Oleksiej Arestovich, najpopularniejszy komentator wojny rosyjsko-ukraińskiej i doradca prezydenta Zełenskiego, w programie „Fejgin live”, który jest swoistym „mówionym” dziennikiem wojennym, komentującym dzień po dniu wojnę na Ukrainie, powiedział: „Jeśli byście mnie uśpili na 100 lat i po tych stu latach obudzili i zapytalibyście jaka jest doktryna wojenna Rosjan, odpowiedziałbym, że taka sama jak w drugiej wojnie światowej. Nic się nie zmieniło od tych czasów do dzisiaj i nie zmieni się w przyszłości”.
Tę doktrynę można określić jednym słowem: „WPIEROD” – bez względu na straty. W trakcie II wojny światowej Rosjanie nauczyli się bowiem od Niemców tak zwanych „podwójnych kleszczy”, czyli tworzenia „kotłów”, małych i dużych. Jak pamiętamy, największy z nich zdarzył się pod Stalingradem. Ale sposób wojowania spowodował, że na wojnie tak dużo Rosjan zginęło. Kompania 100 ludzi, jak pisze Szumilin, starczała na 2 tygodnie. Po tych 2 tygodniach przychodzili do kompanii następni… i tak w kółko. „Wszak ludzi u nas dużo” – tak mówili Rosjanie. Zdarzało się nie raz, że kazano piechocie iść na czołgi z karabinami, czy też atakować po odkrytym polu niemieckie stanowiska ciężkich karabinów maszynowych. Rezultat tego typu starć był oczywisty.
Tytułowy „Wańka trep”, dowódca kompanii, był osobą odpowiedzialną bezpośrednio za wykonywanie tych idiotycznych rozkazów. Nic dziwnego, że na tych, co zostali ranni, patrzono z zazdrością. Wszak przeżyli… Jak twierdzi Szumilin, to co wydano w Rosji o wojnie można wyrzucić na śmietnik. Takiej wojny bowiem nie było. Jego wojna to nie są bohaterskie czyny. To walka o przeżycie i ciągły strach. Strach nie przed Niemcami , a przed politrukami, którzy mogli donieść na każdego, przed dowództwem, które posyłało żołnierzy na pewną śmierć, przed zimnem, gdy spało się w okopach, a przykrywało śniegiem, i przed nieustającym głodem. Tak naprawdę, te wszystkie bolączki żołnierza rosyjskiego w II wojnie światowej nadal są aktualne, no może z wyjątkiem spania w okopach i przykrywania się śniegiem.
Aby poznać i zrozumieć mentalność sowieckiego , czy też rosyjskiego żołnierza, trzeba koniecznie czytać Szumilina. Wszystko się niby zmienia, ale jednak coś jest stałe na tym świecie. Jak wschód słońca, jak to, że po zimie przychodzi wiosna. I jak to, że żołnierz rosyjski był, jest i będzie zawsze taki sam – skansen i homo-sovieticus. I że współczesna doktryna wojenna, tak zwana doktryna Gierasimova, też nie zmieniła się wcale od czasów II wojny światowej. Książka Szumilina pokazuje cały dramat rosyjskiego żołnierza. Nie miał prawa się cofnąć w żadnej de facto sytuacji. Na tych, co bez rozkazu odeszli do tyłu, czekał sąd wojenny. Opis takiego sądu wojennego przytacza autor:
Rozkazano mi zebrać wszystkich moich żołnierzy i ustawić przed budynkiem szkoły. Nie powiedziano mi, jaki cel miała ich wizyta. Domyśliłem się sam po stanowczym wyrazie twarzy przybyłych. Wszystko wskazywało na to, że przywieziono osądzonego na rozwałkę. Obok niego, trzymając pionowo automaty, stali szeregowcy z pułkowego plutonu dowodzenia.
Gdy moi żołnierze się ustawili i wszystko było gotowe, przybyły z dywizji nieznajomy kapitan rozpiął mapnik, wyciągnął dokument i przygotował się do czytania. Był to wyrok trybunału wojskowego. Związanego wywlekli z sań, podciągnęli do skraju parowu i kazali uklęknąć. Był bez czapki, bez szynela i bez walonek. Stopy miał okręcone onucami. Jego duża i okrągła głowa z burzą potarganych i sztywnych włosów była pochylona nieco do przodu. Nie było widać jego twarzy. Podczas gdy czytali wyrok, zachowywał milczenie i lekko odwróciwszy głowę, patrzył z ukosa w tył.
– Przyznajesz się do winy?-zapytał kapitan
Odpowiedział coś niewyraźnie. . Na końcu wyroku było powiedziane, że za zdradę ojczyzny i przejście na stronę wroga zostaje skazany na najwyższy wymiar kary – rozstrzelanie!
To był sąd pokazowy. Nie pojmowałem, po co go tu urządzili. Część oficjalna został zakończona i zapanowała grobowa cisza. Zaraz zacznie się koncert. Zaraz żywa ludzka dusza wyruszy w niebiosa ku Najwyższemu. Dokąd trafi? Chrystusowi za pazuchę czy do świątyni Allacha?. Moi żołnierze jakoś się przygarbili, oklapli i stali zmieszani, spuściwszy oczy. Tkwili tak bez ruchu, wstrzymując oddech i wlepiając oczy w ziemię przed sobą.
I tylko ci, którzy przyjechali, palili, spoglądali na siebie i rozmawiali. Ten sam kapitan, który odczytał dokument, podszedł do mnie, przechylił głowę na bok i powiedział ściszonym głosem:
– Zapamiętajcie, poruczniku! Dla tego, kto przejdzie do Niemców, litości nie będzie.
– Po co mi to mówicie?
– Przyda się wam, poruczniku, jeśli na to popatrzycie.
Serce mi się ścisnęło. Przez sekundę poczułem chłód w rękach i nogach. Zrozumiałem, że po donosie Sawienkowa zapragnęli dać mi lekcję moralności.
Ta książka pokazuje całe okrucieństwo wojny. Trupami nikt na froncie się nie przejmował. Porzucano je przy drodze. Kto by tam się przejmował zabitymi? Wszak im już nie można pomóc – ta zasada armii sowieckiej jest aktualna do dzisiaj. Widzimy ją na Ukrainie. A ranny? Ranny niech sobie sam poradzi! Sam niech idzie do szpitala. Jeśli dojdzie, to wygra życie, jeśli nie… cóż. Waszak „ludej u nas mnogo”. Jeden z tych wstrząsających fragmentów, to śmierć celowniczego cekaemu Kozłowa.
Któregoś dnia o świcie celowniczy Kozłow stanął przy cekaemie. Ustawił dokładnie celownik i wypuścił długą serię w stronę Niemców. Trzech z nich od razu się przewróciło. Plutonowy Kozłow przerwał ogień i zaczął patrzeć, co będzie dalej. Po jakimś czasie do zabitych podbiegło jeszcze trzech. I kiedy był już gotów, by raz jeszcze nacisnąć spust, po ambrazurze uderzyły od razu dwa niemieckie karabiny maszynowe. Do piwnicy wdarł się snop iskier i ognistych kul. Plutonowy nie zdążył odskoczyć od tarczy cekaemu. Nikt nie widział, kiedy pocisk przebił mu gardło. Zostało wyrwane całe, od szczęki do obojczyka, dosłownie odcinając je od kręgu szyjnego. Plutonowego odrzuciło od „Maksima”, a krew chlusnęła na wszystkie strony, zalewając mu twarz i pierś. Wypływając, krew wydostawała się ze skrzekiem i rzężeniem, a nad dziurą bąblami zbierała się czerwona piana. Krew ściekała po piersi i lała się na podłogę. Żołnierze rzucili się ku niemu, chcąc go zabandażować. Ale on pokręcił głową i zerwał opatrunek. Chodził po piwnicy, rzęził i ociekał krwią. Jego pełne błagania, dzikie oczy, szukały u nas wsparcia i prosiły o pomoc. Miotał się po piwnicy, szarpał głową i oszalałym, rozdzierającym serce wzrokiem, w osłupieniu patrzył każdemu w oczy. Nikt w piwnicy nie wiedział, co robić.
– Idź do zakładu lniarskiego! – mówili mu żołnierze, wskazując na boczne okno.
– Tu się wykrwawisz i zginiesz! Idź! Może przejdziesz! – powiedziałem do niego.
Słyszał nasze głosy i rozumiał, o czym mówiliśmy. Za każdym razem się odwracał i jednym spojrzeniem zmuszał mówiącego do zamilknięcia. Żołnierze drętwieli ze zgrozy. Plutonowy umierał na naszych oczach straszną, pełną męczarni śmiercią. Po jakimś czasie podszedł do mnie i wskazał ręką na pistolet, który wisiał mi przy pasie. Prosił, abym dobił go z pistoletu i skrócił jego straszne cierpienia.
Takich szokujących scen jest w tej książce mnóstwo. Jak chociażby scena, gdy łącznik wpada do okopu między dwóch żołnierzy w okopie i prosi ich o ogień. Ci zaś milczą. Jeden z nich stoi, drugi siedzi. Nikt mu ognia nie podaje. Cała transzeja jest pełna trupów. To artyleria przeciwnika, trafiając bezpośrednio w transzeję, wszystkich zabiła. Przysłano potem żołnierzy, którzy nocą po prostu zasypali transzeję, w której grób znalazła cała kompania.
Inna scena, która mną wstrząsnęła, to ta, kiedy Szumilin wpada jako zwiadowca do sąsiedniej transzei, a tam trupy niemal 20 żołnierzy z poderżniętym gardłem. Jak się później okazało, zrobił to jeden zwiadowca przeciwnika, który okazał się być Finem.
Ale zdarzają się i humorystyczne momenty, takie jak chociażby przygoda z suchym spirytusem:
– Towarzyszu komisarzu! W magazynie mówią, żeby wziąć te tabletki do podgrzewania jedzenia!
Na progu stali żołnierze. Ciekawiło ich, co powiemy w związku z tabletkami suchego spirytusu. Wszyscy zgodnie ryknęli śmiechem, gdy usłyszeli słowa starszyny o podgrzewaniu jedzenia. Śmialiśmy się, trzymając się za brzuchy.
– A jedzenie do podgrzewania też będą dawać? – zapytał jeden z przybyłych.
I znowu wszyscy zarżeli.
– Ty! Do menażek pewnie chlupnąłeś nie więcej niż po metalowym kubku? A oni jeszcze chcą, żebyśmy czekali, aż to się zagrzeje!
– Ale się z nas nabija towarzysz starszyna!
– Dobra, cicho tam! – powiedział starszyna. – Tak mi się wydaje, że tych tabletek lepiej nie używać do podgrzewania. Trzeba je stosować wewnętrznie.
I starszyna wziął ze stołu metalowy kubek, którym dopiero co czerpał żołnierską pochlipkę i przepłukał go wodą. Nawrzucał do środka białych tabletek suchego spirytusu. Jakiś czas potrzymał kubek nad ogniem, rozgrzał zawartość i zwrócił się do politruka:
– Towarzyszu komisarzu, od kogo zaczniemy?
– Dawaj porucznikowi! Jest starszy stopniem. I dowodzi młynem.
Zerknąłem do kubka. Białe tabletki rozpuściły się i zamieniły w gęstą brązowawą ciecz.
– Trzeba zapijać gorącą wodą – objaśnił starszyna.
Starszy sierżant dał znak głową żołnierzowi. Widocznie wszystko było wcześniej obmyślone, przetestowane i wcześniej przygotowane. Żołnierz podał mu czajnik z gorącą wodą, którą ten napełnił drugi kubek. Siedziałem na łóżku i obserwowałem manipulacje starszyny, który z ciemną cieczą ruszył w moją stronę. Postawiłem kubek na stole i wskazałem na siedzącego politruka.
– A nie zatrujemy się? – zapytał Pietia.
– No co wy, towarzyszu komisarzu! Ja już próbowałem cztery razy. Jak tylko wziąłem od magazyniera trzy paczki na próbę, to razem z woźnicą zaraz zrobiliśmy test. Ja, towarzyszu komisarzu, wypisałem na kompanię całą skrzynkę. Oni nie wiedzą, co z tym robić. Nikt nie bierze. Wszyscy się śmieją. Podpiszcie mi, towarzyszu komisarzu, zapotrzebowanie, bo bez podpisu magazynier nie daje.
Starszyna postawił kubki na stole, wyciągnął z kieszeni na piersi wypełnioną specyfikację i położył przed politrukiem.
– O, tutaj, towarzyszu komisarzu! Jutro z rana klepniemy całą sprawę.
Żołnierz znowu podgrzał kubek nad łuską, przekazał go starszynie i odszedł pod ścianę. Politruk na wdechu wychylił pierwszy kubek jednym dużym haustem, zapił go gorącą wodą, odetchnął i przesiadłszy się na łóżko, odchylił się plecami do ściany. Otarł usta z zastygłej masy i uśmiechnął się niedwuznacznie.
– Teraz twoja kolej!
Niezbyt mi się chciało łykać tę lepką ciecz, ale starszyna zdecydowanie na mnie naparł.
– Towarzyszu poruczniku! – zwrócił się do mnie.
Niechętnie znów wziąłem kubek, siorbnąłem podgrzanego suchego spirytusu, a w gardle pozostał mi tłustawy, zastygły osad. Miało się takie wrażenie, jakby w gardle ścięła się roztopiona świeca-łojówka. Zacząłem zapijać gorącą wodą z drugiego kubka, ale warstwa wosku pozostała w ustach i dalej drapała w gardle. Gorąca woda nie chciała spływać do gardła. Zakręciło mi się w głowie i zapiekło mnie gdzieś w środku.
Łowiono też ryby przy pomocy granatów. Żołnierze z pierwszej linii chodzili wiecznie głodni, toteż każdy sposób zdobycia jedzenia był dla nich dobry. Gdy woźnica podwodów zostawił bez opieki konia, gdy wracał, konia już nie było. Zwierzę zabito, poćwiartowano i zjedzono.
To naprawdę znakomite wspomnienia pokazujące cały mechanizm działania sowieckiej armii i… niewiarygodne wręcz „przygody” wojenne autora. Opis gonitwy nieuzbrojonej katiuszy za rosyjskimi żołnierzami w okopach, zorganizowany gang złodziei żywności, czy filozofia życia wg politruka zapadną zapewne w pamięci czytelników na długo. Wspomnienia wojenne zwykle pisali „tyłownicy” jak twierdzi Szumilin. Oni nigdy nie uczestniczyli boju. Dlatego całą ta literaturę napisaną przez nich należy wyrzucić na śmietnik. Ci, co byli na pierwszej linii, albo zostali zabici, albo mieli taką traumę powojenną, że nie chcieli nawet myśleć o wspominaniu walk. Dlatego wspomnienia Szumlina są takie ważne.
Znakomita lektura pokazująca całą zbrodniczą machinę Armii Czerwonej wyniszczającej też własnych żołnierzy.
Zdjęcie tytułowe: żołnierze Armii Czerwonej na radzieckim plakacie z lat 30-tych. Wikimedia, domena publiczna.
Andrzej Ryba, wydawca książki „Wańka trep”. W Polsce ukazały się cztery tomy wspomnień sowieckiego dowódcy.