Powojenna walka z niemczyzną na Górnym Śląsku

Koniec II wojny światowej wiązał się z gruntownymi przeobrażeniami etnicznymi i społecznymi. Istotnym problemem na Górnym Śląsku była poniemiecka spuścizna, z którą walczył władze oraz, częściowo, także mieszkańcy. Mateusz Paszenda opisuje ten proces jako swego rodzaju wojnę kulturową i historyczną, niejako kontynuację napięć, które nie wygasły (i wygasnąć nie mogły) w 1945 roku.  


Tekst stanowi fragmenty książki Mateusza Paszendy zatytułowanej „W cieniu starcia totalitaryzmów”, której recenzję można przeczytać TUTAJ.


Przyłączenie Górnego Śląska do III Rzeszy

Objawiała się w walce z formami upamiętnień w postaci pomników, które wzniesiono ku pamięci poległych w czasie Wielkiej Wojny. I wojna światowa, jak już wiele razy zostało przedstawiane na łamach tego opracowania, Górnoślązakom niekoniecznie kojarzyła się z tym, z czym obecnie kojarzy się większości obywatelom ówczesnej Polski.  Kres Wielkiej Wojny wiązał się  nie tylko z przywróceniem różnych państw – w tym Polski – ale był również czasem kryzysu i zbiorowej traumy społecznej. Wskutek I wojny światowej życie straciło około 2 miliony żołnierzy niemieckich;  pojawiły się w związku z tym społeczne oczekiwania co do zachowania pamięci o tamtym okresie. Już od czasów wojen napoleońskich oraz tzw. wojen zjednoczeniowych w Niemczech funkcjonował zwyczaj upamiętniania poległych, zarówno ten indywidualny, jak i zbiorowy. Do powszechnych form utrwalenia tych czasów zaliczyć można fundowanie w kościołach tablic pamiątkowych z listami nazwisk (od pierwszej dekady XIX w.) oraz stawianie pomników (od lat 60. XIX w.). Jednakże dopiero po Wielkiej Wojnie zjawisko to nabrało szerszego zasięgu[1].

Tego rodzaju pomniki i tablice pamiątkowe stały się w tym okresie nieodłącznym elementem śląskiego krajobrazu. Zatem mając na uwadze uwarunkowania geopolityczno-społeczne, nie może dziwić fakt, że ludność napływowa nie chciała mieć nic wspólnego z niemieckim dziedzictwem kulturowym. Obcość tych ziem potęgowała poczucie alienacji wśród osadników, a na władzach centralnych wymuszała podjęcie działań mających na celu zniesienie różnic. Działania takie miały charakter glajchszaltowania[2], gdyż prostszym rozwiązaniem było niszczenie śladów niemczyzny niż adaptacja. Niszczenie i obalanie pomników traktować można jako oswajanie wyłączne, gdyż to, co inne/obce, jest faktycznie usuwane z przestrzeni lokalnej i publicznej. Dla przybywającej ludności napływowej zastane pomniki były symbolem niemieckiego ucisku i miało emocjonalny wydźwięk oraz – co istotniejsze – ludność napływowa nie odczuwała żadnej więzi z poległymi. Przetrwaniu pomników nie pomogła również ich lokalizacja, ponieważ najczęściej znajdowały się one w reprezentacyjnych częściach wsi lub miast, kojarzyły się z niemieckim militaryzmem oraz były czynnikiem uniemożliwiającym repatriantom „zapuszczenie swoich korzeni”.

Czasami jednak pomniki i inne formy upamiętnień były niszczone nie z powodów emocjonalnych, ale w celu pozyskania budulca do odbudowy niezbędnych obiektów. Należy dodać, że dość powszechne było także zjawisko tworzenia palimpsestów – usuwano poprzednie treści i na fundamentach tworzono nowe. Wiele takich przykładów można znaleźć w miejscowościach z zachodniej części Śląska Opolskiego – w Przeczowie, Krasowicach (gmina Namysłów) czy  Gręboszczowej (gmina Domaszowice). Z kolei fragmenty pomnika z Namysłowa zostały po II wojnie światowej wrzucone przez miejscową ludność do stawów lub rzek, natomiast monumenty ze Świerczowa i Paczkowa zakopano[3]. Poniemieckie pomniki stanowiły więc emblematyczny przykład powojennego sposobu postępowania ze śladami niemieckiego osadnictwa na tych ziemiach.

Niemniej zajadła walka z niemiecką spuścizną materialną odbywała się na łamach gazety „Trybuna Robotnicza”, gdzie wzywano do usuwania pozostałości niemczyzny w takich oto słowach:

Od wyzwolenia upłynęło już przeszło 3 lata, mimo energicznej akcji, nad którą czuwa osobiście wojewoda gen. Zawadzki, nie posuwa się jednak w takim tempie, w jakim należałoby oczekiwać. Winić tu należy w pierwszym rzędzie kierowników szeregu instytucji, na terenie, których po dzień dzisiejszy znajdują się napisy w języku niemieckim, winić należy kierownictwa zakładów pracy, które zbyt słabo propagują akcję zmiany imion i nazwisk o brzmieniu niemieckim, winić wreszcie należy pewien nieliczny wprawdzie odłam naszego społeczeństwa, który problemowi temu zbyt mało poświęca uwagi. Przytoczymy szereg faktów. I tak w elektrowni w Gliwicach w sekretariacie widnieją niemieckie napisy na segregatorze. W magazynie na półkach napisy niemieckie. Na biurku dyrektora stoi nawet popielniczka z napisem niemieckim. Dyrektor i kierownik oddziału personalnego, oświadczyli, że przyzwyczaili się do niemieckich napisów i nie zwracają na to uwagi. Remiza i warsztaty tramwajowe. Z odległości 10 metrów widać wielki napis Gleiwitz na tablicach rozdzielczych widać napisy w języku niemieckim. W Piekarach Śląskich na rynku stoi tablica z: »miłym« napisem »NSDAP Nach richten« na ulicy Powstańców na froncie domu oznaczonym numerem 3, wielki napis »Konsumverin – Scharlei« na cmentarzu, na który odbywają liczne pielgrzymki roi się, od niemieckich napisów. Specjalnie charakterystyczny fakt, którym winny zainteresować się nasze władze kościelne, to fakt, że ks. Proboszcz w Szarleju słucha spowiedzi po niemiecku. W Paczkowie w kościele na kropielnicy widnieje napis: »Heilige Taufe«. Przykładów takich moglibyśmy zacytować dziesiątki. W bibliotekach prywatnych setki książek w języku niemieckim, książek wydawanych w okresie III Rzeszy, książek tchnących ideałami »rasy panów«… Organizacje partyjne i społeczne winny podjąć się ścisłej kontroli usuwania śladów niemczyzny. Nie możemy zadowolić się połowiczną formą usuwania śladów, należy je wykorzenić gruntownie. Należy stworzyć punkty zborne dla książek niemieckich. W żadnym polskim domu nie może znaleźć się książka wydana w Niemczech w okresie III Rzeszy. Zbyt wiele już zrobiliśmy, aby w końcowej fazie akcji nie usunąć raz na zawsze najdrobniejszych choćby śladów przypominających lata straszliwej niewoli, lata bezwzględnego ucisku i wynaradawiania ludności polskiej na polskich ziemiach przez znienawidzonego okupanta[4].

Owa kampania wynaradawiania przyniosła jednak niejednoznaczne rezultaty. Na tej płaszczyźnie dochodziło bowiem do kulturowych, a czasem nawet i fizycznych konfrontacji między polskimi osadnikami a autochtonami z Ziem Odzyskanych, którzy na przestrzeni lat ulegli znacznemu zniemczeniu. Miejscowa ludność potrafiła nawet odrzucać nowe nazwy miejscowości poprzez bojkot lub zniszczenie przydrożnych tablic z nową nazwą miejscowości. Dla ludności autochtonicznej zmienianie nazw na ziemiach, na których żyli od wieków, nigdy nie było procesem repolonizacji, lecz przymusową polonizacją wbrew ich woli[5]. Społeczny opór autochtonów, który zauważa „Trybuna Robotnicza”, był naturalną reakcją obronną ludzi, którym chciano wyciąć kulturowe korzenie ukształtowane przez proces długiego trwania na tych ziemiach. Zatem działania komunistycznego aparatu w tym w zakresie nigdy nie osiągnęły pełnego sukcesu, gdyż etnolekt śląski, tożsamość oraz prawdziwe imiona i nazwiska pozostały w świadomości Ślązaków na zawsze, pomimo używania ich tylko w domowym zaciszu w okresie wczesnej komunistycznej Polski.

[1] M. Adamczyk, K. Rosner-Leszczyński, Od wspólnoty pamięci po oswajanie „resztek niemczyzny”. Pomniki i inne formy upamiętnienia poległych w I wojnie światowej na terenie zachodniej części Śląska Opolskiego, [w:] „Studia i materiały, Kwartalnik Historii Kultury Materialnej”, nr 72 (1) 2024, Warszawa 2024, s. 4.

[2] Likwidowanie „na siłę” różnic w sposobie myślenia i działania ludzi.

[3] Tamże, ss. 18–22.

[4] „Trybuna Robotnicza”, nr 70, 11.03.1948 r., Katowice 1948.

[5] R. M. Douglas, Wypędzeni…, ss. 382, 383.

Po więcej informacji odnośnie do losów Górnego Śląska w w okresie niemieckiej okupacji i Polski Ludowej zapraszam do książki: „W cieniu starcia totalitaryzmów” autorstwa Mateusza Paszendy.

Mateusz Paszenda