W dniu deportacji, pomiędzy 1.00 a 2.00 w nocy, grupa operacyjna NKWD weszła do mieszkania rodziny Łuniewów. Zrobili w domu rewizję szukając broni i literatury kontrrewolucyjnej. Zaspani domownicy pakowali w pospiechu co było można. „Przed samym wyjazdem udało się nam kupić w sklepie kilogram kaszy, którą zabraliśmy ze sobą”. Po rewizji i spakowaniu się, wszystkich domowników przewieziono na stację kolejową, gdzie były podstawione już wagony towarowe. „Myśleliśmy, że zabiorą nas wszystkich razem, ale okazało się, że po 10 minutach przyszedł po ojca strażnik i mówi, żeby wyszedł z wagonu. Kiedy wysiadł kazali mu zabrać ze sobą swoje rzeczy i iść razem z nimi. Matka krzyczała, że jest chory i nie może chodzić, na co strażnik odpowiedział, że tam, gdzie jedzie, to go wyleczą. Ojciec miał jeszcze siłę powiedzieć, że ja już wiem, jak mnie wyleczycie, przynajmniej dajcie się mi pożegnać z żoną i dziećmi. Wszedł do wagonu, pożegnał się i poszedł tak, jak stał. Wówczas widziałam tatę po raz ostatni”.
Transport z dowożonymi na stację aresztantami stał na bocznicy do wieczora. Wyjątkową odwagą wykazała się sąsiadka państwa Łuniew przynosząc im do wagonu suchary. „Mówi do mamy – masz Zosiu, bo nie wiadomo, gdzie jedziesz, a masz małe dzieci”. Pani Janina do końca życia będzie jej wdzięczna za udzieloną pomoc. Nie pamięta jej nazwiska. „Nie wszyscy zrobiliby to w tak trudnych okolicznościach, bo sąsiadka musiała przejść przez straże i poszukać naszego wagonu. Potem jeszcze dowiedziałyśmy się, że kobieta widziała naszego ojca, jak prowadziło go do więzienia dwóch enkawudzistów z karabinami. Szedł skuty kajdanami jak kryminalista. Co się później stało, tego nikt nie wie. Prawdopodobnie zapłacił najwyższą cenę za to, że brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej i był Polakiem”.
Matka wraz z trójką dzieci wyruszyła w nieznane na wschód. Warunki w wagonie urągały wszelkim cywilizowanym zasadom. „Jechało nas ok. 50 osób. Wszyscy byli ściśnięci jak śledzie. Łóżka były duże i przystosowane dla całych rodzin. Na dole nie było miejsca, aby się położyć. W podłodze wagonu znajdowała się dziura służąca za ubikację. Ja bardzo płakałam. Wieczorami budziłam brata, żeby chodził ze mną do ubikacji, bo się bałam, no i tyle ludzi było dookoła”. Do wagonu strażnicy NKWD zapędzali różne osoby. Byli wśród nich biedacy i bogate ziemiaństwo, starcy i małe dzieci. „W tym samym wagonie jechała niejaka pani Bielak, która zachowywała się jakby tylko ona miała dzieci, a co niektórzy domyślili się, że podróżowała na uprzywilejowanych warunkach. Miała swoje własne żelazne łóżko i była nadzwyczaj życzliwie traktowana przez strażników. Jej brat przed wyjazdem mówił – nie martw się, ty i tam sobie poradzisz. Kobieta potrafiła płakać na zawołanie, grać w karty z innymi w wagonie, a potem śmiać się”.
Ludzie w trakcie podróży zastanawiali się co z nimi będzie, gdzie ich wiozą. Rozdawane racje żywnościowe były bardzo skromne. Na stacjach węzłowych transport z deportowanymi Polakami zatrzymywał się. „Otwierały się drzwi wagonu i strażnik NKWD pytał, czy coś potrzeba. Przewożeni dobrze wiedzieli, że sprawdza, czy ktoś nie uciekł. Odważni nawet mówili: co pytasz, jak nie dajesz. Na którejś ze stacji, gdy otworzyły się drzwi wagonu mówię do swojej mamy: popatrz, to ten pan zabrał naszego tatę. Zapytaj, gdzie go wywieźli, a mama przytłumionym głosem odparła: cicho bądź córciu. Inna kobieta z maleństwem na ręku prosiła o mleko. Strażnik obiecał jej pomóc na następnej stacji. Nie dotrzymał słowa i dziecko umarło. W nocy, jak przekraczaliśmy granicę Polski wszyscy płakali, modlili się. Ludzie żegnali Ojczyznę, jakby wiedzieli, że grób ich czeka. Starsi byli bardziej świadomi, gdzie nas wiozą. Przez szpary w deskach zaglądali na peronowe szyldy. Domyślali się też, że jadą na wschód, bo na granicy wagony przetaczano na szerokie tory. Skład był duży. Na zakrętach widać było przez szczeliny długo ciągnące się wagony”.
Transport jechał przez Ural, Omsk, Tomsk do Kraju Ałtajskiego. Po dwóch tygodniach podróży dotarli do Barnauł oddalonego o 250 km na południe od Nowosybirska. „Spędzili nas wszystkich do świetlicy z betonową podłogą. Każda rodzina we własnym zakresie robiła sobie legowisko. Dla dorosłych nie było żywności tylko kipiatok, natomiast dzieci dostawały po 200 dag chleba, który można było zamienić na bułkę. Pamiętam, że na postoju miało miejsce zdarzenie, które pokazuje jak okrutna potrafi być wojna. Przy wejściu swoje posłanie miała starsza kobieta z poznańskiego, natomiast w głębi świetlicy swoje legowisko miał starszy pan z dwójką dzieci. Kiedy przyszedł czas posiłku, dziadek odebrał przy drzwiach dwie bułki dla swoich wnucząt i wolnym krokiem wracał na miejsce, przeciskając się pomiędzy koczującymi. W tym momencie kobieta przy drzwiach szybko wstała, podleciała do niego i wyrwała mu bułki. Mężczyzna ze łzami w oczach mówi do niej – proszę pani przecież moje wnuki czekają na te bułki, na co ona odpowiedziała, że nic ją to nie obchodzi, bo jest głodna”.
Ze świetlicy dworcowej konwój z deportowanymi polskimi rodzinami przeszedł pieszo na obrzeża Barnauł, gdzie mieściły się baraki obozowe. Tam matka z dziećmi została zakwaterowana wraz z trzema innymi rodzinami, wśród których była m.in. rodzina Andrzejewskich oraz inni brześcianie. Obóz był duży. Większość deportowanych stanowili Polacy mieszkający na Kresach. W barakach znajdowały się zbite z drewna łóżka, a dookoła stały prymitywne meble. Każda rodzina robiła posiłki we własnym zakresie.
Do pracy chodziła mama pani Janiny, brat i siostra. Ona jako nieletnia nie pracowała, chociaż zawsze starała się pomóc, aby odciążyć swoich bliskich. Cała trójka pracowała przy wyrębie lasu i układaniu torów kolejowych. Karczowali zarośla przy nasypach, kopali rowy, nosili drewno. Zofia Łuniew pięknie haftowała, więc wykorzystując swoje umiejętności dodatkowo dorabiała dziergając chusteczki. Na targ rodzina chodziła do miasta przekraczając rzekę Ob. Na bazarze handlowali chusteczkami, kopertami i innymi ręcznie wykonanymi towarami. Pieniądze uzyskane ze sprzedaży przeznaczali na jedzenie, którego w sklepach brakowało.
W Barnauł rodzina Łuniewów przebywała prawie rok. „Pamiętam jak dzień po podpisaniu amnestii w obozie ogłoszono dobrą nowinę. Wszyscy się cieszyli. Sowieci informowali naszych, że jesteśmy wolnym narodem i możemy się poruszać swobodnie i wyjechać, gdzie chcemy. Sugerowali jednak południowe rejony ZSRR, takie jak Kazachstan czy Uzbekistan, gdyż panowały tam inne warunki klimatyczne. Polacy przetrzymywani na Syberii zaczęli masowo opuszczać obozy i posiołki, byle dalej od mrozów i okrutnej tajgi. Myśmy zdecydowali się na Uzbekistan”.
Wolność w pojęciu sowieckim wyglądała w rzeczywistości zupełnie inaczej. „Cały czas nas okłamywano, robiono problemy, aby tylko zatrzymać i zagonić do roboty. Po amnestii zaczęło brakować rąk do pracy, więc Ruscy kombinowali i wymyślali coraz to nowe przeszkody. O naszych zamiarach wyjazdu NKWD wszystko wiedziało. Sprawdzali każdego, gdzie jadą, jakimi szlakami się poruszają, ilu opuszcza swoje miejsce pobytu. To nie jest normalny kraj, to diabelski kraj’.
Zdjęcie tytułowe: Na górze z prawej Janina Papierska z bratem Mikołajem. Na dole od lewej siostra Marysia oraz koleżanka Leokadia Sołoduch. Teheran 1943 r. Z archiwum Janiny Papierskiej.
Zobacz czwartą część materiału
Autor: dr Arkadiusz Szymczyna