Radzieckie wyrzutnie rakietowe z okresu II wojny światowej – nazywane potocznie „Katiuszami” lub „Organami Stalina” – szybko zdobyły sławę na froncie wschodnim. Obawiali się ich nie tylko żołnierze państw Osi, lecz także sami czerwonoarmiści. W artykule prezentujemy trzy relacje – Niemca, Włocha i Rosjanina – dotyczące „Katiusz” i przeżyć związanych z tą groźną, lecz nieobliczalną bronią.
Pod ostrzałem „Organów Stalina”
„Katiusze” były wyjątkowo nielubiane przez żołnierzy Wehrmachtu. Za wyjątkowo nieprzyjemne uważano zwłaszcza ten moment, kiedy dany żołnierz po raz pierwszy znalazł się pod ostrzałem „Katiusz”. Sytuacje takie były częste zwłaszcza pod koniec 1941 roku, kiedy Niemcy nie przywykli jeszcze do nowej broni przeciwnika i dopiero zaczynali nazywać ją „Organami Stalina” (niem. Stalinorgel). Wymownie pisał o tym Peter Bamm, chirurg z Wehrmachtu, który także w 1941 r. znalazł się pod ostrzałem sowieckich wyrzutni (za: „Niewidzialna flaga”):
„Powietrze przeszył nagle dziwny, przerażający, bulgoczący, ssący, apokaliptyczny dźwięk. Ludzie spojrzeli w górę. Nikt nie miał pojęcia co to takiego. Niespodziewanie rozległa się potworna eksplozja. Około stu metrów od nas w niebo wzbiła się gigantyczna kolumna błota i wielka chmura dymu wirem uniosła się w górę. Podmuch uderzył w nas jak młotem, odłamki rozpruły powietrze, ludzie krzyczeli i rzucali się na ziemię. Wszyscy byliśmy przerażeni. Doświadczyliśmy niecelnego ostrzału za pomocą nowej broni: salwy ciężkich pocisków moździerzowych z wielolufowej wyrzutni. Później ochrzczono ją mianem ‘Organów Stalina’.
Ranny został jeden żołnierz – odłamek utkwił mu w udzie. Ułożono go na noszach i oficer medyczny zabandażował mu ranę. Powiedziałem oficerowi, że będziemy rozwijać szpital chirurgiczny w Kart Kasak III. Parę godzin później ten dzielny człowiek sam został do nas przyniesiony. Podczas kolejnej salwy ‘organów’ został trafiony w brzuch i wykrwawił się na śmierć ze zmiażdżonej śledziony. Nie można mu było pomóc.”
Włosi pod ostrzałem Katiusz
Trafienie pod ostrzał radzieckich „Katiusz” nigdy nie należało do przyjemnych. Potrafiło przerazić nawet tych żołnierzy, którzy niejedno na wojnie przeżyli. Wymownie pisał o tym Mario Rigoni Stern, starszy sierżant z włoskiej 2 Dywizji Alpejskiej „Tridentina” walczącej na froncie wschodnim (za: „Włoch w śniegach Rosji”):
„Słońce świeciło mocno, wszystko wokół było jasne, przezroczyste, tylko w sercu – ciemność. Nieprzejrzany mrok sztormowej nocy na oceanie koloru dziegciu. Nagle rozległ się nieziemski huk i ziemia zakołysała mi się pod nogami. Do okopu posypał się śnieg, pługi ognia przeorały niebo nad nami i z przeciwległego brzegu podniosły się kłęby dymu, zasłaniając słońce. Przy ziemi były żółte, a wyżej – czarne.
W oczach wartownika, jak w zwierciadle, odbijał się mój strach. Miotałem się po transzei, ale strach odbierał mi rozum, nie wiedziałem co robić i dokąd biec. Rozglądałem się wokół w zupełnym popłochu. I wtedy usłyszałem, jak za punktem oporu Cenci rozległy się eksplozje. ‘To bije Katiusza’ – przemknęło mi przez głowę. Panie Boże, straszna z niej sztuka! Łupnęły jeszcze dwie salwy i dwa razy w panice wstrzymywałem oddech. W końcu nasza artyleria odpowiedziała ogniem. Potem znowu nastała cisza.
Z nadzieją czekałem, iż przybędzie nowy oficer i przejmie dowództwo. Żebym chociaż mógł pospać z godzinkę. A czas leciał. Nie miałem pojęcia, jaka jest pora dnia – ranek, południe czy może już wieczór. Było to piętnastego, a może szesnastego stycznia [1943 r.].”
Rakiety do „Katiusz” zbombardowane przez Luftwaffe
W niektórych sytuacjach „Katiusze” – a zwłaszcza stosowane w nich rakiety – potrafiły być niebezpieczne także dla żołnierzy Armii Czerwonej. Służący w sowieckim wojsku Aleksander Ilijcz Szumilin boleśnie przekonał się o tym wtedy, gdy skład rakiet do „Katiusz” został zbombardowany przez samoloty z niemieckiej Luftwaffe. Tak pisał o tym w swoich wspomnieniach „Wańka Trep”, tom 2:
„Któregoś ranka do bazy przeładunkowej podstawiono eszelon z amunicją. Wagonów towarowych było niedużo, wszystkiego jakieś piętnaście sztuk. W wagonach leżały skrzynki z amunicją, minami i nabojami. Za to połowa wagonów na początku składu była wyładowana rakietowymi pociskami M-20 do „Katiusz”. Rozładunkiem tych wagonów mieli się zajmować sami żołnierze wojsk rakietowych. Naszych żołnierzy nie dopuszczano do tajnego ładunku. Przy wagonach stała specjalna ochrona. W owym czasie na froncie nie używano zbyt często wyrzutni rakietowych. Nie podlegały jednostkom bojowym i były w dyspozycji sztabu armii i frontu. Trzymano je w rezerwie i rzucano do przodu wyłącznie na najbardziej ważne odcinki frontu. Na linię ognia zwykle przemieszczały się skrycie. Podjechawszy, dawały salwę i od razu odjeżdżały w tył.
Do rozładunku zwykłej amunicji do bazy przeładunkowej kierowano naszych ludzi. Również tym razem kompanie strzeleckie posłano do wagonów stojących na końcu składu. Niebo całkiem się rozjaśniło, kiedy parowóz, rozczepiwszy eszelon na dwie części i odsunąwszy je nieco od siebie, odjechał gdzieś na odcinek toru pomiędzy stacjami. Wagony z pociskami rakietowymi stały oddzielnie pod ochroną. Te, które zawierały zwykłą amunicję, zaczęli rozładowywać nasi żołnierze. Z wagonów zerwano plomby, otwarto drzwi, ułożono pochyłe trapy, zdjęto wierzchnie skrzynki i zarzucono je na plecy żołnierzom. Wtedy w dali rozległ się szum niemieckich samolotów. Niemcy jakby czekali na ten moment. Żołnierze cisnęli skrzynki na ziemię i rozbiegli się, gdzie kto mógł. Samoloty spokojnie i bez pośpiechu przeleciały nad eszelonem i rozdzieliły się na dwie części. Pierwszą porcję bomb zapalających i burzących zrzucili tam, gdzie uciekli żołnierze. Dwa samoloty z przodu i z tyłu eszelonu przy pierwszym podejściu zbombardowały torowisko. Eszelon został unieruchomiony.
Obie oddzielne części wagonów były skazane na zagładę. Niemcy po pierwszym podejściu ponownie wykonali nawrót. Zniżyli się nad torami i przelecieli wzdłuż wagonów, nad którymi wystrzelił ogień i dały się słyszeć gęste wybuchy. Wagony buchnęły dymem. Poprzez ścianki, okna i drzwi zaczęły ukazywać się języki płomieni. Paliły się skrzynki z pociskami i minami. I już po chwili ukazał się gęsty dym i powietrzem wstrząsnęły potężne eksplozje. Dla Niemców był to bardzo udany nalot i wyszły im pewnie efektowne zdjęcia. Staliśmy na skraju lasu i obserwowaliśmy, jak wybucha amunicja. Oto jeden z wagonów zatrząsł się, uniósł się nad torowiskiem, otulił dymem i ogromny wybuch rozrzucił go w kawałkach. W drugim podpalonym wagonie najwidoczniej leżały naboje karabinowe, ponieważ dała się stamtąd słyszeć bezładna strzelanina.
W wagonach, w których leżały pociski rakietowe, płomienie także liznęły okna i drzwi. Wagony zaraz się poderwą, uniosą nad ziemią, rozlegnie się wielka wściekła eksplozja i rozniesie wszystko wokoło: i szyny, i podkłady, i nasyp, i ogrodzenia z drutu kolczastego – wszystko rozleci się na boki. Oczekując wybuchu, pochyliliśmy się, patrząc w tamtą stronę. W każdej sekundzie nad lasem mogła się przetoczyć eksplozja. Lecz ku naszemu zdziwieniu wybuch nie nastąpił. Z płonących wagonów zaczęły wylatywać podpalone pociski rakietowe.
– To jest coś! – wykrzyknął któryś z żołnierzy stojących na skraju lasu.
Kiedy taki pocisk wyrywał się w przestrzeń z płonącego wagonu, z tyłu słychać było wściekły zgrzyt i bił stamtąd długi płomień o ogromnej sile, pochodzący z materiału pędnego. Jeden pocisk wyskoczył i od razu wzbił się w górę, kreśląc zgrabny łuk. Potem zbliżył się do ziemi, prześlizgnął się po niej lekko i zaczął się rozglądać, kogo by tu trafić. Pocisk ślizgał się, rozpędzał się jeszcze bardziej i zadzierając nos do góry, ze strasznym rykiem znowu wzbijał się w powietrze i przelatywał nad lasem, w którym w zupełnym osłupieniu staliśmy my. Kolejny pocisk wypadł z wagonu plackiem na ziemię. Podskoczywszy nad nią, zaczął wzbijać z torowiska tuman kurzu, piasku i żwiru. Jego ogon uniósł się, a on sam zarył nosem w ziemię. Zaraz się rozerwie – przemknęło nam przez głowę. Lecz pocisk nie wybuchł, tylko parę razy grzebnął w ziemi i potrząsnąwszy łbem niczym byk, runął przed siebie i zniknął w chmurze kurzu i dymu.
– Nie mają zapalników! – krzyknął ktoś.
Staliśmy przy swojej ziemiance i patrzyliśmy na płonące wagony i wylatujące stamtąd ogniste potwory, które ze zgrzytem i rykiem przelatywały po krzywej sto metrów od nas. […]
Ludziom wydawało się, że cały las ogarnęło wycie i płomienie, że ziemia wokoło oszalała, że wszystko wokoło ginie i spopiela się w ogniu. Jakąż rozumną komendę można było wydać żołnierzom, co sensownego im krzyknąć? Staliśmy obok swojej ziemianki i bezustannie kręciliśmy głowami, w każdej sekundzie oczekując nalotu pocisku z dowolnej strony.
Lecz w tej chwili zapomnieliśmy nawet o pociskach, kiedy to przed naszymi oczami rozgrywały się tak straszne i śmieszne sceny. Jeden z pocisków rakietowych ganiał żołnierza wokół ziemianki przez kilka okrążeń. A kiedy żołnierz opadł z sił i ogłupiały z przerażenia wspiął się na drzewo, pocisk zatrząsł się, dosłownie jakby czując, że ofiara mu uciekła i gdzieś się wyślizgnęła. Zawarczał, szarpnął łbem, wycelował, wyrzucił z siebie płomień i poleciał do sąsiedniej kompanii. […]
Po dźwiękach w lesie od razu poczuliśmy, a potem uświadomiliśmy sobie, iż nowych pocisków już nie słychać i wszystko przycicha. Nowi przybysze się nie pojawiali, a tym starym skończył się materiał pędny. Ogoniaste płomienie uspokoiły się, zauważalnie się zmniejszyły i tylko syczały. Pociski nie miały już siły wzlatywać. Pełzały po ziemi, drżały, rzucały się w śmiertelnej agonii, a wiele leżało nieruchomo. […] Materiał pędny wypalił się i wyczerpał.”
Bibliografia:
Bamm Peter, „Niewidzialna flaga”
Stern Mario Rigoni, „Włoch w śniegach Rosji”
Szumilin Aleksander Iljicz, „Wańka Trep”, tom 2
Fotografia tytułowa: wyrzutnia BM-13 Katiusza (na pierwszym planie) oraz wyrzutnia BM-21 Grad prowadzące ostrzał, najpewniej podczas ćwiczeń w latach 60-tych. Źródło: Wikimedia, domena publiczna.
Marek Korczyk