Kiedy 5 października 1939 r. żołnierze Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Polesie” wygrywali ostatnią bitwę kampanii wrześniowej, Adolf Hitler w zdobytej Warszawie odbierał defiladę swojej zbrodniczej armii. Wojna Obronna kończyła się mocnym akcentem, który pokazał, że Wojsko Polskie było gotowe bić się do końca i wciąż dysponowało potencjałem do stawiania oporu silniejszemu, lepiej wyposażonemu przeciwnikowi. 2 października poddał się Hel, na Wybrzeżu walki ucichły. Tymczasem 5 października w okolicach Kocka żołnierz polski, broniąc ostatniego skrawka ojczystej ziemi, stoczył zwycięską bitwę z zaskoczonymi takim obrotem sprawy przeważającymi siłami niemieckich najeźdźców. To właśnie w miejscowym Lesie Gułowskim Rzeczpospolita Kleebergowska tak długo jak tylko było to możliwe, stanowiła kontynuację niezależnego państwa polskiego. Dlaczego i w jaki sposób doszło do tego, z punku widzenia wojskowej taktyki daremnego starcia?
W drugim tygodniu września, gdy klęska była jedynie kwestią czasu, odsunięty ze względów polityczno-ideowych od ważnych przydziałów przez sanacyjne rządy gen. Franciszek Kleeberg i z tego tytułu pełniący wówczas marginalne wedle ówczesnej polskiej doktryny wojskowej stanowisko dowódcy Okręgu Korpusu IX w Brześciu otrzymał rozkaz szybkiego sformowania grupy operacyjnej. Po opuszczeniu kraju przez najwyższe władze, uzyskał możliwość wylotu na Zachód do dyspozycji gen. Sikorskiego, lecz nie skorzystał z tej możliwości, argumentując tymi słowami: „Wojna jest przegrana, ale honor żołnierza nie jest przegrany. Mam żołnierzy pod swoją komendą i nie opuszczę ich…”.
Grupy operacyjne jako takie nie były przewidywane w przygotowanych planach obronnych. Powstały ad hoc. Ich organizacja wiązała się z szybkim (przy współudziale wojsk słowackich) przedarciem Wehrmachtu i załamaniem polskiej defensywy. Licząca około 18 tysięcy żołnierzy Grupa Operacyjna „Polesie”, czyli wyższy taktyczny związek operacyjny zasadniczo stanowiła przypadkowy zlepek, siłą rzeczy naprędce improwizowaną formację złożoną z jednostek tyłowo-zapasowych, rozbitków innych związków armijnych i oddziałów różnych rodzajów broni z konieczności wobec braku środków zamienionych na piechotę.
Generał Kleeberg niezwłocznie przystąpił do działania, podporządkowując sobie wszelkie jednostki znajdujące się wówczas w jego okręgu wojskowym. Z rozproszonych oddziałów w iście ekspresowym czasie utworzył jednolite pod względem taktycznym formacje marszowo-liniowe. Zgodnie z rozkazami w pierwszej chwili skierował swą jednostkę w kierunku granicy rumuńskiej, a następnie w związku z utratą tej opcji, ruszył na pomoc oblężonej Warszawie.
Honor i obowiązek żołnierza
Trzon SGO stanowiły: 60 Dywizja Piechoty, dawna „Kobryń”, 50 Dywizja Piechoty „Brzoza”, Dywizja Kawalerii „Zaza”, Podlaska Brygada Kawalerii oraz dumnie brzmiąca 13 eskadra szkolna składająca zaledwie z trzech samolotów. (Jako ciekawostkę warto odnotować, że do zgrupowania dołączono na ich własne życzenie grupę wziętych do niewoli w dniach 28-29 września w walkach na linii Puchowa Góra-Jabłoń-Milanów czerwonoarmistów, którzy za nic nie chcieli wracać na łono macierzystej Armii Czerwonej). Pomimo, że zgrupowanie sformowane z rozbitków oraz różnorakich, zupełnie przypadkowo dobranych formacji wyposażone było w niejednolitą, dodatkowo w niewystarczającej ilości broń, a przede wszystkim obarczone poważnym niedostatkiem amunicji, mimo tego było sprawnie, wręcz wzorowo dowodzone, a co najważniejsze ogarnięte przemożną wolą walki.
Rychła kapitulacja stolicy zmusiła do rewizji pierwotnych planów. Podjęte założenie, że kontynuacja walki SGO pozwoli innym oddziałom na przejście do działań bojowych i wywrze konieczną presję na sojuszniczą Francję wpłynęło na decyzję wyruszenia w stronę Dęblina, gdzie w Stawach znajdowała się Centralna Składnica Uzbrojenia nr 2. (Zniszczona w połowie września, o czym z powodu braku łączności nie wiedziano). Ostatecznym celem miały być Góry Świętokrzyskie, miejsce rozpoczęcia walki partyzanckiej. W ten oto sposób 1 października po przebyciu około 500 kilometrów w częstej styczności bojowej z nieprzyjacielem, Grupa „Polesie” znalazła się pod Kockiem.
Tamtejsze tereny nadzwyczaj sprzyjały polskim oddziałom. Rozległe obszary leśne dawały schronienie koniom, taborom oraz artylerii. Pozwalały na dokonywanie udanych manewrów, zapewniały osłonę przed nalotami jak i ostrzałem wrogiej artylerii, nadto zacofanie cywilizacyjne objawiające m.in. fatalnym stanem infrastruktury drogowej stanowiło błogosławieństwo dla polskiej piechoty i kawalerii, utrudniając przemieszczanie zmotoryzowanych kolumn niemieckich, zważywszy że wg danych z 1939 r. zdecydowanie przeważały tam polne ciągi komunikacyjne.
Niemcy posiadali wiedzę o istnieniu dużego polskiego ugrupowania bojowego w okolicach Kocka. Zadanie jego zniszczenia otrzymał dowódca XIV Korpusu Zmotoryzowanego, gen. von Wietersheim. Górując technicznie oraz siłą ognia, zwłaszcza w artylerii i broni maszynowej byli przekonani, iż przed nimi znajdują się reprezentujące bez wyjątku nikłą gotowość bojową rozbite jednostki polskie, a zatem nie oczekiwali większego oporu. Ich sztabowcom nawet nie zaświtała konieczność rozwinięcia całości sił, nie zastanowiło ich również zniknięcie zwiadu trzech samochodów pancernych wysłanych 1 października w stronę Kocka. Wobec klęski polskiej obrony dowództwo XIV KZmot, w skład którego wchodziły dwie dywizje zmotoryzowane, a mianowicie 13 i 29, było całkowicie przekonane, iż do rozbrojenia i wzięcia do niewoli polskich żołnierzy wystarczy zaledwie batalion piechoty zmotoryzowanej.
Serokomla-Kock-Tarczyn, pierwsza faza bitwy: 2-3 października
Polskie zgrupowanie aczkolwiek przeważające pod względem osobowym nad zagradzającą jej drogę 13 dywizją piechoty zmotoryzowanej gen. Otto posiadało niewiele sprzętu artyleryjskiego i zbyt mało amunicji. Jak przedstawiał się stosunek sił? Samochody pancerne 18:0, działa przeciwlotnicze 12:1, działa i moździerze 110:23, działka przeciwpancerne 63:15, zatem hitlerowcy dysponowali miażdżącą przewagą ogniową, przewyższając zarazem jakością sprzętu jak i praktycznie nieograniczonymi ilościami amunicji. Warto wspomnieć, iż niektóre baterie polskich dział 75 mm były pozbawione przyrządów celowniczych, ich jakość pozostawiała częstokroć wiele do życzenia, zaś działony wyszkolone były nie zawsze adekwatnie do współczesnego pola walki, stąd ich nierzadka bierność artyleryjska, pomijając niweczącą inicjatywę bitewną, permanentną konieczność oszczędzania amunicji.
2 października siły niemieckie przystąpiły do zdecydowanego natarcia. Tymczasem ku zaskoczeniu pewnego swej przewagi agresora, 13 DPZmot nie zdołała opanować założonych rubieży tj. Kocka i Syrokomli. Dopiero ta zadziwiająca taktycznie porażka wzmocniona odczuwalnymi stratami w sprzęcie i ludziach uzmysłowiła niemieckiemu dowódcy, że bez użycia znacznych sił nie będzie w stanie pokonać przeciwnika, stąd przejście do natarcia całą dywizją. Zamiarem gen. Otto było związanie walką sił SGO, podzielenie na dwie części i rozbicie. Równolegle do poczynań niemieckich sztabowców gen. Kleeberg na bieżąco analizował sytuację, słusznie domniemując co do kierunku natarcia nieprzyjaciela, rozszyfrowując cel taktyczny i możliwości bojowe. Według jego koncepcji DK „Zaza” miała załamać natarcie 13 DPZmot i nie dopuścić do rozcięcia SGO na dwie grupy, zaś 50 DP „Brzoza” wraz z częścią 60 DP wykonać przeciwuderzenie, wyjść na tyły, zadać straty i odrzucić, co teoretycznie było wykonalne, gdyż z tyłu nie groziło jeszcze okrążenie ze strony dopiero zmierzającej w kierunku pola bitwy drugiej jednostki niemieckiej, a mianowicie 29 DPZmot. Zatem kluczowy miał być udany manewr zakończony rozstrzygającym bojem spotkaniowym. W tym celu polskie siły utworzyły jednorzutowe ugrupowanie bojowe. Niestety w przygniatającym ogniu niemieckim musiało dojść do załamania natarć, a wytworzona skomplikowana sytuacja bojowa, po zażartych, okupionych wieloma stratami walkach, przyniosła co prawda odwrót, jednak dzięki dzielności i poświeceniu żołnierzy oraz wybornemu dowodzeniu nad wyraz uporządkowany, co pozwoliło na zwarcie szyków.
W toku walk obie strony straciły wielu żołnierzy. 50 DP odnotowała 700 poległych. O zaciętości bojowej świadczy obrona folwarku Annopol, gdzie w czasie przeciwuderzenia III batalionu 135 pp pod dowództwem kapitana J. Konopki ze 120 żołnierzy na placu boju pozostało zaledwie 30. Z kolei wściekli i dotkliwie upokorzeni Niemcy rozstrzelali por. Tadeusza Grota-Winklera, za to że w toku walk (3 X) żołnierze pod jego komendą rozgromili niemiecką baterię w Poizdowie.
Pierwsza faza bitwy pozostała więc praktycznie nierozstrzygnięta. Do osiągnięcia sukcesu konieczne było wsparcie artyleryjskie, zaś polskie oddziały nie posiadały dostatecznej ilości środków ogniowych nawet na wybranych kierunkach uderzenia, mało tego, nieliczne baterie zmuszone były przerywać ostrzał w newralgicznych momentach z powodu niedostatku amunicji co wywoływało zdziwienie nawet po stronie niemieckiej, stąd m.in. nieuchronne załamanie natarcia.
Z drugiej strony 3 października niemiecka 13 DPZmot również nie osiągnęła założonych celów, więc jej dowództwo postanowiło wprowadzić całość sił 14 KZmot i koncentrycznym natarciem dwóch dywizji (13 i 29 DPZmot) ostatecznie rozbić polskie ugrupowanie. W efekcie działań bojowych 13 DPZmot posiadająca miażdżącą przewagą ogniową za sprawą polskiej waleczności nie rozbiła dywizji „Brzoza”, zaś polskie jednostki, które w bitewnym ferworze nie ustrzegły się rozproszenia sił tudzież środków, dodatkowo bez należytego wsparcia artylerii i przy częstokroć nieudolnym jej wykorzystywaniu, nie opanowały utraconych w końcu rubieży Serokomli, Kocka i Talczyna. Wszystko miała rozstrzygnąć dopiero druga części bitwy.
Adamów-Gułów-Wola Gułowska, druga faza bitwy: 4-5 października
Na dzień 4 października w promieniu 50-60 kilometrów brak było drugiego, dużego zgrupowania nieprzyjacielskiego, toteż plan polskiego generała na drugą fazę bitwy zakładał wykorzystanie tej możliwości poprzez stoczenie bitwy obronnej, zmuszenie 13 DPZmot do rozwinięcia całości sił, a następnie jej rozbicie. Do natarcia w pierwszym rzucie przeznaczono dywizje „Brzoza” oraz „Zaza”. Następnie do akcji miała wkroczyć ześrodkowana 60 dywizja (dawnej „Kobryń”) celem ostatecznego pokonania nieprzyjaciela., zaś przed Podlaską Brygadą Kawalerii zostało postawione zadanie osłony od nadchodzącej 29 DPZmot, którą w razie sukcesu miano rozbić w dalszej kolejności. Do wykonania tego błyskotliwego planu, polskie siły musiały się przegrupować pod osłoną nocy, co po dwudniowej walce wymagało nie lada wysiłku, aby rano 4 października osiągnąć wymaganą gotowość. Po drugiej stronie linii frontu głównym zadaniem było zepchnięcie polskiego ugrupowania w stronę nadciągającej 29 DPZmot i zamknięcie okrążenia. Innymi słowy 4 października wszyscy zamierzali zaangażować całość swych sił celem ostatecznego rozstrzygnięcia.
Jako wyborny taktyk gen. Kleeberg posiadał świadomość podciągania posiłków przez Niemców, w związku z tym najpierw zamierzał zniszczyć 13 dywizję, a następnie uderzyć na posiłki, aby nie wpaść w okrążenie. Przeznaczył na to dzień 5 października. Problemem był dotkliwy brak amunicji, zwłaszcza artyleryjskiej, haubice miały zaledwie po 120 pocisków, armaty 75 mmm po 180, zatem nieliczne, najczęściej dwudziałowe baterie mogły udzielić wsparcia wyłącznie w krytycznych momentach. Nie było zatem mowy o tak niezbędnej do uderzenia nawale ogniowej.
Gorzkie zwycięstwo
Wedle słusznych przewidywań 13 DPZmot miała spychać polskie pododdziały w stronę nadchodzącej 29 dywizji i pod tym też kątem opracowano plan bitewny. Rankiem 5 października Niemcy zachowali się zgodnie z przewidywaniami, co świadczyło o wysokim kunszcie taktyczno-operacyjnym Kleeberga. Polacy ruszyli do kontrnatarcia ze zdumiewającym hitlerowców impetem, zdobywając jak np. w Charlejowie wiele sprzętu oraz biorąc licznych jeńców. Braki ogniowe nadrabiano odwagą, co pokazał krwawy bój pod Gułowem wygrany bez wsparcia artyleryjskiego praktycznie na bagnety. 60 dywizja pułkownika Adama Eplera pokonała przeciwnika.
W wyniku polskiego kontruderzenia dowódca niemieckiej 13 dywizji wobec nieuchronnej groźby okrążenia zarządził odwrót. Grupa „Polesie” odniosła spektakularny sukces i uzyskała warunki do całkowitego wyeliminowania nieprzyjaciela w dniu następnym. Niestety dalsza walka groziła z kolei okrążeniem polskich sił ze strony nadciągającej 29 DPZmot, natomiast podstawową przeszkodą w kontynuowaniu walki okazał się totalny brak amunicji. Takie też było oblicze polskiego września – nawet w przypadku taktycznego powodzenia, wobec braku artylerii i amunicji polskie oddziały nie mogły do końca rozbić Niemców, pozostanie na stanowiskach groziło morzem krwi i niechybnym okrążeniem, zaś przeciwuderzenia były niewykonalne.
5 października przez cały dzień polski dowódca nieustannie analizował sytuację, kalkulował, porównywał stany osobowe i uzbrojenie z czego niezmiennie wynikało że SGO ostatecznie utraciło możliwości bojowe. Kierując się więc odpowiedzialnie pojmowanym patriotyzmem, a zarazem troską o życie podwładnych żołnierzy o godzinie 19.30 wydał rozkaz złożenia broni. Na ostatniej odprawie ok. godziny 20.00 we wsi Hordzieszka gen Kleeberg zmuszony był powiedzieć: „Odnieśliśmy sukces, możemy jutro zniszczyć zupełnie 13 DPZmot. Ale za jaką cenę? Zwiążemy się walką i otworzymy drogę na własne tyły dla 29 DPZmot. Nie mamy już amunicji. Jutro, gdy od tyłu wkroczą nowe siły niemieckie, to niepotrzebna będzie śmierć naszych żołnierzy”. Zaś żegnając się z dowódcą 60 dywizji płk. Eplerem dodał: Nic sobie nie mamy do zarzucenia. Zachowaliśmy honor żołnierski do końca. Kiedyś, gdy Ojczyzna zażąda od nas rachunku, będziemy mogli odpowiedzieć na każde pytanie…
Chociaż ok. 22.30 uzgodniono zawieszenie broni do 6 rano, Niemcy nie dotrzymali umowy, kontynuując zbrodniczy ostrzał artyleryjski do godziny 1 w nocy, czemu nie należy się dziwić, skoro to jednostki XIV Korpusu (29 DPZmot) dokonały 9 września mordu na 300 wziętych do niewoli polskich żołnierzach z zemsty za poniesione straty przy szosie Ciepielów ‒ Lipsko na ziemi radomskiej. Warto jednak odnotować, co późnym wieczorem w Adamowie gen. Otto oświadczył polskiemu parlamentariuszowi z 50 DP majorowi Grabińskiemu, a mianowicie, iż poczytuje sobie za zaszczyt, że mógł zmierzyć się z tak bitnym przeciwnikiem. Dodał, że jego dywizja była w krytycznym położeniu i dopiero wprowadzenie do bitwy 29 DPZmot poprawiło jego sytuację. Poniosła ona straty w stanie osobowym dochodzące do 20%, m. in. poległ dowódca artylerii dywizji i czterech dowódców batalionów.
„Jeszcze słychać tupot kopyt i szabli brzęk”
W bitwie pod Kockiem polskie związki taktyczne stosowały różnorodne formy walki: natarcia, przeciwuderzenia, obronę stałą z przechodzeniem do obrony ruchowej, z powodzeniem nadrabiając w ten sposób słabość nielicznej i pozbawionej wystarczających ilości amunicji artylerii. W toku walk posiadający zdecydowaną przewagę ogniową, uderzeniową i manewrową 14 KZmot nie rozbił ani jednego polskiego związku taktycznego. Generał Kleeberg po prostu musiał przerwać bitwę.
SGO „Polesie” sformowała się z oddziałów tyłowo-zapasowych, rozbitków związków taktycznych, oddziałów różnych broni z konieczności zamienionych na piechotę. Były to jednostki nie do końca przeszkolone, bez ćwiczeń zgrywających, poszczególne sztaby tworzono ad hoc, bez przygotowania taktycznego, jednak żołnierze walczący z nowoczesnymi wojskami wroga wykazali ogromne poświęcenie, wytrwałość oraz podziwu godną ofiarność, zadając zaskoczonemu przeciwnikowi znaczne straty w ludziach oraz sprzęcie, a jako że wówczas walczyli już tylko oni, więc ich walka stała się niezaprzeczalnym symbolem bohaterstwa, żołnierskiej godności oraz niezłomności.
Czym zatem wytłumaczyć zadziwiającą bitność SGO i precyzję sztabowców, które to pytanie wciąż nurtuje analityków? Gen. Kleeberg decydując się na działania zaczepne posiadał wiedzę o poddaniu stolicy i ogólnej klęsce, lecz choć z operacyjnego punktu widzenia walka nie miała sensu, rozumiał też, że to dopiero początek wojny, więc poddanie bez wystrzału stałoby wbrew żołnierskiemu poczuciu obowiązku walki do ostatka, ponadto starcie z wrogiem traktował w kategoriach psychologiczno-strategicznego przygotowania do przyszłych zmagań o odzyskanie niepodległości powołanych w marcu poborowych.
Kleeberczycy byli zupełnie sami wobec dwóch wrogów, pozbawieni dostaw i co najgorsze amunicji, a przed nimi jawiła jedynie walka o honor i nikt nie lajkował ich w mediach społecznościowych.
Gdzieś w oddali
Słychać działa jęk
Słychać tupot kopyt
I szabli brzęk
Kleeberczycy, Kleeberczycy
Chwała wam i cześć!
(„Kleeberczycy” ‒ tekst piosenki zespołu Psycho Skład z Kocka)
Bibliografia:
Ludwik Głowacki, „Działania wojenne na Lubelszczyźnie w roku 1939”, Wydawnictwo Lubelskie, Lublin 1976
Włodzimierz Wójcikowski, „Śladami ostatniej bitwy gen. Kleeberga”, Krajowa Agencja Wydawnicza, Lublin 1985
Jan Wróblewski, „Samodzielna Grupa Operacyjna „Polesie” 1939, Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej 1989
Apoloniusz Zawilski, Bitwy polskiego września, Znak 2009
Netografia:
Karol Ponikowski, „Krótka historia SGO „Polesie”, http://www.kleeberczycy.pl/wp-content/uploads/2021/11/Kr%C3%B3tka-Historia-SGO-Polesie-.pdf, dostęp: 07.03.2023 r.
Szlakiem bitwy pod Kockiem, http://pozabiurem.pl/szlakiem-bitwy-pod-kockiem/, dostęp: 13.03.2023 r.
80. rocznica Bitwy pod Kockiem, https://www.wojsko-polskie.pl/articles/tym-zyjemy-v/2019-10-07z-80-rocznica-bitwy-pod-kockiem/, dostęp: 14.03.2023 r.
Inne:
„Kleeberczycy” ‒ tekst piosenki zespołu Psycho Skład z Kocka
Fotografia tytułowa: gen. Franciszek Kleeberg (Wikipedia, domena publiczna).
Dariusz Jacek Bednarczyk – ur. w Jeleniej Górze. Absolwent Wydz. Prawa i Administracji Uniwersytetu Wrocławskiego. Mgr administracji. Wiodącym obszarem zainteresowań jest szeroko pojmowana literatura oraz historia. Współautor m. in. Wieluńskiego Słownika Biograficznego, t.3, pod redakcją Z. Szczerbika i Z. Włodarczyka, Wieluń 2016 r., oraz antologii „Węgry oczami Polaków” Warszawa 2021 r. Ponadto inne publikacje m.in.: Odra, Inskrypcje (półrocznik naukowo-literacki), Czas Literatury, Śląsk, Fabularie, Czas Kultury, Historykon.pl, Histmag.org. Laureat Pracowni Prozy Biura Literackiego 2018.