Rok premiery – 1999
Czas trwania – 170 minut
Reżyseria – Terrence Malick
Scenariusz – Terrence Malick
Zdjęcia – John Toll
Muzyka – Ryeland Allison
Tematyka – ciekawie przedstawiona historia walk na Wyspach Salomona.
Walki o wyspę Guadalcanal stały się inspiracją dla wielu twórców filmowych, dając im doskonały temat na fantastyczne widowisko. Po tę samą część historii II wojny światowej sięgali również ludzie zajmujący się branżą gier komputerowych. Widzimy zatem, iż temat ten cieszył się i cieszy sporą popularnością. Zadowoleni mogą być również widzowie, gdyż za każdym razem dostają dawkę silnych wrażeń przygotowanych w sposób efektowny i widowiskowy. Krwawe zmagania, śmierć, o którą niemalże ociera się siedzący przed ekranem widz, i nieprawdopodobne historie – zmagania o Guadalcanal dają ogromne pole do popisu. Na tym polu przyszło zmierzyć się nie tylko reżyserom i aktorom, ale i specom od efektów specjalnych oraz scenografom. W tym wypadku scenarzysta był zawsze ten sam, a funkcję tę zajęła historia.
Opowieść „Cienkiej czerwonej linii” zaczyna się dość długim wstępem, który może zniechęcić co poniektórych, mniej wytrwałych. Warto jednak zaczekać, gdyż wkrótce trafiamy w sam środek pola walki. Okazuje się bowiem, iż towarzyszymy amerykańskim żołnierzom w ich drodze przez piekło na ziemi. Krwawy szturm wzgórza 210, ostrzeliwanie pozycji wroga przez okręty marynarki Stanów Zjednoczonych, ciężkie naloty i morderczy ogień Japończyków sprawiają, iż młodzi wojacy, rzuceni w wir walki (często pierwszy raz), muszą przemóc własne słabości. Niektórzy z nich nie radzą sobie z problemem brutalności wojny, widząc śmierć, która otacza wszystko dokoła ciasnym kordonem. Na wstępie należy pochwalić efekty specjalne, gdyż są one niesamowicie realistyczne i dają poczucie uczestnictwa w prawdziwej walce. Świst pocisków, wybuchy bomb i granatów oraz jęki umierających wprowadziły mnie w przerażający świat prawdziwej wojny, która nie jest już beztroską zabawą, ale brutalną ruletką, gdzie wygranym jest ten, który zdołał przeżyć. Podobnie rzecz się ma z dialogami, świetnie wkomponowanymi w rozgrywające się wydarzenia. Żołnierze często okazują emocje, ale z głośników płyną słowa cenzuralne. Brak tu specjalnej przesady w stronę wulgarności. Faktem jest, iż język żołnierzy i dowódców nie jest zbyt wyszukany, a często muszą sięgać po ostrzejsze słowa, nie rzucają jednak mięsem dokoła. Jeszcze raz okazało się, że dobry scenariusz to klucz do sukcesu. „Cienką czerwoną linię” stworzono bowiem na podstawie książki Jamesa Jonesa. Autor popisał się znajomością omawianego tematu i realistycznym opisem przeżyć żołnierzy i ich wewnętrznych rozterek. Walczącym puszczają nerwy, dowódcy gubią się pośród różnorodnych rozkazów, a prości żołnierze drżą na każdym kroku o własne życie. Niezapomnianym momentem jest scena, w której granat rozrywa jednego z Amerykanów. Chwilę wcześniej odrzucił on zawleczkę, pozostawiając granat w dłoni… Scen podobnych do tej jest bardzo wiele. Wyróżniają się drastycznością i realizmem, będąc jedną z głównych zalet filmu. Strona japońska trzyma się mocno na swych miejscach, utrudniając zadanie Amerykanów do maksimum. Wróg jest wymagający, gdyż walczy z fanatycznym i obłąkańczym uporem, trzymając poszczególne wzgórza do ostatniej kropli krwi. A krew przelewana jest tutaj w hektolitrach.
Gra aktorska stoi na wysokim poziomie. Tym krótkim zdaniem można ją w pełni podsumować, jednak grzechem byłoby nie wspomnieć o świetnych kreacjach Nicka Nolte (pułkownik Gordon Tall) czy Seana Penna (sierżant Edward Welsh). Są przekonywający i poruszający. Na szczególną pochwałę zasługuje Nick Nolte, który udowodnił, iż równie dobrze, co w roli policjanta (niezapomniane „48 godzin” z Eddie’m Murphy’m), czuje się w charakterze charyzmatycznego dowódcy. Kolejny raz klasę pokazał Adrien Brody – pamiętny pianista Szpilman. Szczerze mówiąc, obawiałem się, iż rola Brody’ego zepsuje mi przyjemność z oglądania, gdyż wcześniej wspomniana kreacja zbyt mocno kojarzy mi się z tym aktorem (niestety, mimo iż „Pianista” jest nowszym dziełem niż „Cienka czerwona linia”, oglądałem go zanim zasiadłem do pisania tej recenzji). Na szczęście, myliłem się, ponieważ Amerykanin jest uniwersalnym aktorem, który jest w stanie wcielić się w każdą rolę i zrobić to bardzo dobrze. Jego koledzy również nie zawodzą, fundując nam znakomite widowisko na światowym poziomie. Takie też było założenie twórców „Cienkiej czerwonej linii”. Ogromny budżet pozwolił na stworzenie niezwykłych efektów specjalnych i zatrudnienie najlepszych na świecie fachowców w dziedzinie aktorskiego rzemiosła. O efektach wspomnieliśmy i w zasadzie trudno cokolwiek więcej o nich powiedzieć – są tam, gdzie być powinny i zrealizowane tak, jak to być powinno. Wydaje się zatem, iż spece w tej materii odrobili lekcje i są w stanie przykuć oko widza na dłużej. Co bardziej wrażliwych pewnie przerazi ogromna ilość krwi, ale wojna nie jest dla wrażliwych, choć i tacy na front trafiali. Niekoniecznie muszą zasiadać przed telewizorem.
Akcja wartka, gra aktorska na wysokim poziomie, scenariusz nie ustępuje reszcie; efekty specjalne równie wspaniałe – czegóż chcieć więcej? 170 minut fantastycznego widowiska i ogromna dawka emocji wojennych. Dla fanów zmagań lat 1939-45 obraz ten jest obowiązkowy. Szkoda mi tylko nieciekawego wprowadzenia w główny wątek, jakim jest bitwa z Japończykami. Zanim po ekranie spłynie czerwonym strumieniem krew, będziemy musieli uzbroić się w cierpliwość i przeczekać odstający poziomem od reszty fragment. Nie dajmy się zwieść pozorom i nie wyłączajmy odbiornika – po kilkunastu minutach znajdziemy się w 1942 roku, w samym sercu II wojny światowej pod rozkazem demonicznego i ambitnego pułkownika Gordona Talla.
Ocena: