgi były doskonale ukryte w pobliskiej wsi. Wyznaczony do tego zadania czołg typu Vickers miał jedną wieżyczkę, w której zainstalowany był karabin maszynowy [dość nietypowy układ: był to zapewne albo jednowieżowy Vickers E typ B z wyjętym działem albo dwuwieżowy Vickers E typ A ze zdjętą jedną wieżyczką]. Dowódcą czołgu był młody podchorąży, mój rówieśnik. Po uzgodnieniu zadania, które nas czeka, bez zwłoki ruszyliśmy. Początkowo miałem siedzieć na czołgu z tyłu za wieżyczką, na skrzyżowaniu zeskoczyć, odpalić ładunki i z powrotem siąść na czołgu […] Porucznik, oficer łącznikowy, który mnie przywiózł, doradził mi, żebym jednak wszedł do czołgu: ‘Tu na wierzchu zrobią z pana siekany kotlet’. Miał zupełną rację.
Kiedy tylko minęliśmy naszą linię obronną, uformowaną przez strzelców z 10 Pułku Strzelców Konnych, i wyjechaliśmy na przedpole, zjeżdżając w dół do skrzyżowania w Skomielnej Białej, Niemcy otworzyli ogień ze wszystkich stron. Huk silnika i gąsienic zagłuszał odgłosy strzałów, ale przez szczelinę widać było ich ogniki. Na szczęście Niemcy nie mieli, a może nie zdążyli użyć przeciwko nam żadnej broni przeciwpancernej, chociaż stanowiliśmy cel doskonały. ‘Pruliśmy’ w dół z dużą szybkością. Zaskoczenie było całkowite. Podchorąży, dowódca czołgu, cały czas strzelał z karabinu maszynowego i to z widocznym skutkiem. Zniszczył jeden łazik [samochód terenowy] niemiecki i jeden motocykl z koszem, a dwaj Niemcy z motocykla zostali już przy nim na zawsze.
Na skrzyżowanie wpadliśmy jak bomba. Wszystko dokoła było już w rękach niemieckich. Podchorąży z czołgu strzelał bez przerwy, mogłem wyjść. Otworzyłem klapę czołgu i szybko wyskoczyłem. Podbiegłem do miejsca gdzie ukryty był lont zapalający. Niestety… nie było co odpalać! Niemcy po przejęciu obiektu natychmiast zniszczyli sieć zapalającą. Powyrywali lonty, kostki trotylu leżały obok przepustu. Postąpili prawidłowo – przejęty obiekt należy natychmiast rozbroić, aby uniemożliwić nawet przypadkowe odpalenie, na przykład od wybuchu pocisku artyleryjskiego lub innej detonacji. Nie mogłem przewidzieć, że zastanę taką sytuację, bo nie miałem doświadczenia, a mój dowódca w zapale, pragnąc jak najlepszego wykonania zadania, też pewnie o tym nie pomyślał. Później, w miarę gromadzenia wojennych doświadczeń zrozumiałem, że nie wolno nie doceniać przeciwnika.
Nie można było tracić czasu. Szybko wskoczyłem z powrotem do czołgu i na pełnym gazie ruszyliśmy w drogę powrotną. Podchorąży czołgista odwrócił wieżę czołgu, ale już nie mógł strzelać, bo jakiś odłamek wpadł w szczelinę i zranił go w rękę. Pomogłem mu w założeniu opatrunku i dorwałem się do karabinu maszynowego. Puściłem kilka serii po opłotkach, gdzie siedzieli Niemcy. Dojechaliśmy do naszej pierwszej linii. Niewątpliwie tylko dzięki szybkości czołgu i kompletnemu zaskoczeniu Niemców ten ‘skok nam się udał. Zaraz za zakrętem na górze, gdzie dziś jest duży plac parkingowy, a wyżej przytulny barek czy bufet, zatrzymaliśmy się i wyszliśmy z czołgu”.
Bibliografia: Mieczysław Borchólski, „Z saperami Generała Maczka”. Fotografia tytułowa (za NAC) przedstawia saperów Wojska Polskiego podczas zaminowywania terenu w czasie ćwiczeń w 1938 roku.
Marek Korczyk – historyk, absolwent Uniwersytetu Śląskiego. Do jego zainteresowań należą przede wszystkim historia wojskowości oraz dzieje XX wieku. Kolekcjoner różnego rodzaju antyków, zwłaszcza numizmatycznych i filatelistycznych, oraz militariów. Za swój cel uważa obiektywne przedstawianie dziejów minionego stulecia oraz popularyzację mniej znanych źródeł i materiałów historycznych.