Nie przebierał w słowach, nie liczył się z nikim, za nic miał dowódców i autorytety. Nazistami pogardzał, w walce kierował się kodeksem honorowym, a na adiutanta wybrał sobie czarnoskórego żołnierza wziętego do niemieckiej niewoli. Nie bał się nawet bluźnić przeciwko Hitlerowi, którego miał określić publicznie mianem „świra”. I wszystko to uchodziło mu na sucho, nawet w totalitarnej III Rzeszy.
Geniusz za sterami
Hans-Joachim Marseille jest uznawany za jednego z najwybitniejszych i najskuteczniejszych myśliwców II wojny światowej. Jego statystyki zestrzeleń są imponujące i to głównie z tego względu przeszedł do historii. Zasłynął jednak również jako człowiek niesubordynowany, niepodporządkowany autorytetom i przełożonym, żołnierz niezwykle honorowy, a przy tym przeciwnik nazizmu i Adolfa Hitlera. Wielokrotnie dawał upust swojej negatywnej postawie względem NSDAP i dyktatorskich rządów Hitlera, słusznie twierdząc, że walczy przede wszystkim dla Niemiec, a nie dla przywódcy, który za niedługo przeminie. Spodziewał się również, że Niemcy wojnę przegrają, nie widząc szans na kontynuowanie zaborczej i antyspołecznej polityki nazistów. Nie mylił się, choć akurat jemu nie było dane zobaczyć upadku III Rzeszy. Zmarł bowiem w wypadku lotniczym we wrześniu 1942 roku. Katastrofa była prawdziwym szokiem, bowiem Marseille nigdy nie został zestrzelony i, jeśli w ogóle ktoś spodziewał się, że umrze w samolocie, to z pewnością nie przypuszczał, że przyczyną będzie nieszczęśliwy wypadek. Być może w dowództwie Luftwaffe odetchnięto wtedy z ulgą. Marseille w końcu zawsze sprawiał kłopoty.
Lotnik o ułańskiej fantazji
Mimo iż młody lotnik był wielokrotnie dyscyplinowany, a teczka z jego aktami pękała w szwach, nigdy nie wyciągnięto przeciwko niemu poważniejszych konsekwencji. Pochodził z rodziny o militarnych tradycjach. Jego ojciec był generałem, co w jakiś sposób zawsze chroniło Hansowi skórę. Później bronił się już sam, a w zasadzie broniły go jego znakomite wyniki. Łącznie naliczono mu 158 pewnych zwycięstw, co stanowi jeden z rekordów II wojny światowej. Cieszył się ogromnym poważaniem wśród niemieckich kolegów, ale i alianckich przeciwników, do których zawsze podchodził z szacunkiem. Niejednokrotnie po zestrzeleniu eskortował ewakuującego się z samolotu pilota, a następnie – już w obozie jenieckim – odwiedzał go, pytając o dane osobowe i adres. Następnie, często po pijaku, zapędzał się nad brytyjskie lotniska, by zrzucić przesyłkę, w której szczegółowo opisywał stan zestrzelonego przeciwnika. Informacje trafiały do rodziny pilota, która miała dzięki temu rozeznanie w sytuacji. W walce kierował się swego rodzaju kodeksem honorowym, wykazując się iście romantycznym podejściem do wojny. A przecież był maszyną do zabijania.
„Hitler? To jakiś świr”
Jego talent zwrócił uwagę dowództwa. Marseille wielokrotnie odznaczano, był jednym z niewielu, którzy doczekali się odznaczenia Krzyżem Rycerskim Krzyża Żelaznego z Liśćmi Dębu, Mieczami i Brylantami. Przy okazji jednej z dekoracji dopuścił się co najmniej trzech niezręczności. Najpierw podszedł do Adolfa Hitlera ubrany w luźny, niewyprasowany mundur polowy. Zwyczajnie nie chciało mu się stroić w niewygodny mundur galowy. Później, w czasie uroczystego bankietu, miał sugerować homoseksualizm dowódcy Luftwaffe Hermanna Goeringa. Tego zresztą szczerze nie cierpiał. Z wzajemnością. Goering uważał Marseille za nadętego małolata, którego należałoby skrócić co najmniej o głowę. Pretekst znalazłby się niejeden, a już zwłaszcza komentarz, który padł z ust Marseille po powrocie do afrykańskiej jednostki. Zapytany o wrażenia ze spotkania z Hitlerem odpowiedział krótko: „To jakiś świr”.
Jakie życie, taka śmierć…
Nie byłby to pierwszy raz i ostatni raz, kiedy podpadł najważniejszym dygnitarzom III Rzeszy. Na jednym z bankietów został poproszony o zagranie kilku koncertów fortepianowych. Jakież było zdziwienie publiczności, w tym prominentnych działaczy NSDAP z Hitlerem i Heinrichem Himmlerem na czele, gdy płynnie przeszedł od Chopina do amerykańskiego jazzu uważanego wówczas w Rzeszy za muzykę zakazaną, bo wywodzącą się z kultury czarnoskórych Amerykanów. I tym razem mu się upiekło. Niewiarygodne wydaje się zatem, że człowiek tak niezwykły zmarł w dziwacznym wypadku lotniczym, najpewniej sprokurowanym przez niego samego. Z powodu usterki technicznej samolotu niemiecki pilot musiał awaryjnie lądować. Obawiał się jednak wzięcia do niewoli, wobec czego postanowił doprowadzić samolot do lotniska. W pewnym momencie maszyna zaczęła płonąć i było już zbyt późno na ewakuację. Myśliwiec wyskoczył ze spadochronem dopiero, gdy groziło mu spłonięcie żywcem wewnątrz kokpitu. Było już jednak za późno – stracił przytomność i nie zdołał rozłożyć spadochronu. Nie przeżył upadku, choć jeszcze chwilę wcześniej miał realne szanse na uratowanie się. Marseille zawsze szokował i najwyraźniej także jego śmierć musiała być swego rodzaju dramatycznym spektaklem. Odszedł w glorii jednego z najlepszych asów Luftwaffe, a otoczenie jeszcze długo wspominało przygody niesfornego pilota, silnie przyczyniając się do budowanej przez lata legendy.
Fotografia tytułowa za: Marseille z zestrzelonym Hurricanem (NAC).