„Pearl Harbor”

Rok premiery – 2001

Czas trwania – 183 minuty

Reżyseria – Michael Bay

Scenariusz – Ian La Frenais, Randall Wallace

Zdjęcia – John Schwartzman

Muzyka – Faith Hill

Tematyka – historia przyjaźni dwóch młodych pilotów amerykańskich, którzy musieli się zmierzyć z wybuchem II wojny światowej.

7 grudnia 1941 roku Japonia napada na Stany Zjednoczone, atakując bazę morską w Pearl Harbor. Atak jest druzgocący – oprócz poniesionych przez Flotę Pacyfiku strat w maszynach giną setki ludzi. Nazajutrz prezydent Roosevelt decyduje się na wypowiedzenie wojny Japonii, wchodząc w skład koalicji alianckiej. Tak wygląda historyczne tło, z którymi zetknęli się realizatorzy filmu „Pearl Harbor”. Wykorzystali również motyw bitwy o Wielką Brytanię i nalotu odwetowego na Tokio, przeprowadzonego w kilka miesięcy po przystąpieniu USA do wojny. Jednak „Pearl Harbor” to nie film wojenny, to typowa amerykańska produkcja o wielkiej miłości i przyjaźni, dla której jedynie tłem jest wątek historyczny. Czy zatem jest to film historyczny? Owszem, gdyż rzecz dzieje się w Pearl Harbor w przededniu rozpoczęcia działań wojennych w tym rejonie świata. Mamy również japoński atak, akcję płk Doolittle’a oraz wspomnianą już wcześniej bitwę o Wielką Brytanię. Zapewne wielu zapytałoby – czegóż chcieć więcej? Niestety, realia to nie wszystko, na co patrzą zwolennicy historii. Dobre wykonanie liczy się równie mocno, jeżeli nie bardziej.

Fabuła opiera się na historii dwóch młodych pilotów – Rafe’a i Danny’ego (Ben Affleck oraz Josh Hartnett), którzy rozpoczynają karierę w składzie sił powietrznych Stanów Zjednoczonych. Początkowo wojna ich nie dotyczy, przebywają tysiące kilometrów od Europy, gdzie hitlerowskie wojska prą naprzód, podbijając kolejne kraje. Dopiero decyzja Rafe’a o wstąpieniu do ochotniczych sił wspierających RAF w bitwie o Wielką Brytanię przybliża obu mężczyzn do serca konfliktu. Jeden z nich opuszcza zatem przyjaciela, wybierając walkę za obce państwo (jak się miało okazać, przyszłego sojusznika). W Stanach Zjednoczonych zostawia również swoją dziewczynę, piękną pielęgniarkę (w tej roli Kate Beckinsale) poznaną w dość niecodziennych okolicznościach, i wyjeżdża, aby walczyć. Szybko staje się jednym z asów przestworzy, zaliczając kolejne strącenia. Dobrą passę przerywa dopiero zestrzelenie Rafe’a i przymusowe lądowanie w Kanale La Manche. Dzięki pomocy rybaków pilotowi udaje się przetrwać. Tymczasem w Stanach Zjednoczonych dochodzi do zbliżenia Danny’ego i Evelyn. Oboje są przekonani, iż Rafe zginął. Niestety, sytuacja komplikuje się, gdy do USA powraca ogłoszony już zmarłym Rafe. Co oczywiste, dochodzi do kłótni przyjaciół. Godzi ich atak japoński, kiedy obaj wzbijają się w powietrze i dzielnie stawiają czoła atakującym samolotom. Całą historię kończy… ale, przecież nie mogę zdradzić zakończenia tej „pasjonującej historii”. Fabuła, niestety, nie jest mocną stroną „Pearl Harbor”. Jest przewidywalna, a życie osobiste dwóch mężczyzn momentami staje się głównym wątkiem filmu. Czy taki był zamysł amerykańskich twórców „Pearl Harbor”? Chyba jednak nie, tym bardziej, iż film stworzono na sześćdziesiątą rocznicę wydarzeń 1941 roku.

Ben Affleck i Josh Hartnett rozczarowują pod względem aktorskim. Ich gra jest całkowicie nieprzekonywująca – są sztuczni i jakby wyrwani z innego filmu. Być może są to moje narzekania, gdyż cały film nie przypadł mi do gustu, jednak należy pamiętać, że Affleck został doceniony wyróżnieniem Złotą Maliną w kategorii najgorszy aktor, a to o czymś świadczy. Fabuła i gra aktorska nie stoją na wysokim poziomie, co zatem z efektami specjalnymi, które miały być mocną strona przedsięwzięcia? Nie jest źle, choć efektów tych jest mało. Nawet moment ataku na Pearl Harbor jest mocno ograniczony. I tutaj nasuwa się prosta refleksja, iż za cenę romantyczno-przyjacielskich wątków lepiej byłoby zainwestować w wojenną historię. Tyle tylko, że takie rozwiązanie mogłoby okazać się strzałem we własną stopę – publiczność rzadko przychodzi na typowo historyczny film, aby podziwiać naloty, okopy i żołnierzy. Dla przeciętnego widza liczy się zgrabnie opowiedziana historia. Choć „Pearl Harbor” do zgrabności brakuje wiele, nie można zarzucić jego twórcom, iż całkowicie zepsuli swoje dzieło. Mieli ogromny potencjał, nie wykorzystali go w pełni, ale udało im się przyciągnąć widzów do kin, a o to im chyba chodziło. Całość ratuje świetna muzyka, z piosenką kończącą film na czele. Utwór „There you’ll be” Faith Hill słucha się przyjemnie i często można się z nim spotkać w stacjach radiowych, co oznacza, iż spodobał się nie tylko mnie.

Reasumując, oglądnąć należy – szczególnie, jeśli ktoś interesuje się historią II wojny światowej lub… szuka melodramatu wyciskającego łzy z oczu. Rozczarowani będą fanatycy kina wojennego, gdyż efektowne walki (a przecież „Pearl Harbor” zrealizowano niezwykłym nakładem kosztów) zastępują perypetie Rafe’a i Danny’ego. Niewielką ilość „wojny w najlepszym wydaniu” rekompensują niezłe efekty specjalne (choć mało ich, oj mało), zrealizowane z użyciem najnowszych technik komputerowych. Sceny batalistyczne, dramat „Arizony” i wreszcie sam nalot przedstawiono ciekawie, choć i tutaj wkradły się błędy. A szkoda, gdyż zmarnowano genialny pomysł na genialny film, jaki stworzyli nam Japończycy. Lepszym wyjściem będzie oglądnięcie stareńkiego „Tora, Tora, Tora”, gdyż w 183 minutach trwania „Pearl Harbor” tytułowego miejsca jest niewiele. Zaserwowano nam typowo amerykańską historię o przyjaźni i uczuciach z wojną w tle. Patos, melodramatyczne sceny – cóż, przynajmniej kobiety nie będą zawiedzione.

Ocena: