Na dworze był dzień. Biel śniegu smutno przebijała się przez szkło niewielkiego okna. Na zewnątrz nadal unosiła się śnieżna zasłona. Pod sufitem stał szaroniebieski dym. Po szorstkiej korze bali w tę i z powrotem pełzały grube krople wody. W cieplaku było duszno i wilgotno. Wilgoć właziła wszędzie, we wszystkie szpary pomiędzy drewniane okrąglaki. O ile w mroźne dni w szczelinach między balami przylepiała się gruba warstwa śniegu, lodu i szronu, tak teraz wszystko się stopiło i po ścianach spływały strumyczki wody.
Tekst stanowi fragment książki „Wańka trep”, t. 3 autorstwa Aleksandra Iljicza Szumilina
W drewnianym otworze wisi kawałek mokrej szmaty. W samym przejściu woda chlupie pod nogami. W cieplaku czasami jest to chłodno, to gorąco. Siedzący przy stole dyżurny żołnierz uniesie głowę, niechętnie wstanie i podrzuci naręcze drew do żelaznego piecyka, oprze się piersią o krawędź stołu, zamknie oczy i zaśnie. Przez jakiś czas żelazna beczka będzie płonąć rozpalonymi bokami. Drwa się spalą, beczka ostygnie i znowu zrobi się zimno. Kiedy jest gorąco, na narach nie odetchniesz – za dużo tu ciężkiego smrodu, szaroniebieskiego dymu i cuchnącej pary, bijącej od rozwieszonej wszędzie odzieży.
Nad lasem ciągle wisi biała mgła. Wartownicy narzucili na siebie peleryny przeciwdeszczowe. Każdemu nawaliły na głowę i ramiona ogromne zaspy lepkiego śniegu. Żołnierze stoją bez ruchu. Popatrzysz na nich i widzisz cudaczne posągi.
Wieczorem starszyna wyłazi spod ciepłego szynela, krzywi się z niezadowoleniem, naciąga na siebie pomarszczony suchy półkożuszek, wsuwa nogi w walonki, wzdycha, kaszle, wciska na głowę czapkę, zakłada rękawice i szarpnąwszy na bok mokrą szmatę przy wejściu, z przekleństwem na ustach odchodzi w śnieżną zasłonę. Ja też muszę wstawać.
Woźnica z koniem i saniami już czeka przy wyjściu. Wstał wcześniej. Założył konikowi chomąto, oczyścił sanie ze śniegu, którego nawaliło w ciągu dnia, podrzucił naręcze suchego siana i ponownie nakrył sanie suchym grubym brezentem. Starszyna pakuje się do sań i wchodzi pod brezent. Woźnica podsuwa się do krawędzi sań i szarpie wodzami konia. Razem ruszają do kuchni. Konik, parskając, trzęsie głową i okłada się ogonem po mokrych bokach. Drogi nie widać. Z góry leci biała zasłona. Lecz zwierzę czuje zapach kuchennego kotła i rzadkiej żołnierskiej lury. Z daleka wychwytuje nozdrzami znajomą woń. Koń jest z wyglądu marny, z zapadniętymi bokami, niski w kłębie. Ani tu rasy, ani urody! Taki sobie! Ale główkuje nieźle! Pewnie obiera odpowiedni kierunek i śmiało kroczy. Otrzymawszy na kuchni chleb i napełniwszy termosy, starszyna znowu chowa się pod brezentem. Woźnica szarpie wodze. Konik obraca sanie w przeciwną stronę i tupie po drodze. Marszrutę zna na pamięć.
Stoję przy drodze i czekam na starszynę. Dzisiaj muszę zajechać na pierwszą linię. Chcę popatrzeć, jak tam pełnią służbę nasi żołnierze.
– No i pogoda paskudna! – mówi starszyna, gdy przysiadam się do niego, włażąc pod brezent.
Faktycznie! Komu przyjdzie do głowy taki pomysł, aby w taką pogodę i roztopy wlec się po błocie rozmytych dróg. Na saniach pod parcianką jest sucho i pachnie sianem. Spod jej krawędzi widać, jak ciężki śnieg niesie się ku ziemi nieprzeniknioną zasłoną.
– No i co? Czegoś gębę rozdziawił? – rozlega się spod brezentu bas starszyny, skierowany do woźnicy. – Idź i szukaj! Zjechałeś z drogi!
W lesie stropy schronów i ziemianek zrównały się z ziemią. Zbudowane z bierwion cieplaki, stojące na powierzchni, jakoś tak nagle zapadły się po same dachy. Dookoła w śniegu ani ścieżek, ani dróg. Na wszystkim zalega nowy śnieg i nieprzebyte błoto. Gałęzie świerków przygięły się i obwisły pod ciężarem bieli. Śnieżny ciężar zwalił się na nie i przydusił do ziemi. Tu i ówdzie wiją się tylko bruzdy po saniach, a głębokie ślady końskich kopyt robią pętle wokół świerków. Co będzie dalej, jeśli śnieg nie przestanie padać? Kto ma chęć leźć po kolana w takiej brei?
Hansy i Fryce, posmakowawszy śnieżnego śluzu, również przycichli. Na pierwszej linii trwała niezwykła cisza. Naszym Słowianom było dużo lżej – swojska pogódka! Ani wojny, ani strzelaniny. Jakby czas pokoju. Wierzyć się nawet nie chce – będzie tak kiedyś? Nasi żołnierze mają teraz tylko jedno zmartwienie – żeby jak najszybciej dostać rację chleba, chochlę zupiny i uciec, nie zamoczywszy portek.
Nikt się nie umawiał. Strzelanina ucichła i ustała sama z siebie. Żołnierze czym prędzej wybiegną na wezwanie starszyny. Zagrzechoczą menażkami i zręcznie połapią mokre bochenki chleba. Starszyna chlapnie im czerpak pochlipki, a oni zadowoleni już śpieszą z powrotem do swoich nor. I siedzą gdzieś tam pod ziemią, skuleni nad menażkami, cedzą przez zęby bałandę i drapią się w tyłki. A z wierzchu leci i sypie mokry śnieg. Cisza, aż w uszach dzwoni!
Rozejrzałem się wokoło. Patrzę na zbocze przedniego skraju obrony, na dziury, do których żołnierze zdążyli zwinnie zanurkować. Pod zalegającym śniegiem nie widać ich nor. Wszędzie, gdzie nie spojrzeć, leży biały śnieg i wręcz nie chce się wierzyć, że pod ziemią żyją i funkcjonują żywi ludzie.
Dwa dni wcześniej trwała tu wojna, świstały kule, rozrywały się pociski i ryczały granaty moździerzowe. A teraz cisza! To nie wojna, a jakaś bzdura! Tak mówi starszyna, kiedy wraca do cieplaka z pierwszej linii. Zasypało drogi. Ukróciło Niemcom podwóz zaopatrzenia. Oszczędzają pociski! A nasi nie mają czego wozić. U nas, nawet gdy drogi zimą twardnieją pod nogami, wydają po dziesięć pocisków na działo jako nienaruszalny zapas.
Żołnierze są teraz zadowoleni, że wokoło zrobiło się cicho. Zresztą, do kogo strzelać? Wystarczy spojrzeć! Dookoła wszystko białe i nic nie widać. Czasami stoisz i zastanawiasz się, z której strony są Niemcy, a z której siedzą nasi Słowianie. W która stronę strzelać? Może tam siedzą nasi?
Leniwe zobojętnienie, gnuśność i senna apatia z pierwszej linii dotarły na tyły. I tam, w sztabach i drugich eszelonach, pojawiła się senność. Śnieg zatrzymał i ugasił płomień wojny.
Nasi wsłuchiwali się, czy aby Niemcy nie zaczną postrzeliwać. A Niemcy siedzieli i bali się, żeby w ten śnieg i szarugę nie zwalili się na nich Rosjanie. Jedni i drudzy pragnęli tego samego – ciszy i spokoju.
Śnieg załatwił sprawę. Dał początek lenistwu i senności, bez perspektyw na jakąś zmianę. W taką pogodę nie było szans, aby rozruszać Słowian.
Zdjęcie tytułowe: grenadierzy niemieccy zimą na froncie wschodnim. Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe.