Historia Polskich Sił Powietrznych to jeden z najbardziej fascynujących tematów związanych z okresem II wojny światowej. Bohaterscy lotnicy podbijający serca Angielek, podniebne szarże pełne brawury i ułańskiej fantazji, wielkie zwycięstwa, trud, poświęcenie i wreszcie bolesna lekcja z polityki międzynarodowej. Wszystko to stało się udziałem Polaków walczących w ramach PSP na obcej ziemi (a może lepiej – obcym niebie?). Nasze wyobrażenia o Polskich Skrzydłach zdominowały spektakularne historie poświęcone najbardziej znanemu Dywizjonowi 303. Jego lotnicy zapisali piękne karty historii, spychając na dalszy plan kolegów, którzy nie mieli szczęścia walczyć w legendarnej jednostce. Nic straconego! Remigiusz Mróz, w dość oryginalny sposób, postanowił przywrócić pamięć o części z nich. Zapomniani bohaterzy Polskich Skrzydeł powracają za sprawą fabularyzowanej opowieści o Dywizjonie 307. „Turkusowe szale” nie są standardową lekcją historii, a autor nie aspiruje do miana historyka-archiwisty. Mimo tego udanie łączy dwa niezwykle ważne elementy, które plasują „Teesy” w czołówce wydanych w ostatnich latach beletryzowanych książek historycznych – potrafi zadbać o historię i o czytelnika.
Rzadko mam okazję kontaktować się z autorem omawianej publikacji przed zapoznaniem się z jej treścią. Ba, staram się unikać tego typu kontaktów, by przypadkiem nie dać się wciągnąć w pułapkę osobistych sympatii i uprzedzeń stanowiących największe zagrożenie dla koniecznego w życiu recenzenta obiektywizmu. Z Remigiuszem Mrozem i jego „Teesami” było nieco inaczej. Przy okazji patronatu medialnego objętego przez serwis „II wojna światowa” mieliśmy okazję odbyć ciekawą rozmowę na temat prac nad książką i historii 307. Dywizjonu. Zanim przejdziemy do wywiadu, kilka refleksji, które dzisiaj noszą już ślady niedawnej lektury „Turkusowych szali”.
Historia, mimo niewątpliwych walorów, często traktowana jest po macoszemu. Spogląda się na nią z nieodpowiedniej perspektywy, kwalifikując jako relikt przeszłości, który dzisiaj na niewiele może się przydać. Nic bardziej mylnego! To właśnie w minionych czasach doszukiwać się można bezcennych lekcji życia, a marginalizowana dyscyplina naukowa staje się nauczycielką i drogowskazem. Wielu autorów – często poczytnych i cenionych – wydaje się nie zdawać sobie z tego sprawy. Traktują historię instrumentalnie, podchodząc do niej w sposób beznamiętny, pozbawiony głębszej refleksji. Nawet pasjonaci obdarzeni ogromną wiedzą mają często problemy z pokazaniem interesującego oblicza swojej dziedziny. Dlatego zawsze z wielkim szacunkiem i nieskrywanym zadowoleniem przyjmuję próby pokazania przeszłości w efektowny sposób, zwrócenia uwagi odbiorców na magię, która może się kryć w żmudnych, trudnych i na pierwszy rzut oka mało pociągających badaniach. Na beletrystów można patrzeć z dwóch perspektyw. Z jednej strony odciągają uwagę czytelników od kwestii merytorycznych, maskując je mniej ważnymi elementami. Z drugiej, co z reguły nie udaje się typowym historykom przesiąkniętym nadmiernym przywiązaniem do dat i szczegółów, potrafią otworzyć odbiorców na historię, sprawiając, że nabiera ona nowych barw i świeżości. Tak, w telegraficznym skrócie, należy opisać ostatnie opracowanie Remigiusza Mroza.
„Teesy” opierają się na rzeczywistych wydarzeniach i dokumentach, do których udało się dotrzeć autorowi. W bardzo umiejętny sposób opisał on życie lotników, wczuwając się w ich trudną sytuację. Oczywiście, historia została nieco podrasowana na potrzeby czytelników spragnionych mocnych wrażeń. Esencję powieści, prócz wątków obyczajowych umożliwiających bliskie spojrzenie na życie polskich lotników, stanowią elementy sensacyjne. To wokół nich kręci się fabuła książki. Remigiusz Mróz nie stara się kreować alternatywnej rzeczywistości, a jego fantazja jest pochodną konwencji pisarskiej. W efekcie „Lwowskie Puchacze” zostają przedstawione w sposób merytorycznie poprawny, a do tego bardzo efektowny. Nie brakuje poczucia humoru, dobrze pomyślanych dialogów, wyrazistych postaci, z którymi będziemy się łatwo utożsamiać. Wszystkiemu towarzyszy zagadka w postaci szpiega ukrywającego się w szeregach lotników. Całość napisana potoczystym językiem świetnie wpisuje się w klimat powieści historycznej.
Remigiusz Mróz złożył lotnikom 307. Dywizjonu należny im hołd. Jego publikacja, mimo że odbiega od standardów naukowego opracowania, jest znakomitym przyczynkiem do szerokiej dyskusji na temat „Lwowskich Puchaczy”. Miejmy nadzieję, że tego typu opracowania pociągną za sobą kolejne, tym razem dedykowane już stricte historii myśliwców. Nie tylko z 307. Dywizjonu.
O „Teesach, przygotowaniach do pisania i medialności 307-ki. Remigiusz Mróz w rozmowie z serwisem „II wojna światowa”.
Mateusz Łabuz: „Turkusowe szale” to dla miłośników lotnictwa nie lada gratka – 307. Dywizjon nie był do tej pory zbyt medialny. Jak wyglądały prace nad książką? Biorąc pod uwagę dość luźną notkę biograficzną zamieszczoną na Pańskiej stronie internetowej, nie wyobrażam sobie Pana siedzącego godzinami w archiwach, wertującego setki dokumentów i zaczytującego się wspomnieniami…
Remigiusz Mróz: Rzeczywiście – w bibliotekach przesiaduję jedynie robiąc research do doktoratu. Przygotowując się do pisania powieści więcej czasu spędzam w domowym zaciszu, czytając zakupione pozycje z literatury faktu, albo przemierzając meandry internetu. Przy Parabellum i Turkusowych szalach nie raz i nie dwa posiłkowałem się https://warhist.pl – i przypuszczam, że podobnie będzie w przypadku kolejnych książek.
Miło słyszeć. Materiałów do poważnych opracowań warto szukać w Internecie?
Jak najbardziej. Pomocnych witryn z rzetelnymi informacjami jest wbrew pozorom dość dużo. Przy pisaniu Turkusowych szali korzystałem między innymi z przepastnych zbiorów elektronicznych Imperial War Museum (www.iwm.org.uk), czy serwisu, na którym ochotnicy zbierają zapiski z logbooków pilotów (orb.polishaf.pl). Wiem, że w środowisku naukowym internet jako źródło darzy się pewną awersją, ale jeśli ma się odpowiednie zaplecze faktograficzne w druku, łatwo zweryfikować, czy mamy do czynienia z solidnym zbiorem informacji. Co do tego, jak wygląda praca nad książką – mój modus operandi był taki, jak w przypadku każdej innej książki historycznej. Dzień poświęcałem na pisanie, wieczór na czytanie źródeł. Nieocenioną pomocą okazały się dwie pozycje traktujące nie o Trzysta Siódmym, a 303. – Sprawa honoru Olson i Clouda oraz sławny Dywizjon 303 Fiedlera. Dawały dobre pojęcie, jak wyglądało codzienne życie pilotów – a więc coś, co żywotnie mnie interesowało.
Jak pogodzić książkę na wskroś fabularną z realiami historycznymi? Czy trudno było wyważyć proporcje pomiędzy autentycznymi zdarzeniami i odwzorowaniem rzeczywistości a fikcją literacką?
Początkowo tak. Parabellum pisałem jako zupełnie niezależną historię, dla której wojna była jedynie tłem. Inaczej było w przypadku „Teesów”, jako że byłem zamknięty w okowach prawdziwej historii Trzysta Siódmego. Okazało się to niemałym wyzwaniem – szczególnie, że ich opowieść została już przedstawiona m.in. przez Jerzego Damsza w książce Lwowskie Puchacze: Wspomnienia lotnika. Od początku wiedziałem, że w powieści będzie wiele odstępstw, ale w pierwszym rozdziale mniej chętnie je stosowałem. Starałem się trzymać nie tylko faktograficznego szkieletu, ale także wielu bardziej szczegółowych aspektów. Lotnicy wyruszali na misje tylko wówczas, kiedy samoloty 307. rzeczywiście były w przestworzach, a skład osobowy miał zmieniać się równie często, co naprawdę. W pewnym momencie poczułem jednak, że zbyt kurczowo trzymam się – niekoniecznie istotnych – wydarzeń. W kolejnych rozdziałach pozwoliłem sobie na nieco więcej luzu – i myślę, że wyszło to książce na dobre. Bez tego nie byłoby wątku szpiegowskiego, wszak w szeregach dywizjonu nigdy zdrajcy nie było.
Luz pisarski, odrobina fantazji, historia – to dość oryginalne połączenie.
Nie wiem, czy oryginalne, ale z pewnością nieco ryzykowne – wielu jest ludzi, którzy całe życie poświęcili na badanie historii tej jednostki, stąd każde odstępstwo od realiów jest dla nich w pewnym sensie ciosem. W przyszłym roku nakładem Bellony ukaże się inna powieść historyczna, tym razem osadzona w starożytności. W tego typu książkach łatwiej jest kształtować opowiadaną historię – białe karty w faktografii są dla pisarza najcudowniejszym prezentem, jaki może zrobić mu historia. W przypadku drugiej wojny światowej jest ich niezwykle mało, stąd licentia poetica znacznie się kurczy.
Fabularyzowane książki historyczne to dzisiaj standard na rynku wydawniczym. Czy jest to sposób na przyciągnięcie czytelnika, czy też sprawdzona koncepcja literacka, dzięki której pisze się łatwiej, przyjemniej, a autor może wykazać się kreatywnością?
Czytałem ostatnio recenzję Parabellum w „Tramwaju nr 4”, gdzie autor zwrócił uwagę na clou problemu – wojna, jakkolwiek jest straszliwą tragedią, stanowi także piekielnie wdzięczne tło dla pisarzy. I rzeczywiście tak jest. Sam sztafaż fabularny niesie pewien ładunek emocji, który już na wstępie elektryzuje niejednego czytelnika – a przynajmniej ja się do nich zaliczam. Zawsze z wypiekami na twarzy czytałem wojenne pozycje, a potem odkryłem, że jeszcze bardziej fascynujące jest ich tworzenie. Napisawszy blisko trzydzieści książek różnych gatunków, mogę bez cienia wątpliwości stwierdzić, że właśnie to tło stwarza najwięcej możliwości w kreowaniu powieściowego świata. Nie fantasy, czy SF, a wojna. Pewnie to sprawa indywidualna, ale w moim przypadku tak właśnie jest.
Jak ocenia Pan odbiór „Teesów”, zainteresowanie czytelników, mediów, instytucji kulturalnych bądź oświatowych?
Jestem pozytywnie zaskoczony! Zgłaszają się zachwyceni czytelnicy, którzy do tej pory nie byli przekonani do książek osadzonych w realiach drugiej wojny. Niesamowicie miłą niespodzianką był też odzew z Wielkiej Brytanii. Skontaktowali się ze mną członkowie „307 Squadron Project”, organizacji zrzeszającej m.in. potomków lotników Trzysta Siódmego. Zaproponowali pomoc w promocji, zaproszono mnie do Exeteru… oraz przysłano zdjęcie autentycznego tytułowego szala. Wyjątkowa sprawa.
Na kartach „Teesów” opisuje Pan historię 307. Dywizjonu, który do tej pory nie był „zbyt medialny”, a jego osiągnięcia przyćmiły sukcesy kolegów z 303-ki.
Wydaje mi się, że mieliśmy pewien niedosyt związany z 303. Nasz najsłynniejszy dywizjon w masowej świadomości funkcjonuje jako zlepek stereotypów, które chętnie przypisujemy także innym lotnikom. Sława, buta, wirtuozeria w przestworzach, by wymienić kilka. W Turkusowych szalach starałem się przedstawić bardziej ludzki, odmitologizowany pierwiastek naszych sił na obczyźnie. Czasem im nie wychodzi, czasem nie wiedzą co począć, a czasem po prostu uśmiecha się do nich los. Nie zdobywają rozgłosu, a renoma kroczy przede wszystkim za 303. Próba wejścia w skórę tych „zwykłych” ludzi była dla mnie niezwykle ciekawa.
Stosunkowo młody facet i całkiem bogaty dorobek literacki. „Teesy” to póki co wierzchołek pokaźnej już górki. Pisanie to sposób na życie, pasja, chwilowa rozrywka? A może coś jeszcze innego?
Egzystencjalny przymus, bez którego życie byłoby monochromatyczne. Po wszystkich tych napisanych książkach nie wyobrażam sobie, bym mógł robić cokolwiek innego – a więc z pewnością sposób na życie.
W którym kierunku zmierzać będzie Pańska kariera pisarska? Historia to jeden z przystanków, czy też stacja docelowa?
Wolę nie myśleć o niej linearnie. Rozchodzi się w różnych kierunkach – i bardzo mnie to cieszy. Był kryminał, sensacja i thriller, w listopadzie premierę będzie miała powieść SF, a w przyszłym roku kolejne pozycje, także te gatunkowo odbiegające od wymienionych. Spoiwem wszystkich jest element thrillera, bo zawsze staram się, by na kartach powieści obecne było napięcie i niepewność. To, czy dzieje się to na pokładzie statku kosmicznego, w kabinie beaufightera, czy w amerykańskiej knajpie, pozostaje kwestią drugorzędną. Choć częstokroć decyduje, jak kreatywnie można podejść do problemu – stąd ta wielka moc przyciągania drugiej wojny, tudzież innych konfliktów na skalę globalną.
Co dalej z historią 307. dywizjonu? Szykują się kolejne projekty dedykowane Polskim Skrzydłom?
Byłem mile zaskoczony wieloma pytaniami o to, czy Turkusowe szale doczekają się kontynuacji. Opowiadana przeze mnie historia zakończyła się w 1942 roku, podczas gdy 307. został rozformowany w ’47, razem z resztą naszych oddziałów. Do tamtej pory zdołał napsuć krwi przeciwnikowi – na jego koncie znajdują się zniszczone rakiety V-1 i V-2, ponad trzydzieści pewnych zestrzeleń, a nawet uszkodzony u-boot. Wszystko to sprawia, że tło do opowiedzenia dalszej historii jest niezwykle ciekawe. Może kiedyś tak się stanie.