W maju 1942 roku polscy lotnicy z 304 Dywizjonu Bombowego „Ziemi Śląskiej im. ks. Józefa Poniatowskiego” (ang. No. 304 Polish Bomber Squadron) trafili do bazy RAF w Tiree na Hebrydach Wewnętrznych. Dołączyli tam do sił Dowództwa Obrony Wybrzeża RAF (ang. RAF Coastal Command). Wówczas, aby przygotować ich do patrolowania obszarów morskich oraz zwalczania U-Bootów, zorganizowano dla nich specjalne szkolenie.
W jego trakcie brytyjski wykładowca dokładnie wyjaśnił zakres działań lotnictwa Obrony Wybrzeża oraz metody jakie należało stosować podczas walki z niemieckimi okrętami podwodnymi (za: W. Kisielewski, „Polscy lotnicy w Bitwie o Atlantyk 1940-1945”):
„Śledzenie ruchów floty własnej i nieprzyjaciela – wojennej i handlowej [jest najważniejsze]. Własnej dlatego, że w czasie wojny na morzach panuje cisza radiowa i każdy z okrętów odbiera tylko wiadomości i rozkazy, nie dając odpowiedzi, aby nie być namierzonym przez nieprzyjaciela. Admiralicja określa położenie okrętów na podstawie wyliczeń kursów, ich zmian i szybkości oraz na podstawie meldunków samolotów Lotnictwa Obrony Wybrzeży, które w czasie lotów ustalają pozycję każdego spotkanego konwoju i statku.
Drugim zadaniem jest osłona konwojów własnych przed nieprzyjacielskimi okrętami podwodnymi, dla których samolot jest najgroźniejszym przeciwnikiem… Następnym zadaniem jest zwalczanie okrętów podwodnych nieprzyjaciela i zmuszanie ich do przebywania pod wodą. I tu trzeba stwierdzić, że sama obecność samolotu w rejonie operacyjnym U-Bootów zmusza je do przebywania pod wodą, czyli utraty zasięgu działania, załamuje psychikę załogi, osłabia jej wartość bojową.
Przeprowadzenie skutecznego ataku na okręt podwodny nie jest rzeczą prostą i udaje się tylko przy zaskoczeniu, albowiem U-Boot w ciągu 25 sekund zdąży schronić się pod wodą. Najłatwiej jest atakować wyskakując z chmury. Należy jednak uważać, żeby zamiast na U-Boota nie wyskoczyć na okręt z szybkostrzelnymi działkami albo na własny konwój, którego załogi wyznają zasadę, że lepiej jest zestrzelić własny samolot niż dać się zaskoczyć przez nieprzyjacielski. Zasada całkiem słuszna, gdyż samolot jako szybszy i bardziej ruchliwy powinien się pierwszy przedstawić własnym okrętom, zanim do nich podejdzie.
Czwarte zadanie to ataki na okręty nawodne, zaopatrujące U-Booty. Statki te, choć czasami wyglądają niewinnie, mogą przywitać samolot huraganem ognia. Piąte to bombardowanie portów, urządzeń portowych i okrętów na redzie. Szóste – przekazywanie zleceń własnych okrętów do Admiralicji. Są to jednak wypadki wyjątkowe. Siódmym z kolei zadaniem jest poszukiwanie własnych, zaginionych samolotów i niesienie pomocy załogom wodującym na morzu […]
Samoloty Lotnictwa Obrony Wybrzeża […] oprócz niepogody, dział nieprzyjacielskich na lądzie i morzu mają o wiele groźniejszego przeciwnika. Są nim samoloty wroga, które pilnują własnych okrętów i portów, wyszukują konwoje i czyhają na nasze maszyny…”
Jak widać zatem, zakres działań powietrznych przeciwko U-Bootom był szeroki i sprowadzał się nie tylko do ich odstraszania i niszczenia, lecz także atakowania zaopatrujących je statków oraz portów przeciwnika. Jednocześnie samoloty walczące z U-Bootami musiały uważać na szereg zagrożeń – ostrzał działek przeciwlotniczych, samoloty Luftwaffe, niepogodę oraz możliwość ostrzelania przez sojusznicze okręty wojenne. Była to zatem służba wymagająca dużego skupienia i pomysłowości oraz… cierpliwości. „Złapanie” U-Boota zdarzało się zazwyczaj tylko raz na wiele godzin żmudnego patrolowania i osłaniania statków alianckich.
Fotografia tytułowa: bombowiec Vickers Wellington na zdjęciu z 1943 roku. Samoloty te były używane w polskim 304 Dywizjonie podczas patroli prowadzonych w ramach Obrony Wybrzeża. Źródło: Wikimedia/RAF, domena publiczna.
Marek Korczyk